ZE WSPOMNIEŃ MOJEJ ŻONY MARII

W czerwcu 1944 roku zabrali mego męża do Armii Czerwonej. Wpadłam w ogromną rozpacz. Zostałam sama z małym synkiem, siedmioletnim Adasiem i w szóstym miesiącu ciąży. Adaś próbował mnie pocieszać, że będzie mi pomagał, bo ma już prawie siedem lat.
Już na początku odmówili mi przydziału chleba. Było tu takie postanowienie, że osobie pracującej przysługiwało prawo zakupu pół kilograma chleba dziennie, a dla niepracujących członków  rodziny przysługiwała norma o połowę mniejsza. Nie pracowałam, więc mi chleba w ogóle nie dawali. Nie brano pod uwagę, że jedyny pracujący członek rodziny został powołany do Armii Czerwonej.

Był to okres żniw, więc chodziliśmy z Adasiem w step na ściernisko zbierać kłosy jęczmienia. W domu wykruszaliśmy je i w sumie uskładaliśmy z litr ziarna – zapas  na parę dni. W nocy słyszałam stukanie pac, pac, pac…. Rano okazało się, że z jęczmienia zostało tylko odrobinkę. To mrówki w nocy wynosiły jęczmień. Odgłos „pacania” pochodził stąd, że każda z mrówek wynosiła jedno ziarenko z sita i spadała z nim z pieca. „Złodziejki” przyłapaliśmy na „gorącym uczynku”, ale cóż to pomogło. Płakaliśmy rzewnymi łzami.

Raz wybrałam się z innymi kobietami w step wykopać jakieś korzenie, które miejscowa ludność po odpowiednim spreparowaniu jadła. Były one podobne do chrzanu. Koło południa wróciłam z ukopanymi korzeniami. Panował piekielny upał, około pięćdziesiąt stopni. Korzenie te wymagają długiego płukania w wodzie. Płukałam je wlewając i wylewając wodę z naczyń, w których moczyły się korzenie. Zmęczyło mnie to ogromnie. Szybko ugotowaliśmy te korzenie i wzięliśmy się do jedzenia. Byliśmy bardzo głodni, ponieważ nic jeszcze tego dnia nie jedliśmy. Okazało się, że tych korzeni nie da się zjeść , bo nie były dobrze wypłukane. Trzeba było je płukać jeszcze pół dnia.

Kiedyś poszłam z Adasiem na działkę, niedaleko, paręset metrów. Kukurydza na naszej działce była jeszcze mała. Na sąsiedniej była trochę większa. Adaś był bardzo głodny i prosił mnie, abym urwała mu jedną kolbę. Zobaczył to dozorca, Kazach bez jednej ręki. Złapał mnie i tą jedną ręką tłukł mnie o ziemię. Już myślałam, że ducha ze mnie wytłucze. Adaś zaczął okropnie krzyczeć i dozorca mnie puścił.
Jednego razu Adaś bawiąc się w pustych sarajach (stajnie i stodoły) znalazł jaja kurze. Potem przez jakiś czas przynosił po jednym.
Sąsiadki powiedziały mi, że w gospodarstwie zdechła świnia i one idą, by  wyciąć po kawałku. Poszłam i ja. Ucięłam kawałek mięsa ze skórą. Władze dowiedziały się i zakazały jeść, ponieważ świnia była zarażona różycą.
Przed śmiercią głodową ratowaliśmy się zupą z pokrzywy i lebiody. Co to była za zupa? Na wrzącą wodę wrzucało się ze dwie garście listków lebiody, lub pokrzywy, a do tego garsteczkę krup jęczmiennych bez soli, bo jej nie było. I to był cały obiad.
Ciekawe, czy ktoś policzył, ile taka zupa dawała kalorii.
Całe szczęście, że było lato i  łatwiej można było znaleźć coś do palenia. Zazwyczaj wyrywało się kilka garści zeschniętej trawy  i zapalało niewielki ogieniek między dwoma kamieniami na polu przed kibitką.

O zimie jeszcze nawet nie myślałam. Nieustający głód zmuszał do myślenia tylko o dniu dzisiejszym i najwyżej jutrzejszym – skąd by coś zdobyć do jedzenia.
Dałam magazynierowi z naszego sowchozu pelerynę przeciwdeszczową, aby dał mi trochę jęczmienia.
Nie licząc na to, dostałam tam robotę w magazynach zbożowych. Miałam tłuc jęczmień  na pęcak. Nie był to wielki zarobek, a praca była ciężka, ale miałam prawo do nabycia porcji chleba. Magazynier nie bardzo spieszył się z jęczmieniem za tę pelerynę. Adaś chodził z garnuszkiem po ten obiecany jęczmień, ale musiał czekać po parę godzin.
Prosił:
Diadia, daj troszkę.
Dawali mi później pracę i możliwość zarobku przy przygotowaniu jęczmienia na obiad dla pracujących przy żniwach w polu. Zrezygnowałam, ponieważ mieszkanie zostawało puste i ktoś obcy mógł je zająć. Nędzna to była lepianka, ale przydzielona tylko nam. Wcześniej miały miejsce przypadki zajęcia siłą cudzego mieszkania…

Zarówno w Tue-Tasie, jak i początkowo w Burundaju, mieszkaliśmy w wielomieszkaniowym baraku. Zajmowaliśmy jedną izdebkę o wymiarach jakieś trzy metry na trzy, wysoką na wzrost średniowysokiego mężczyzny. Drzwi zbite z byle jakich desek i ze szparami prowadziły prosto na pole. W zimie śnieg zasypywał izbę. Okienko tak malutkie, że nawet dziecko by się przez nie przecisnęło. W kącie stał gliniany piec kuchenny, na którym prawie nigdy nie gotowałam, bo nie było dostatecznej ilości opału. Z tego to pieca mrówki jęczmień  nam wyniosły. W zimie zapalałam tylko malutki ogień  na palenisku, by dzieciom podgrzać coś do jedzenia w garnuszku. Nigdy nie paliłam dla ogrzania izdebki. Barak nasz miał kilka identycznych izdebek ustawionych szeregowo.
Bywało czasami, że brali mnie do przyniesienia chleba z piekarni do sklepu. Szłam z ochotą, bo niosąc chleb w worku mogłam wolną ręką obskubać kawałek skórki. Zaraz ją zjadałam, bo do domu nie mogłam wziąć. Za tę pracę dostawałam swój pajok, który już w całości przeznaczałam Adasiowi. Ratowaliśmy się, jak tylko mogliśmy, aby ten okropny, stały głód przetrzymać.
Nie wiem, skąd czerpałam siły, by jakimś cudem utrzymać przy życiu Adasia, siebie i noszone pod sercem dziecko. Nigdy w życiu nie byłam zmuszana do zarobkowania na życie i walki o tak nędzną egzystencję.

A dookoła szerzyła się śmierć głodowa.
W naszym baraku, trzy mieszkania dalej, mieszkała żydówka  z trójką malutkich dzieci. Nic o niej nie wiedzieliśmy, bo była zamknięta w sobie i nie utrzymywała kontaktów z ludźmi. Gdy głód doszedł do zenitu, bo jakoś przez parę dni do sowchozu nie dostarczyli chleba, ta kobieta zamknęła drzwi, a może nawet zabiła gwoździami, pozostawiając w środku trójkę swoich dzieci i poszła w step. Nikt jej nie zatrzymywał ani nie zawracał. Przez dwie doby, a może i dłużej dochodził stamtąd naprzód donośny płacz trójki dzieci, ale potem cichł coraz bardziej, aż zapanowała zupełna cisza.
Nie wiem, kiedy wywieźli ciałka, ale po paru dniach już drzwi były otwarte na oścież. Ktoś tam mówił, że pytał tę matkę dlaczego tak postąpiła, a ta miała odpowiedzieć, że z tej racji jedzenia, jaką otrzymuje, nie jest w stanie wyżywić siebie i trójki dzieci. A tak może sama przeżyje. To była skrajna rozpacz, ona nie mogła patrzeć na konanie swych dzieci. Chyba zmarła gdzieś w stepie, bo nic więcej nie było o niej słychać. Ludzie słyszeli płacz dzieci, lecz uciekali jak najdalej od nieszczęsnej kibitki, by nie słyszeć tego, bo nic nie mogli pomóc.

Jedna z izb została przyznana bezprizornikom (sierotom). Były to sieroty przedwojne, po rodzicach, którzy trafili do łagrów. Dzieci te przerzucano etapami  spod Moskwy i z zachodniej Rosji, aż tu do południowego Kazachstanu. Były one w wieku może 7 do 12 lat. Najmłodszym był Cygan, niewiele był starszy od Adasia. Było ich kilkanaście. W nocy przywieziono je samochodem do naszego sowchozu i kazano rozkwaterować się w tej izbie. Dzieci nie miały żadnego opiekuna. Zarząd sowchozu musiał ich utrzymywać, ale jakie to było utrzymanie, gdy wkoło panował totalny głód. Dzieci żyły z kradzieży, tyle zjadły, co gdzieś ukradły. Starsze jakoś sobie radziły, ale młodsze kolejno wymierały.
Adaś bawił się z Cyganem. To biedne dziecko utraciło rodziców gdzieś w zawierusze wojennej. Cierpiał on na skutek niedożywienia na nieustającą biegunkę tak, że aż wyszła mu kiszka stolcowa, po prostu zwisała na kilka centymetrów spomiędzy wyschniętych pośladeczków. Dziecko chodziło jedynie w koszulinie. Okropnie to wyglądało. Niewiele mogłam dziecku pomóc. Miałam skądś tabletki bismut tanalbini i te mu podawałam, ale na biegunkę głodową to nie pomagało. Jakiś cudem dożył do jesiennych deszczy, ale zimy już nie doczekał. Pomarło jeszcze kilkoro mniejszych dzieci.
Któregoś ranka w zimie po wyjściu na plac zobaczyłam drzwi od kibitki bezprizorników wyważone. Nie wiem, co się z nimi stało, bo w nocy było słychać krzyki i bieganinę. Faktem jest, że starsi chłopcy zachowywali się hardo i wcale nie ustępowali władzom.

Nasz sowchoz zamieszkiwali ludzie rożnych narodowości. Oprócz autochtonów – Kazachów i Rosjan, którzy przyszli tu w okresie zaborów porewolucyjnych, byli wywiezieni tu Polacy, Ukraińcy, Niemcy – koloniści z kresów wschodnich, tak samo nieliczna garstka Francuzów, no i oczywiście żydzi.
Jednego ranka zobaczyliśmy kręcących się po placu ludzi drobnego wzrostu o skośnych oczach – byli to Karejcy (Koreańczycy), których przywieźli z dalekiego Wschodu. Innego dnia przywieziono Kitajców (Chińczyków) z Usuryjskiego Kraju na granicy chińskiej.
Ciekawe, że wszystkie ruchy migracyjne ludności do i z sowchozu, a zresztą, jak się później okazało, na terenie całego Związku Radzieckiego, odbywały się w nocy.

Tak też któregoś ranka zobaczyliśmy chodzących po placu nowych przybyszów. Byli to rośli mężczyźni ubrani w czarne baranie szuby z włosem na wierzch. Mieli takie same czapy, baranice. Za pasem każdy z nich miał kindżał. Wszyscy mieli czarny zarost i sprawiali groźne wrażenie. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że są to Czeczeńcy. Jak się później okazało z historii, byli to wysiedleńcy z Kaukazu, zesłani do Kazachstanu decyzją Stalina.

Zaraz w pierwszym dniu ukradli Adasiowi nocnik (był to ostatni już przedmiot z Polski), który się suszył na kołku. Ponieważ nasi ludzie powiedzieli mi, kto nocnik wziął, poszłam się upomnieć. Przy ognisku siedziało paru mężczyzn i gotowało coś w tym nocniku. Upomniałam się o moją własność, nie rozumieli, ale domyśleli się o co mi chodzi i wtedy jeden z nich wstał, wyciągnął kindżał i zbliżywszy się do mnie, chwycił mnie za włosy wykonując ruch, jakby chciał mi poderżnąć gardło. Coś tam powiedział po swojemu i puścił mnie. Nie oglądając się na nocnik, uciekłam.

Później zobaczyłam, że byli to sami mężczyźni, ich kobiety i dzieci zostały zesłane do innych republik. Czeczeńcy, byli to górale z Kaukazu, obywatele Autonomicznej Republiki Czeczeńskiej. W ocenie Stalina sympatyzowali oni z Niemcami i za to cała Czeczenia została spacyfikowana. Wojska radzieckie otoczyły wsie i jednej nocy wywieźli całą ludność, jak kto stał, nie dając zabrać ze sobą żadnego dobytku. Dlatego to Adasia nocnik stał się jedynym naczyniem, w którym mogli coś ugotować. Głodowali oni okrutnie, bo nawet, gdy zdobyli coś do jedzenia, to nie mieli w czym tego ugotować . To byli pasterze owiec górskich, tzw. karakułów, hodowanych specjalnie na futerka ze względu na specyficznie kręcący się włos. Byli ludźmi wolnymi i nie chcieli nagiąć się do pracy w sowchozie, toteż nie dostawali pieniędzy ani przydziałów chleba. Wielu ich pomarło. Któregoś ranka już ich nie zobaczyliśmy.

Adaś dostał czerwonki. Nie było trudno się zakazić, bo wodę czerpaliśmy ze strumyczka, który się sączył za naszym barakiem. A zaraz za ścianą wszyscy załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne, chorzy na czerwonkę też. Strumyk płynął kilka metrów od baraku, więc na pewno bakterie przenikały doń.
Poszłam z  chorym dzieckiem do szpitalika, bo taki był zorganizowany w jednym z baraków, daleko na drugim końcu sowchozu. Lekarka go zbadała i dała  lekarstwa – bismut tanalbini. Chciała go zostawić na kwarantannie ze względu na to, by mnie nie zakaził i to nie zaszkodziło ciąży, ale się nie zgodziłam. Szpital – to było kilkanaście pryczy, a na nich dogorywające szkielety. Nie było żadnych sanitariatów. Kto mógł chodzić, ten chodził się załatwiać za barak. Tam też wylewano wszystkie nieczystości spod obłożnie chorych. Smród był okropny. Trzeba przyznać, że lekarka dokonywała cudów, by to swe gospodarstwo utrzymać w jakim takim stanie.

Dostałam też chininy, jedynego lekarstwa na malarię, na którą oboje chorowaliśmy.
Na malarię chorowali prawie wszyscy. Zakażały nas komary, które masowo pojawiały się na koniec pory wilgotnej. Potem komary ginęły z suszy, ale już nas zakaziły. Bardzo ciężko znosiliśmy ataki malarii. Jakoś tak się szczęśliwie w tym nieszczęściu składało, że ataki dostawaliśmy z Adasiem niejednocześnie. Tak więc cierpiące na atak miało opiekę od tej drugiej osoby. Wiedzieliśmy kiedy nadchodzi atak, tj. wzrost gorączki, która dochodziła do 42 stopni i okropne dreszcze. Miało się wrażenie przenikającego zimna i dostawało drgawek. Mimo upałów i nakrywania wszystkim, co było dostępne, dreszcze nie ustawały. Traciło się przytomność i tak trwało około doby, bez czucia i świadomości. W czasie ataku bardzo się chciało pić, ale nie było siły ręki wyciągnąć, musiał ktoś opiekować się chorym.
Takie ataki były rzadkie, ale wykańczały człowieka ostatecznie. Rok później, już po urodzeniu  Danusi, w czasie mego ataku malarii przez 24 godziny, a nawet i dłużej, ośmioletni Adaś musiał opiekować się mną i półrocznym dzieckiem.

W październiku 1944 roku przyszedł czas na urodzenie dziecka. Mogłam iść do kołchozowego szpitalika, ale nie miałam komu powierzyć opieki nad Adasiem. Gdy przyszły bóle, wody odeszły do wiadra. Adaś pobiegł do Polaków mieszkających w sąsiedztwie, aby babka przyszła na pomoc.
Babka odebrała dziewczynkę. Zawinęło się ją w łaszki, a o kąpaniu nie było mowy, ponieważ woda była daleko, a i tak nie było jak jej zagrzać. W ten sposób dziecko było owinięte cały tydzień. Wtedy wszystko wyłuszczyło się i było czyste, ładne ciałko. Zapisałam ten poród w gminie, gdzie dali mi pieluszki i inne potrzebne rzeczy. Dziecku nadałam imię Danuta.

Na marginesie wspomnę dziwną historię: W tym samym dniu, 27 października 1944 roku, gdy ja urodziłam na stepach Kazachstanu dziewczynkę i nadałam jej imię Danuta – moja bliźniaczka siostra, Helena, w dalekim Lwowie urodziła też dziewczynkę i nadała jej  też imię – Danuta. Nic od paru lat  o sobie nie wiedziałyśmy.

Dziecka nadal nie kąpałam, bo nie było w czym, nadeszła zima. Od czasu do czasu tylko trochę obmyłam. Potrzebowałam mleka dla dziecka. Dałam dwie złote obrączki polskiej dziewczynie, która pracowała w stajni koło bydła, aby dostarczała mi po troszkę mleka. Dziewczyna dojąc krowy przywiązywała pod spódnicą garnuszek i tak codziennie przynosiła to mleko.

Kiedyś poszłam do ogrodu poszukać czegoś do palenia, aby dziecku zagrzać coś do jedzenia. Napadła mnie sfora psów, ledwie się obroniłam.