Przygotowanie do spania niekiedy zabierało dużo czasu. Wszystko zależało od Zimmerkommendanta (komendanta sali), od jego humoru i nastawienia.
Na każdą dobę inny żołnierz był wyznaczany do pełnienia dyżuru. Dyżurny zamiatał salę, miał obowiązek dopatrzenia, by wszystko było ułożone w kostkę, łóżka należycie posłane. Dyżurny zapalał lampę naftową wieczorem i rano w dni pochmurne.

Gaszenie światła odbywało się z wielką ceremonią i według ściśle ustalonych reguł. Dyżurny życzył wszystkim na sali dobrej nocy po czym gasił lampę. Pewnego razu gaszenie światła trwało z godzinę, a dyżurny wypalił z pudełko zapałek. Każdym razem, zdaniem Zugsführera, przypisana na tą okoliczność formułka nie była zupełna. Dyżurny bowiem wyklepał:
–  Dobranoc panie Zugsfühurer, dobranoc panie kapral, dobranoc koledzy – i gasił lampę. Nie wymienił Freutra, bo go nie było na sali. Plutonowy komenderował:
–  Herschtelt (wróć).
Dyżurny ponownie zaświecił lampę i ponawiał wypowiadanie formułki uważając by się nie pomylić, ale Zugführer jeszcze kilkakrotnie herschtalował. Wreszcie z którymś tam razem zapytał:
–  A ci starsi żołnierze to są tobie równi? Trzeba starszych szanować.
Dyżurny zaświecił lampę i dokładnie wydukał formułkę na dobranockę, a tu znowu herschtalt. I tak w koło. Dyżurny już zdurniał kompletnie. Dopiero teraz plutonowy mu tłumaczy, że młodsi koledzy też nie są wszyscy równi, że jest tu jeden kolega wykształcony i do niego należy się zwracać z szacunkiem.

Dyżurny jeszcze raz zaświecił lampę i wyrecytował:
– Dobranoc panie Zugsführer, dobranoc panie kapral, dobranoc panie Gefreiter, dobranoc panowie starsi, dobranoc panie kolego, dobranoc wszyscy koledzy – i dopiero teraz na dobre zgasił światło.
Dopiero tym pożegnaniem zadowolił komendanta sali. W tym wypadku chodziło o mnie i specjalne podkreślenie „panie kolego”. Poważano mnie i omijano przy wyznaczaniu do prac porządkowych.

Na ćwiczenia chodziliśmy codziennie. Po wypiciu kwarty kawy na śniadanie, niekiedy bez chleba, bo przy dobrym apetycie zjadło się go jeszcze wczoraj, głód się czuło przez całe ćwiczenia.
O siódmej zbiórka w dwuszeregu na dziedzińcu koszar.
Przegląd umundurowania, czy są wszystkie guziki, czy wszystkie pozapinane, czy tornister wypchany tak, by stanowił regularny prostopadłościan. Do tornistra pchano byle co, by go wypchać i ścianki wygładzić tak, by były prostopadłe do siebie. Tornistry były wykonane z garbowanych na czerwono skór cielęcych.

Po sprawdzeniu stanów osobowych tj. przeliczeniu nas i złożeniu  raportu  dowódcy kompanii, odchodziliśmy na błonia. Podczas marszu przez miasto nie wolno było śpiewać ani rozmawiać, by nie zakłócać spokoju mieszkańcom. Gdy zabudowania miejskie zaczęły się kończyć kazano nam śpiewać.
O godzinie 11 kończyliśmy ćwiczenia i schodzili z błoni do koszar.
O godzinie 12 był obiad. Przed obiadem każdy musiał się umyć i ubranie oczyścić z błota i kurzu. Na obiad dostawaliśmy litr zupy, kawałek mięsa i jakiś deser zwany przez żołnierzy „ciuspas” (zuspeis). Do mięsa podawano na zmianę ryż na sucho, pęcak, fasolę, groch, kukurydziankę lub ziemniaki.
Po obiedzie mycie szalek i czyszczenie karabinów.

W ciągu dnia na łóżku nie wolno było się położyć. Musiało ono być zasłane w „kant”. Chorzy leżeli na izbie chorych.
Po południu były znowu ćwiczenia, ale już na dziedzińcu koszarowym. Musztra zwana przez żołnierzy klajzenbank  (od niem. Gelenzübung) i ćwiczenia z karabinem: Schulter – na ramię broń, Bei Fuss – do nogi broń, Setz auf – do oka broń, Setz ab – od oka broń, Laden – ładuj, Schienen – pal, Feuer einstellen – zaprzestać ognia, Nieder – padnij, Auf – powstań i tak co dzień aż do znudzenia.

Ciągła musztra była konieczna, by wyrobić w wojsku odruchy jednoczesnego wykonywania komend. Wyuczanie szło opornie, bo żołnierze nie rozumieli niemieckiego. Nie potrafili nawet powtórzyć tych komend.  Żaden instruktor nie silił się nawet na przetłumaczenie na polski ich znaczenia, zresztą sam ich nie rozumiał. Tak go wyszkolili w Bindungsschule (szkole podoficerskiej) i tak uczył innych.
To było podobne do tresury zwierząt w cyrku, które też nie rozumieją znaczenia słów. Tak i żołnierze musieli nauczyć się reagować właściwym odruchem na różne dźwięki.

Ćwiczenia popołudniowe trwały trzy godziny.
W soboty nie chodziliśmy na ćwiczenia; robiliśmy porządki. Wynosiliśmy strużaki (Strohsack)- sienniki do wywietrzania.
(Piszę trzy nazwy; jedna zwyczajowo używana przez żołnierzy jako spolszczona nazwa niemiecka, druga to oryginalna nazwa niemiecka, trzecia – tłumaczenie na język polski).

Niektórych wyznaczano do mycia podłóg. Podłogi myto na sucho. Przynosiło się piasku i słomy. Podłogę trzeba było pokropić lekko wodą i posypać piaskiem. Ze słomy robiło się twarde wiechcie, którymi tarło się posypaną piaskiem podłogę. Pot z szorujących lał się strumieniami. Podłoga musiała błyszczeć.
Inni myli korytarz i schody. Do mycia korytarzy i schodów przydzielano po kilku żołnierzy z każdej sali. Do obowiązków należało też mycie ustępów. Ustępy przeważnie czyścili maruderzy, którzy nie szli na ćwiczenia.
Mnie nie kierowali do tych robót. Miałem zlecany nadzór nad pracującymi i wyłapywanie maruderów unikających prac porządkowych.

Pewnego razu, po obiedzie, kapral nie miał humoru, przebąkiwał, że po obiedzie by mu smakowało piwo, bo gulasz był zbyt ostry. Zmierzał do tego, by któryś chętny zaofiarował się, że skoczy do kantyny po flaszkę, oczywiście za swoje pieniądze. Ochotnika nie było, i to wprowadziło go w jeszcze gorszy humor. Groźnym okiem Światowida toczył po sali, potem po żołnierzach i krzyknął:
–  Antretten – stawać koło swoich łóżek.
Następnie, wskazując może na 5 cm słomkę gestem gromowładnego Zeusa, ryknął:
–  A to co? Belka na środku izby? Wy to na mnie zastawili, bym upadł.
Dorzucił jeszcze wiele wojskowych epitetów. Rozkazał by, wszyscy wzięli się do tej „kłody” i wynieśli do śmietnika za koszarami. Wzięliśmy koc od dyżurnego, bo dyżurny odpowiadał za porządek na sali. Na ten koc ułożyli tę „belkę” w tylu, ilu nas się do niej dopchało. Wszyscy żołnierze z sali, a było nas 25, uczepiliśmy się koca i niby z ogromnym wysiłkiem dźwignęli do góry, a następnie nieśli według rozkazu. Nie mogliśmy zmieścić się w drzwiach, więc otworzyliśmy drugą połowę. Na korytarzu i schodach wszyscy musieli nam ustępować, nikt się nie śmiał, bo takie sceny były na porządku dziennym. Rozkaz, jaki by nie był, należało wykonać.

Od czasu do czasu do koszar przychodziła inspekcja. W skład zespołu inspekcyjnego wchodzili: pułkownik – dowódca batalionu, dowódcy kompani i plutonów.
Pierwsze kroki kierowano do wychodków. Pułkownik zaglądał do każdego przedziału (kabiny). Przed przybyciem inspekcji przed wychodkiem ustawiano na warcie żołnierza, który nikogo do niego nie wpuszczał aż do zakończenia kontroli.

Oprócz kar porządkowych wymierzanych doraźnie przez Zugsfurera, kaprala i Freitra, były kary wymierzane przez dowódcę kompani. Były to kary za brudny karabin, za niezbyt dokładne wykonanie rozkazu, za awantury. Były one wymierzane przy raporcie karnym.
Do lżejszych kar wymierzonych przez dowódcę kompani należał areszt koszarowy. Polegało to na tym, że przez jakiś czas nie otrzymywało się przepustek na wyjście do miasta. Od czasu do czasu trębacz trąbił na zbiórkę dla aresztantów, zwanych koszarniakami. Każdy z nich musiał siedzieć w swej izbie, podczas gdy inni mieli wolny czas od zajęć.
Za większe przewinienia np. awantury w mieście, co się nieraz zdarzało, nieoddanie honorów tj. nie zasalutowanie oficerowi, spóźniony powrót z urlopu wsadzano do aresztu przy koszarach.

Stosowano też ciężkie kary cielesne. Do bardziej dokuczliwych zaliczały się  szpangi (spangen znaczy wiązać).
Skazany na tę karę siadał na kamiennej posadzce korytarza a podoficer służbowy skuwał go kajdankami, lewa ręka z prawą nogą. Obrączka obejmująca rękę tuż za nadgarstkiem była połączona króciutkim łańcuszkiem z obrączką obejmującą nogę w kostce. Gdy nie było kajdanek, używano sznurka do czyszczenia karabinu. Skazany musiał sam przynieść własny sznurek.
Drugą karą był „słupek” (Anbinden). Kara ta odbywała się w następujący sposób: żołnierzowi wiązano ręce z tyłu na plecach i stawiano go pod słupkiem, na którym mniej więcej na wysokości barku znajdował się hak. Na haku tym zaczepiano rzemienie lub sznury krępujące ręce ukaranego i maksymalnie podciągało do góry. Wobec tego musiał on stać na końcach palców. Najsilniejsi mdleli po trzech kwadransach, lub najwyżej godzinie. Aby przywrócić do przytomności polewano delikwentów zimną wodą. Wyznaczony czas kary żołnierz musiał bezwzględnie odstać. Kara słupka i szpangi wynosiła od jednej do dwóch godzin.

Kar cielesnych w wojsku austro-węgierskim było wiele: żabka, czołganie, przysiady. Czasami może i te kary miały swój sens, bo wojsko to było zbieraniną różnego rodzaju ludzi. Trafiali się między innymi rzezimieszki, nożownicy, złodzieje i inne męty. Do ujarzmienia ich potrzebny był odpowiedni rodzaj dyscypliny.
Czasami dochodziło do bijatyk między żołnierzami rożnych pułków lub oddziałów specjalnych. Przeważnie do zwad dochodziło między artylerzystami, saperami i kawalerzystami – a mieli się czym bić, bo mieli szable i wyciory. Walki toczyli o dziewczęta, a najczęściej pod wpływem alkoholu, podczas pijaństwa.

W niedzielę maszerowaliśmy do kościoła na godzinę dziesiątą. Każdy żołnierz musiał być „doczyszczony” aż do błysku. Na przedzie szła orkiestra i grała marsze, a w kościele przygrywała wraz z organami. Po nabożeństwie w szyku marszowym powracaliśmy do koszar.
Orkiestra odprowadzała nas na paradne ćwiczenia na błoniach. Oficerowie prowadzący oddziały  jechali na koniach i byli „przy szabli”. U boku każdego oficera jechał żołnierz do obsługi pana oficera i jego konia.
Nie byliśmy kontenci z tych uroczystych ćwiczeń. Trzeba było się popisywać bezbłędnym wykonywaniem musztry. Najgorzej wypadał marsz Entwickeltelinie (rozwiniętej linii). Kompanie maszerowały w dwuszeregu, jedna za drugą. Był to ładny marsz. Wojsko szło ławą, jak my na to mówili. Utrzymanie linii wymagało żmudnych ćwiczeń. Często linia załamywała się i było to powodem steku przekleństw, wymyślania i karnych ćwiczeń.