Wspomnienia dziadka Ignacego – część III
CZĘŚĆ TRZECIA
Pewnego razu rodzice przywieźli z Dynowa worek białej mąki, tak białej i gładkiej jak aksamit. Spytałem, na jaką to okazję. Mamusia powiedziała, że to na Maryśki wesele. Miałem wówczas 5 lat.
Gdy zbliżył się czas wesela, panna młoda ubrała się jak do kościoła w białą koszulę, gorset aksamitny z cekinami, spódnicę do samej ziemi i buty z cholewami. Dobrała sobie jakąś zamężną kobietę i poszła z nią po wilku:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Witajcie, witajcie – odpowiadali domownicy.
Panna młoda podejmowała pod kolana (obejmowała kolana) wszystkich domowników, poczynając od najstarszego i wypowiadała przy każdym:
– Proszę o błogosławieństwo.
Każdy odpowiadał:
– Niech Pan Bóg błogosławi – i przy tym dawali jakiś prezent na nowe gospodarstwo. Zazwyczaj była to pszenica, ale gdzieniegdzie dawali pieniądze. Pieniądze zbierała panna młoda, a dary rzeczowe towarzysząca jej kobieta, która miała na tę okazję różne torby i woreczki.
Tak też po wilku chodziła i Maryśka.
Kilka dni przed weselem tatuś pojechał na Barycz do szlachtuzu (rzeźni). Przywiózł flaki z dwóch krów. Wysypał to z płachty na środek izby. Strasznie to wyglądało, a jeszcze gorzej śmierdziało, gdyż żołądek i flaki były z całą zawartością. Kobiety te flaki oczyściły z nieczystości, obwarzyły, oskrobały, przygotowały do ostatecznego obgotowania. Pokrojone flaki najpierw gotowano w wodzie, później dosypywano kaszy i zalewano mlekiem. Do tego była jeszcze kapusta, ale to dla tych co wypiją więcej wódki.
Rano w dzień przed weselem do naszego domu przyszli muzykanci: cymbały, skrzypce jedne, skrzypce drugie i basy. Przyszedł pan młody z kilkoma drużbami. Zespół ten chodził na odgrywkę, to jest prosić na wesele. Prosili gospodarzy, prosili też dziewczyny na drużki i kawalerów na drużbów. Najpierw podchodzili pod dom i odgrywali pod oknami, a następnie starszy drużba prosił gospodarzy, aby pozwolili rozweselić ich dom. Jeżeli gospodarze chcieli skorzystać z zaproszenia na wesele, to zapraszali towarzystwo do chaty. Pan młody przyklękając na kolano podejmował wszystkich pod kolana i prosił na wesele. Ta ceremonia trwała tak długo, dopóki proszony nie wyraził zgody. Drużki i drużbów proszono bez tych cerygieli.
Po dogrywce, wieczorem, wszyscy poszli do domu pana młodego, gdzie bawili się, jedli i pili aż do rana. Tę część ceremonii weselnej zwano swaszczyny.
Rano uczestnicy swaszczyn udawali się z panem młodym do domu panny młodej. Przyszły drużki. Po proszonych gości wysyłano drużbów z muzykantami i sprowadzano ich w asyście muzyki.
Około godziny ósmej uformowany orszak wyruszał do kościoła.
Pochód otwierali muzykanci, a za nimi szła para młodych w otoczeniu drużek i drużbów. Drużbów było tylu, ile było drużek, tak, by mogli stanowić pary. A dalej szli goście weselni.
Przed ślubem młodzi musieli obowiązkowo odbyć spowiedź i przystąpić do komunii świętej. Spowiednikiem musiał być ten sam ksiądz, który miał udzielić sakramentu małżeństwa.
Po ślubie młodzi udawali się do domu panny młodej.
Muzykanci do kościoła nie wchodzili, tylko po podprowadzaniu orszaku pod kościół udawali się do karczmy obok. Powrócili, gdy weselnicy mieli już wychodzić z kościoła.
Młodych do mieszkania nie wpuszczono, musieli się przedtem okupić, naturalnie flaszką wódki, którą wypito na dworze.
Dróżki i drużbowie w czasie marszu do i z kościoła śpiewali różne pieśni indywidualnie i zespołowo.
W izbie goście usadowili się za stołem. Stołem była szeroka decha umocowana na kołkach wbitych w ziemię. Po bokach ustawiono ławy.
Najpierw w obieg dookoła stołu poszła wódka, potem goście wzięli się za jedzenie chleba z masłem. Był to bardzo smaczny biały chleb upieczony z tej białej mąki; upieczono chyba z 50 bochenków. Po takiej przekąsce gospodyni podała w dużych miskach flaki z kaszą na mleku. Łyżki były drewniane. Z jednej miski jadło do 10 ludzi. Gospodyni musiała dolewać do misek, aby zawsze były pełne, no bo jak by to wyglądało, gdyby goście drapali łyżkami dno miski. Ludzie by powiedzieli, że na weselu było mało jedzenia. Gospodarz
w tym czasie obchodził stół dookoła i dolewał gościom wódki i piwa zachęcając do jedzenia i picia.
Po skończonym śniadaniu muzykanci ulokowywali się na stole w pobliżu drzwi, wysoko, aby górować nad tańczącymi. Weselni uformowali się do tańca. Najpierw szła para młodych, za nimi starszy drużba ze starszą drużką zwaną swaszką. Oni to prowadzili całe wesele. Następnie szli goście weselni a na końcu domownicy. To był pierwszy obowiązkowy taniec, coś w rodzaju poloneza. Wszyscy chodzili wokół izby w rytm wolnej melodii. Później orkiestra zagrała coś skocznego i tancerze puścili się w wir.
Wraz z innymi dziećmi gości weselnych siedziałem na piecu. Siedzieliśmy jak na galerii w teatrze i wszystko obserwowali. Od czasu do czasu mamusia podawała nam białego chleba i to jeszcze posmarowanego masłem.
Po rozejściu się pierwszego korowodu w kręgu tanecznym pozostawała młodzież, ale czasami zawieruszył się ktoś ze starszych mający już nieco w czubie.
Tańce odbywały się w ten sposób, że przed orkiestrą stawał któryś z drużbów lub gości, wrzucał do basów szóstkę tj. monetę niewielkiej wartości i śpiewał początek jakiejś piosenki. Był to znak, że życzy on sobie by mu zagrać do tańca właśnie tą melodię. Muzykanci podchwytywali melodię, inicjator puszczał się w tan a za nim inni weselnicy dobierając sobie dziewki do tańca. Taniec trwał około 10 minut, po czym muzykanci raptownie urywali granie i czekali na powtórzenie się procedury. I podchodzili następni, wrzucali szóstaka, intonowali melodię i puszczali się w tan. Tak toczyła się zabawa od rana do wieczora i od wieczora do rana. Gdy drużba był nieśmiały, lub nie miał głosu do zaintonowania melodii, dawał pieniądze koledze, który go wyręczał. Dziewka chcąc zatańczyć do taktu swej ulubionej melodii dawała pieniądze drużbie, aby ten zainicjował taniec i tańczył z nią. Muzykanci przy godzeniu ich na wesele nie brali pieniędzy jako wynagrodzenie za granie; zarabiali pobierając opłatę od tańczących za każdy taniec osobno.
W czasie tańców gospodarz krążył wśród weselników częstując ich wódką i piwem. Tańczyła młodzież; starsi kumowie w tym czasie siedzieli za stołem zajadali chleb i popijali. Młodzi nie mieli na tyle odwagi by podejść do stołu i coś przekąsić, toteż szybko się upijali.
Dopiero około 9 wieczorem gospodyni stawiała ponownie na stole miski, rozłożyła łyżki, nakroiła dużą ilość chleba i stawiała masło. Do misek ponalewała flaków na mleku z kaszą. Podała także kapustę. Bardzo smakowała, szczególnie tym co więcej wypili.
I były to już wszystkie potrawy jakie podawano na uczcie weselnej.
Nam mamusia podała miskę flaków, do miski włożyła parę łyżek drewnianych. Każde dostało do ręki po kromce białego chleba z masłem. Dzieci pchały się na wesele by dostać taką porcję specjałów.
Po kolacji z wielkim hukiem i graniem zabrano pannę młodą do komory. Swaszka posadziła ją na stołku, rozplatała warkocze, Tymczasem drużba z drutu zwinął kółko. Z długiej słomy zwinął podobne kółko, połączył je oba w całość i owinął czerwoną szmatą Powstawało coś na kształt obwarzanka. Nazywało się to chemełką. Nałożyli tę chemełkę pannie młodej na głowę, a swaszka z drużką rozdzieliwszy włosy na połowy, owinęły je wokół tej chemełki. Zaczęły owijanie od tyłu, a skończyły z przodu. Teraz to dopiero wyglądało na obwarzanek, grubszy z tyłu a cieńszy z przodu. Cieńszy koniec przywiązała swaszka czerwoną wstążką do włosów. Na chemełkę nałożono czerwony czepek.
Przez cały czas trwania tej ceremonii zwanej oczepinami wszyscy śpiewali a panna młoda płakała.
Atmosfera wesela psuła się, gdy zaczynano podgrzewać potrawy. Trzeba było wówczas palić w piecu, a że chata była kurna, dym rozchodził się po izbie. Zazwyczaj, gdy w izbie nie było ruchu, unosił się on pod powałę, ale w czasie tańców wirujące pary, a szczególnie kobiety szerokimi spódnicami rozwiewały go po całej izbie.
Dym wpadał w ten wir wypełniając nawet dolną partię izby i dokuczliwie gryzł w oczy. Weselnicy nie zważali na to i uparcie tańczyli. Tylko muzykanci siedzący wysoko grali z zamkniętymi oczami. Nie mieli możliwości ocierać łzawiących oczu, gdyż ręce mieli zajęte instrumentami.
Po południu część gości porozchodziła się do domów, a część starszych i młodzież przysposobiła się odprowadzać pannę młodą do domu pana młodego. Przybywało trzech chłopców na koniach. Trzymali żerdzie, a na nich jedwabne chustki, niby chorągwie i kosze, niby to na wiano panny młodej. Ze śpiewem całe towarzystwo odeszło do domu pana młodego. Rodzice szli z nimi.
W niedzielę po południu ponownie zeszli się weselni na poprawiny, które trwały zwyczajnym trybem, ze śpiewaniem i tańcami, aż do końca wesela, późno wieczorem.
Jedzenie wiejskie było proste i monotonne. Zasadniczym pożywieniem była kapusta i ziemniaki. Jedzono dużo nasion motylkowych – fasoli, grochu, bobu. Do omaszczania potraw używano sadła (słoniny).
Jedzenie gospodyni gotowała rano i to w takiej ilości by wystarczyło dla wszystkich na cały dzień. Zapalała w piecu drewno, garnki ustawiała u wylotu pieca, a gdy było ich więcej ustawiała je również w głębi. Były to garnki żelazne; jeden z ziemniakami dla świń, jeden z ziemniakami dla ludzi i jeden z kapustą. To było codzienne menu. Czasami tylko dostawiano garnek z jakimś innym jadłem. Garnki nakrywało się bryłkami tj. wyszlifowanymi kamiennymi płytkami, spełniającymi rolę pokrywek. Bryłki należało podgrzewać powoli, bo nagłe podgrzanie powodowało ich pękanie.
Wydostające się z pieca płomienie obejmowały ścianki garnków i tak je rozgrzewały doprowadzając do gotowania potrawy.