ilustr. Joanna Titeux/pinezka.plPamiętam wioskę pod Kielcami, do której jeździłam z mamą autobusem marki Jelcz. Pamiętam malutką kobiecinę z przemieszczającym się stale stawem biodrowym, mieszkającą w małym, bynajmniej nie uroczym domku, bez bieżącej wody, bez  centralnego ogrzewania, bez telefonu. Za to z dwiema dorastającymi córkami, które mnie wydawały się takie dorosłe i piękne, i z synem upośledzonym psychicznie, którego trochę się bałam.

Pamiętam uśmiechniętą kobietę, która wyczarowywała niesamowite delikatne bluzeczki, swetry na zimę z owczej wełny i tak modne w latach 80. bluzy z asymetrycznym kołnierzem i kimonowymi rękawami. I nawet zrobiła dla mnie sukienkę z kwiatkami i paskami, niesamowicie pstrokatą, ku zgrozie mamy, a mojej szczęśliwości. A potem sweter z kapturem „bo wszystkie dziewczynki miały taki w szkole”. A jeszcze później sweter z jednym rękawem, udającym żyrafę (z odstającymi uszami i różkami), którym zrobiłam w siódmej klasie prawdziwą furorę, bo wzór był z niemieckiego żurnala Neue Mode czyli prawie tak, jakbym miała coś z Niemiec. ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl
Pamiętam, jak wyciągała jakieś wzory, na gazetowym papierze, z Kobiety i Życia czy Przyjaciółki, pożółkłe, podarte, ale z nich potem powstawały istne cuda… Warkocze, celtyckie wężowate plątaniny, norweskie kolorowe gwiazdy i jelenie, ażurowe kwiaty i płaszczyzny, zmieniające się wzory, kolory. I czapki, getry, „kominy”, szale, chusty…

Wszystko to ta prosta kobiecina wyczarowywała przy pomocy dwóch drutów lub szydełka. Pamiętam onieśmielenie i tremę małej dziewczynki, kiedy wreszcie odważyłam się zapytać ją o to, jak się robi warkocze, jak wykańczać robótkę, jak dodawać oczka. I rozluźnienie, kiedy wzięła druty i zaczęła mi to wszystko pokazywać, kiedy migały one szybko w jej rękach, a potem dała mi je i już wiedziałam to, czego nie mogłam sama rozgryźć, a czego nie nauczyłam się na lekcjach „ZPT”.

Pamiętam swoje pierwsze getry, dziwnie za szerokie i każdy w inne paski. Pierwszy sweter, który zawinęłam naokoło siebie, bo jakoś mi się wydawało, że 500 oczek to będzie w sam raz. I późniejsze, już lepsze produkcje, które do dzisiaj nosi moja mama (co z tego, że na działce), a którymi nadrabiałam w prestiżowym liceum braki kasy. Pamiętam wieczory w akademiku, kiedy ucząc się do kolejnego egzaminu, ostro dziergałyśmy z przyjaciółką wełniane kurtki albo czarne, połyskujące jedwabiem tuniki na sylwestra…

Czwartkowy wieczór, północno-zachodnia, dość bogata dzielnica Waszyngtonu DC, Warehouse café – przytulna, z lekka industrialna kafejka. Dochodzi 17.00. W drzwiach pojawiają się co chwilę młode kobiety, niebanalnie i elegancko ubrane, uśmiechnięte, z wyrazem radości i zaaferowania na twarzach. Witają się serdecznie, siadają na krzesłach i kanapach, zamawiają herbatę, kawę, chai, wino. Każda przyszła, taszcząc pod pachą lub na ramieniu pokaźną torbę.
Po wstępnych pogwarkach, przedstawieniu się nowej osoby, wypiciu łyka zamówionego napoju otwierają swoje przepastne torby i wyciągają rozpoczętą robótkę. Rękawy swetrów, szaliki, czapki, niemowlęce kaftaniki, śmieszne zabawki, wielkie poncho. Mieniące się kolory, siermiężne wełny organic  lub mięciutkie, wyszukane włóczki, kolorowe druty lub, bardziej rustykalne i trendy, bambusowe albo drewniane (idealne do podróży samolotem w erze światowego terroryzmu). Każda niemal ma wzór dla swojego dzieła ładnie wydrukowany, opisany, lub rozkłada na kolanach czy stoliku kolorowy magazyn, albo książkę z przepięknymi zdjęciami.

Rozmowy toczą się o robótkach, świeżo upieczone adeptki pytają o rady, bardziej doświadczone dodają im otuchy, gdy trzeba spruć cały kawał robótki, bo pomyliło się oczka, i opowiadają o swoich pierwszych próbach. Rozmowy o życiu, facetach, dzieciach, pracy, filmach, książkach, o wszystkim.
Siedzę pomiędzy nimi, dziergając nowy sweterek dla mojej szybko rosnącej córeczki i puchnę z dumy, bo sama wymyśliłam wzór i mam śliczną różową mohairową włóczkę, a fakt, że kupiłam ją za grosze w second handzie sprawia jeszcze, że jestem postrzegana bardziej ekologicznie (propaguję wszak reusing).
Uśmiecham się do swoich wspomnień o pani dziewiarce spod Kielc. I myślę też o moich polskich koleżankach, dziergających niejako w konspiracji, nie mających odwagi przyznać się, że zrobiły sobie same sweterek, w obawie posądzenia o bycie starą panną lub nudziarą. Te, które siedzą wokół mnie w amerykańskiej kawiarni, są prawniczkami, artystkami, urzędniczkami, studentkami. Mają domy, dzieci, nadwagę, problemy z obecnymi czy byłymi mężami i wszystko można o nich powiedzieć, ale nie to, że są nudne.

Kursy hobbystyczne, szycie quiltów, poduszek, wyszywanie krzyżykami, robienie mydła czy suchych bukietów, joga, garncarstwo czy pisanie haiku – tym od kilku lat zajmują się młode Amerykanki. Takie kluby czy kursy, to doskonała okazja, żeby poznać kogoś w nowym mieście (a stolica Stanów bije chyba rekordy „przelotowości”), pogadać, nauczyć się czegoś ciekawego, zabić nudę czy… poderwać wrażliwego faceta. Ale dopiero od dwóch lat prawdziwy renesans przeżywa robienie na drutach. Coś, co jeszcze do niedawna było czynnością zapomnianą, kojarzoną z gospodyniami domowymi, babciami, dziergającymi sweterki czy kocyki dla wnusiów, których się wreszcie doczekały na starość – teraz przeżywa najprawdziwszy amerykański BOOM. Jak grzyby po deszczu powstają nieformalne grupy, spotykające się w prywatnych domach lub kawiarniach po to, żeby robić na drutach lub szydełkować.

ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl

Najpopularniejsza i ogólnonarodowa, czy wręcz międzynarodowa, jest grupa Stitch ‘n’ Bitch, czyli w wolnym tłumaczeniu – „Dziergaj i narzekaj”. Ma ona swoje oddziały niemal w każdym zakątku USA, Londynie, Tokio czy Sydney. Skupione  w niej dziewczyny wydały już dwie książki, z ciekawymi, nowoczesnymi pomysłami, a same książki (Stitch’n’ Bitch  i Stitch’n’Bitch Nation) czyta się świetnie, bo zawierają nie tylko szczegółowe opisy modeli, ale i informacje o tym, skąd pochodzą wymyślające je osoby, historie robienia na drutach, dobre rady i mnóstwo ciekawych rzeczy i pomocnych adresów.

Nie dziwi też, że najbardziej „dziergające” są dwa postępowe i kulturalnie zawsze w czołówce stany Kalifornia i Nowy Jork. Sklepy z włóczkami to prawdziwe oazy dla adeptek czy doświadczonych dziewiarek. Włóczki przyprawiają o zawrót głowy kolorami, rodzajami, ale także cenami. To nie jest tanie hobby, ale jak wszędzie w Ameryce można też znaleźć wyprzedaże i sklepy, oferujące gatunkowe towary po niższej cenie.
Wiele sklepów prowadzi kursy dziergania lub szydełkowania i oferuje szablony wzorów oraz pomocną literaturę i magazyny. Książek, a właściwie albumów z przepięknymi zdjęciami jest mnóstwo. Wpisując w wyszukiwarkę słowo knitting otrzymamy kilkadziesiąt tysięcy rezultatów. Książki z wzorami na druty, na szydełko, dla niemowląt i nastolatek, tradycyjne, celtyckie, norweskie, far islands, sfilcowane, torby, rękawiczki, czapki i co tylko można wymyślić w temacie ciuchy i akcesoria. Są też książki zainspirowane robieniem na drutach, przepiękne, nastrojowe opowiadania o szczególnych swetrach czy skarpetach, są książki o medytacyjnej, kojącej, leczącej rany duszy, relaksującej czy pedagogicznej wartości robienia na drutach.

Ktoś sporządził nawet listę kultowych filmów (na czele z zeszłorocznym oscarowym Lost in Translation S. Coppoli), w których bohaterki dziergają na ekranie, robiących na drutach celebrities i książek, w których robienie swetra lub szalika wplecione jest w akcję (poczynając od książeczki do usypiania małych dzieci, którą czytam mojej trzyletniej córeczce). Są potrawy i napoje szczególnie polecane na spotkania przy drutach (chociaż generalnie jest to zajęcie odchudzające – trudno jeść, jak ma się zajęte obie ręce), muzyka, przy której lepiej się dzierga, piękne torby i saszetki do przechowywania robótek i akcesoriów. Jak grzyby po deszczu powstają blogi, pełne opowieści o zmaganiach się ze wzorami, włóczkami i życiem w ogólności, pełne kolorowych zdjęć własnych i cudzych produkcji, inspiracji, wełen, adresów sklepów, innych blogów i stron www o robieniu na drutach.
Wiele popularnych magazynów wydaje swoje dodatki (Voque knitting) czy zamieściło w ciągu ostatnich kilku miesięcy artykuły o grupach kobiet (i nie tylko) spotykających się w domach, kawiarniach, czy na zapleczach sklepów po to, żeby robić na drutach. Wszędzie na zdjęciach roześmiane twarze młodych kobiet, których, mijając je na ulicy czy w metrze, nigdy nie posądzilibyśmy o to, że wieczory spędzają na fotelu, z robótką w ręku.

„Może jednak Ameryka nie jest taka zła?” coraz częściej myślę sobie, siedząc na mojej sofie na przedmieściach Waszyngtonu, dziergając buciki trollowe dla mojej córeczki, na czterech drutach, z wzoru z przepięknej książki, oglądając jednym okiem tv, poczytując książkę drugim i wzbudzając niekłamany podziw u amerykańskiego męża, który nie może nadal zrozumieć, jak przy pomocy dwóch patyków i sznurka wyczarowuję tak piękne rzeczy.

Ilustracje: Joanna Titeux/pinezka.pl

A może w przerwie między dzierganiem poćwiczysz asany, Tai Chi albo zrobisz porządnego scrapbooka? Zapraszamy!