Kuchnia czarownicy
Pamiętam, że na początku mojego pobytu w Niemczech niezmiernie zafascynował mnie sklepik nieistniejącej już sieci Spinnrad, zawalony po strop towarem wyglądającym „zdrowo i ekologicznie”. Pośród towarów dość dobrze znanych mi z polskich India-shopów stały niewinnie małe flaszeczki, pełne tajemniczości. Olejki eteryczne do lampek oliwnych i aromaterapii, to jeszcze mogłam pojąć. Ale emulgatory? Albo olejek z jojoby czy tubka z liposomami w postaci żelu!?
Sklepik wkrótce zniknął z krajobrazu naszego miasteczka, jednak nie z mojej pamięci. Flaszeczki straciły na tajemniczości, gdy w internecie znalazłam kilka stron, dotyczących domowej produkcji kosmetyków. I to nie w postaci papki z owoców czy maseczki z kurzego białka, ale kremów, szamponów, toników etc.
Od najwcześniejszych lat dziecięcych uwielbiałam historie o „mądrych” mieszkających na moczarach, zbierających zioła o świcie czy przy pełni księżyca i warzących z nich magiczne mikstury. Fakt, że moja Mama pracowała w laboratorium chemicznym, gdzie ciągnęły się wielometrowe pokręcone rurki, w których bulgotały i bąbelkowały różnokolorowe ciecze, również pobudzał moją wyobraźnię. Niestety, tej upragnionej atmosfery nie przybliżyły mi lekcje chemii, zajęte raczej przeliczaniem moli na gramy lub prawdopodobieństwem spotkania elektronu w danym zakątku atomu… Jedynie waga kuchenna była moją wspólniczką, na niej odmierzałam z apteczną precyzją gramy mąki potrzebnej do upieczenia ciasta… nigdy też nie stałam się posiadaczką robota kuchennego, nad wszelką techniczną pomoc przedkładając ręczne mieszanie drewnianą łyżką i tęskniąc za tajemniczym oparem…
Moda na własnoręczne mieszanie kosmetyków wypłynęła na fali ekologii. Dogmatem tej dziedziny kosmetyki jest wstręt do wszystkiego, co pochodzi z laboratoriów chemicznych. Przyznam, że często wstręt ów ociera się o fundamentalizm, co na czas jakiś obrzydziło mi dziedzinę kosmetyki zwanej naturalną. Wiele publikacji na jej temat utrzymuje, że składniki „naturalne” są łagodniejsze i korzystniejsze dla cery, niż składniki czysto chemiczne, oraz że nie zatykają porów.
Żadne z tych twierdzeń, niestety, nie jest do końca prawdą. Okazuje się, że pochodne olejów mineralnych często są łagodniejsze dla skóry, niż np. masło kakaowe, że produkty roślinne równie często zatykają pory i wywołują powstawanie zaskórników, że oleje silikonowe dużo lepiej wygładzają skórę i nie mają skutków ubocznych etc. Koniec końców decydują o tym osobnicze własności danej skóry i każda generalizacja jest tu błędna. Jedyną przewagą własnoręcznie mieszanych kosmetyków nad tymi z drogeryjnej półki jest to, że sama decyduję, co znajdzie się w słoiczku, oraz że nie muszę brać pod uwagę czasu, jaki mój krem spędzi na półce czekając na klienta, w którym to czasie krem ów nie ma prawa zmienić konsystencji czy zapachu.
Dla mnie osobiście mieszanie kremów było wynikiem nagłego uwrażliwienia skóry. Większość kremów z drogerii, a także spora ilość aptecznych, zaczęła nagle wywoływać podrażnienia. Dużo łatwiej jest odkryć, na co reaguje się alergicznie, używając kremu o niewielkiej ilości składników. I dużo łatwiej jest owych „gryzących” substancji uniknąć. W przypadku gotowych produktów mamy jednak do czynienia z kilometrowymi listami składników. A większość kremów z przymiotnikiem „naturalny” zawiera niestety drażniący alkohol denaturowany czy olejki eteryczne, które do łagodnych nie należą. Na szczęście nie jestem uczulona na większość olejów roślinnych, w związku z czym nie muszę się obawiać, że na ukręcony własnoręcznie krem zareaguję wysypką czy bolesnym ściągnięciem się skóry.
Paranie się „mieszactwem” na potrzeby własne nie wymaga zbyt wielu urządzeń ani też ogromnej wiedzy tajemnej. Muszę tu jednak dodać, że mam na myśli jedynie mieszanie kremów, innych kosmetyków nie mieszałam i raczej nie będę, jako że mam swoje ulubione, które nie podgryzają ani mojej skóry ani też finansów. Są jednak osoby, które mieszają wszystko, począwszy od mydła i skończywszy na tuszu do rzęs czy podkładzie. W przypadku tego ostatniego nie zamierzam dobrowolnie rezygnować z dobrodziejstw wynikających z zastosowania okropnie chemicznych i cudownie wygładzających olejów silikonowych, podobnie jak nie mam zamiaru rezygnować z chemicznych, ale i najskuteczniejszych w ochronie filtrów słonecznych.
Ad rem – własnoręczne kręcenie kremów jest nie tylko pożyteczne dla skóry, ale sprawia masę przyjemności, a także odciąża portfel. Wiele niezbędnych do produkcji kremu urządzeń mamy i tak w gospodarstwie domowym – waga kuchenna o dokładności do 1 grama, garnek lub patelnia do podgrzewania składników, małe pojemniczki do ich odważania i pipeta to podstawa wyposażenia. Jako mama dwóch maluchów nie musiałam się zaopatrzać w większość powyższych untensyliów – po prostu znalazłam nowe zastosowanie dla miarek i łyżeczek od syropów oraz 250-mililitrowych butelek dla niemowląt. Do przechowywania naszych „kreacji” spokojnie można wykorzystać wyparzone i/lub odkażone słoiczki po zużytych kremach.
W Polsce zapewne jest duży problem z samymi składnikami. Nie mam pojęcia, czy można je kupić. W Niemczech w prawie każdym mieście są sklepy, w których można kupić to, co potrzebne i to, co się zamarzy. Oferta internetowa jest również imponująca. Także apteki prowadzą lub udostępniają (za odpowiednio wyższą opłatą) składniki kosmetyczne.
Głównym składnikiem kremów jest woda destylowana. Można również użyć wody różanej itp. Ponadto potrzebne będą olejki roślinne, mające za zadanie zatrzymanie wody w skórze (np. olejek z migdałów, olej z jojoby, olej z pestek brzoskwini), woski nadające konsystencję (np. wosk pszczeli, masło shea), emulgator, pozwalający na połączenie tłuszczów z wodą i środki czynne, czyli np. witaminy i liposomy. Ewentualnie można też użyć konserwantów.
Sama produkcja wymaga jedynie zachowania czystości – wszystkie pojemniki, pojemniczki, słoiczki, pipety etc. muszą uprzednio zostać zdezynfekowane (najprościej wygotować i po wyschnięciu odkazić alkoholem) – i przestrzegania kolejności mieszania poszczególnych składników.
Do jednego żaroodpornego pojemniczka (u mnie jest to wspomniana wyżej buteleczka dla niemowląt) odmierzamy potrzebną ilość wody, do drugiego olejek (lub mieszaninę olejków, z tym, że niektóre oleje są wrażliwe na wysokie temperatury i muszą być dodane dopiero do gotowego kremu jako składnik czynny – np. olejek z wiesiołka) z woskami oraz emulgatorem. Oba pojemniczki wstawiamy do garnka z ciepłą wodą i podgrzewamy na małym ogniu, aż faza tłuszczowa się połączy (emulgator ma z reguły postać stałą i musi się rozpuścić).
Gdy to nastąpi, zdejmujemy wszystko z ognia i wlewamy wodę do rozpuszczonych tłuszczów – bardzo ważne jest to, aby obie fazy miały tę samą temperaturę. Następnie mieszamy krem tak długo, aż ostygnie (tutaj warto wspomnieć, że do mieszania przydaje się szklana pałeczka, ewentualnie można wykorzystać żaroodporną łyżeczkę na długiej rączce, wykonaną z tworzywa, metal grozi poparzeniem) i na samym końcu dodajemy doń składniki czynne. Opisana procedura brzmi być może skomplikowanie, jednak trwa góra 10 minut.
Krem bez konserwantów należy bezwzględnie przechowywać w lodówce i zużyć w ciągu czterech do ośmiu tygodni. Zakonserwowany może stać na półeczce pod lustrem nawet przez pół roku.
Nadal nie mieszkam na moczarach, nie mam czarnego kota, ani nawet pęków ziela, wiszących pod sufitem. Opar nie snuje się po domu. Ale jestem… „wiedźmą z moczarów”. Mieszam mikstury… Nie chcę podawać konkretnych przepisów, gdyż jestem początkującą wiedźmą i mam na koncie dopiero trzy kremy, każdy zrobiony wedlug własnego widzimisię i oparty na doświadczeniach mojej patronki w fachu, Moniki. W niemieckojęzycznym internecie można jednak znaleźć wiele różnych receptur. Wystarczy podać w google.de: „kosmetika selbermachen”. I obiec parę okolicznych aptek, wodę destylowaną na pewno można w nich dostać, podobnie jak glicerynę (składnik czynny wielu kremów nawilżających). Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że dostępne są i inne ingrediencje, potrzebne do umieszania własnej „mikstury dla urody”.
Monice dziękuję za wsparcie, zachętę i pomoc.
Ilustracja: Joanna Titeux/pinezka.pl