ilustr. berkanan

Corocznie na zakończenie sezonu, w dzień świętego Huberta, urządzane są tradycyjne biegi myśliwskie. Jest to święto wszystkich miłośników koni i sportu jeździeckiego.
Dawniej bieg myśliwski – par force – był pogonią jeźdźców i myśliwych za prawdziwą zwierzyną, w otoczeniu sfory psów prowadzonej przez pikera, w obecności trębacza i mastera. Dziś tylko pielęgnujemy tradycje urządzania biegów, a pogoń „za lisem” ma charakter symboliczny.

Współczesny hubertus zachował pewne zasady i ma swój, od lat przestrzegany, rytuał. Dobry obyczaj każe organizatorom hubertusów wysyłać pisemne zaproszenia. Jedno z nich miałam zaszczyt otrzymać.

Sobota, 3 listopada… godz. 6:30

Nie mogę dospać, wyłączam budzik i wstaję bardziej rześka niż zwykle. Za oknem pierwsze promienie jesiennego słońca próbują przebić się przez zaspane chmury. Zapowiada się piękny dzień na hubertusa. Grubsze przygotowania do wyjazdu zrobiłam już wczoraj, ale jeszcze masa pracy przede mną.

Zaczynam od nakarmienia koni. Po tym pakuję rzeczy do samochodu: na wieszaku przygotowany odświętny strój jeździecki, siodło i ogłowie, pachnące świeżo wyczyszczoną skórą, dalej skrzyneczki ze zgrzebłami, szczotkami, grzebieniami. Podjeżdżam trajlerem przed stajnię i wyprowadzam z niej mojego konia. Siwy zapuścił korzenie w progu: trajler? znowu wyjazd?
Podprowadzam go bliżej i stawiam jego przednią nogę na rampie przyczepy. Siwy ciągle rozważa potrzebę tego wyjazdu. Wyciągam na zachętę marchewkę. Działa! Koń w przyczepie, rampa w górę. Wyjeżdżamy. Ze stajni dochodzą pożegnalne rżenia koni.

Godz. 10:00

Zajeżdżamy przed stajnie organizatorów tegorocznego hubertusa. Na placu trwa przedświąteczna krzątanina. Z przyjaciółmi pozdrawiamy się uśmiechem, skinieniem głowy, puszczeniem „oczka” (do niektórych!). Czas nagli!

Wyprowadzam Siwego z przyczepy. Rozdęte chrapy, ogon lekko uniesiony w górę. Swoje przybycie ogłasza donośnym rżeniem. No cóż, urodziwych klaczy dokoła nie brakuje! Zabieram się do odświętnego siodłania: białe nauszniki świetnie kontrastują z czarnym ogłowiem, a biały czaprak z czarnym siodłem. Grzywa zapleciona w 24 koreczki, otoczone białą gumką, efektownie odsłania szyję konia. Nogi zabezpieczone w białe owijki. Siwy to prawdziwy przystojniak!

Kolej na mnie: białe bryczesy (dopnę się???), czarne wyglancowane buty, biała bluzka ozdobiona plastronem (żabotem) z wpiętą srebrną zapinką. Na wierzch czarny fraczek. Całości dopełniają białe skórzane rękawiczki i czarny toczek.

Godz. 11:55

Za pięć minut rozpoczęcie hubertusa. Jeszcze biegnę po wiadro wody dla Siwego. Przy-tasz-czy-łam. Siwy nie chce pić przez wędzidło. Hrabia jeden!!!

ilustr. berkanan

Godz. 12:00

Blisko 50-ciu jeźdźców wjeżdża na parkur, ustawiając się frontem do organizatorów i licznej publiczności. Gospodarze witają, dokonują prezentacji jeźdźców i przedstawiają najważniejsze osoby biegu: mastera – jeźdźca prowadzącego orszak konnych, który nadaje i kontroluje tempo jazdy, podaje sygnały rogiem lub trąbką i kontrmastera – jeźdźca zamykającego, czuwającego nad bezpieczeństwem i porządkiem jazdy.
Jeźdźcy biorący udział w biegu muszą przestrzegać zasad: miejsce raz obrane w szyku utrzymuje się do końca, niedozwolone jest zajeżdżanie drogi, wyprzedzanie i najeżdżanie innych konnych.

Aby tradycji stało się zadość gospodarz w skrócie przytacza opowieść o świętym Hubercie:
Około 655 roku w Gaskonii, w pewnej ubogiej rodzinie urodził się chłopak, któremu dano na  imię Hubert. Jako młodzian znany był ze swej odwagi i żyłki myśliwego. Legenda głosi, że podczas jednego z polowań Hubertowi ukazał się piękny, biały jeleń z krzyżem jaśniejącym między rogami i przemówił: „Dlaczego prześladujesz niewinne zwierzęta, a nie myślisz o zbawieniu duszy ludzkiej?” Po tym wydarzeniu Hubert odmienił swoje dotychczasowe życie. Przyjął święcenia kapłańskie, następnie został biskupem, a jego zasługi zostały docenione przez papieża, który 3 listopada 743 roku ogłosił biskupa Huberta świętym, patronem myśliwych i jeźdźców.

Wśród zaproszonych gości jest ksiądz proboszcz. Błogosławi nas i nasze konie, obficie skrapia wodą święconą, brrr! Za nim wbiega śliczna „hostessa” z sarmackimi wąsiskami i częstuje jeźdźców 49-procentowym „strzemiennym”, huuu!

Pierwszy sygnał trąbki. Master wyprowadza jeźdźców w teren, tropem „lisa”. Jest piękny, ciepły jesienny dzień. Orszak konnych wygląda imponująco. Jadąc parami kierujemy się do lasu.

Podwójny sygnał i jedziemy kłusem. Zasada dyktowania tempa jest prosta: 2 sygnały– szybciej, 1 sygnał – wolniej. Wjeżdżamy do lasu. Master ponownie sygnalizuje. Ruszamy galopem. Rozlega się efektowny, rytmiczny tętent końskich kopyt, ptactwo zrywa się w zaroślach płosząc niektóre z koni. Trzeba nie lada siły i umiejętności jeźdźca, aby spłoszonego konia utrzymać w szeregu. Siwemu to wszystko wyraźnie się nie podoba. Jest wypoczęty i chętnie pogalopowałby przed siebie. A tu jakiś gniady zad przed nami!!! A z tyłu jakiś kary nas dogania!!! Siwy złości się, tuli uszy, marszczy nos i nieustannie kombinuje, jak by tu z sukcesem wypalić z tylnych kopyt! Siwy!!! Ja chcę zostać w siodle do końca biegu! Pojedynczy sygnał. Zwalniamy do kłusa, uff!

W czasie, gdy jeźdźcy przemierzają las tropiąc „lisa”, pozostali goście przejeżdżają bryczkami na leśną polanę. Tam spotykamy się po pierwszej godzinie biegu. Wjeżdżamy na polanę galopem, przed nami pojawiają się przeszkody ułożone z grubych pni drzew lub balotów słomy, ozdobionych gałązkami sosny. Przeszkody muszą być szerokie, by mogło skakać równocześnie kilka koni, i tak ustawione, aby można je było ominąć.
Robimy pokazowy galop, skoki, nawroty. Goście są podekscytowani, dopingują, klaszczą. Jest żywiołowo i dynamicznie! Master zarządza krótką przerwę. Stępujemy zmęczone konie. Jeźdźcy i goście zajmują całą polanę. Gospodarze szczodrze częstują pysznym grzańcem o aromacie goździka. Nie odmawiam. Jest mi ciepło i wesoło. Coraz weselej!!!

Sygnał i ruszamy dalej. Wjeżdżamy do pięknego, leśnego wąwozu. Kilkadziesiąt końskich nóg zanurza się w dywanie złotych, szeleszczących liści. Dookoła cisza, przerywana końskim parskaniem. Oglądam się za siebie. Mgła? Nie, to spocone konie parują tak intensywnie, że wypełniły wąwóz niby-mgłą. Każdy kolejny jeździec wyłania się z niej i zaraz znika. Jest po prostu magicznie. Umilkły rozmowy. Delektujemy się tą niepowtarzalną chwilą.

Podwójny sygnał trąbki wyrywa nas z czarodziejskiego stanu. Zbliżamy się do kolejnej polany. Tu na oczach widzów rozegra się właściwa pogoń za „lisem”. Nie wszyscy jeźdźcy biorą w niej udział, ale ci którzy się zdecydują, muszą przestrzegać regulaminu. „Lisem” jest jeździec z przypiętą do lewego ramienia lisią kitą. Obława rozpocznie się po podaniu sygnału „lis!”. Wyczekujemy…

Nagle jest! Rozochocona kolejnym kubkiem grzańca, ruszam z miejsca galopem. Oddaję Siwemu wodze, aby ułatwić mu przyspieszenie. Siwy wie, o co chodzi. Cwałuje, prawie nie dotykając kopytami ziemi! Chyba przesadziłam.. Za późno na refleksje. „Lis” pojawia się dokładnie przede mną. Doganiam go, zbieram wodze do jednej ręki, a drugą łapczywie wyciągam po lisią kitę. Trudno utrzymać równowagę! Jak zaraz nie złapię, to zglebię! Jeszcze metr, pół metra i… „lis” robi gwałtowny zwrot w prawo! A niech go!!!
Resztkami sił wstrzymuję siwego i obciążam zewnętrzne strzemię, żeby nie wywrócić się razem z koniem. Przy tej prędkości potrzebuję kilkudziesięciu metrów na wyhamowanie.

Zawracam i widzę grupę jeźdźców, która osaczyła „lisa” i goni go pod zagajnik. Tam polana się zwęża, tworząc tym samym pułapkę. Master bacznie obserwuje rozgrywające się sceny. „Lis” ciasno otoczony jeźdźcami próbuje się ratować. Robi się gorąco!!! Nagły radosny okrzyk jednego z jeźdźców oznajmia o zerwaniu kity!
Master daje sygnał „lis złapany”. „Królowi polowania” składamy gratulacje. Od tej chwili towarzyszy on masterowi na czele całego orszaku.

Organizatorzy dziękują wszystkim uczestnikom biegu. Konie dekorowane są pamiątkowym flo (wstęgą). Master i „król polowania” poprowadzą teraz widowiskową rundę honorową. Po niej konie odprowadzamy do stajni na zasłużony odpoczynek.

Godz. 19:00

Spotykamy się ponownie, by przy ognisku ogrzać się i ugościć w suto zastawionym „mateczniku”: bigos, grochówka, pachnący chleb z okrasą, swojskie kiełbachy!

Dzień pełen wrażeń dobiegł końca. Święty Hubert czuwał dzisiaj nad nami. Teraz nadszedł czas na „końskie” opowieści…

 

Grafika: berkanan