Za i przeciw miłości
William Nicholson
Sąd nad prawdziwą miłością
The Trial of true Love
Tłum. Konrad Majchrzak
Dom Wydawniczy Rebis
Seria: Salamandra
Poznań 2006, str. 282
Czy jest tu ktoś, kogo nie obchodzi miłość? Proszę o szczerość. Ręka do góry! Nikt się nie zgłasza? Otóż to. Miłość jest uczuciem do końca nierozpoznanym i okrytym mgiełką tajemnicy. Stąd chyba nie ma tematu bardziej eksploatowanego przez twórców niż ona.
Wszystko, co człowiek robi, czyni z miłości albo dla miłości – tę dawno odkrytą prawdę wykorzystał do wykreowania wciągającej fabuły brytyjski pisarz William Nicholson (ur. 1948). Nicholson nie jest zawodnikiem z czołówki ligi popularnych prozaików z Wysp Brytyjskich, ale odnosił już sukcesy jako autor scenariuszy. To on napisał słynną Cienistą dolinę, w której tak brawurowo zagrał Hopkins, Nel z Judie Foster oraz Gladiatora, który pewnie już na zawsze nosić będzie twarz Russella Crowe. W świecie filmu ma ustabilizowaną pozycję. W świecie literatury walczy wciąż o uznanie, choć ma już na swoim koncie bestsellerową trylogię dla dzieci Wind on Fire.
Debiutując na polskim rynku powieścią Sąd nad prawdziwą miłością (The Trial of true Love), Nicholson daje się poznać jako pisarz ciekawy i sprawny warsztatowo. Ale cel, jaki sobie postawił jest, zdawałoby się, z góry skazany na porażkę. Bo czyż zamiar napisania książki o prawdziwej miłości nie jest dla pisarza ryzykiem porównywalnym z wyważaniem dawno otwartych na oścież drzwi? Może to dyskusyjne, co powiem, ale cała światowa literatura w większym bądź mniejszym stopniu (podobnie jak filmy) jest niemal zawsze tym samym – opowieścią o jedynym, nieodgadnionym uczuciu… opisanym już nie na setki czy tysiące, ale miliony sposobów. Minęły wieki podejmowania przez całe zastępy artystów prób rozszyfrowania czym jest to, co niezmiennie nazywamy miłością. Skoro pisali o niej już najwięksi mistrzowie, to na cóż jakiś tam Nicholson próbuje ją ostatecznie osądzić i wydać niepodważalny werdykt? A jednak autor Sądu…, wbrew moim obawom, wywiązał się ze swego zadania znakomicie. Obronną ręką wyszła spod jego pióra zarówno historia, jaką nam opowiada, jak i przebieg procesu – swoistego trybunału miłości.
Bohaterem książki jest trzydziestoletni Bron. Kiedyś związany z Anną, teraz jako sublokator dzieli z nią małe londyńskie mieszkanie. Kiedy ich poznajemy, po dawnym uczuciu nie ma śladu, a bohaterów łączy przyjaźń i wzajemna tolerancja. Anna postanawia jednak przerwać stagnację w swym życiu i prosi Brona o opuszczenie ich skromnego lokum, tak aby każdy mógł wieść życie na własną rękę. Ta decyzja burzy stały rozkład życia Brona – pisarza z duszą wiecznego studenta. Życie przy Annie było wygodne i stabilne. Całkiem niedawno odkrył swój nowy życiowy cel – chce napisać Księgę prawdziwej miłości, w której zanalizuje fascynujące go od dawna zjawisko miłości od pierwszego wejrzenia. Bron nie ma szczęścia w związkach i boi się zaangażowania. Z drugiej strony poszukuje miłości – ale takiej o pełnej mocy, dzięki której zazna siły gromu z jasnego nieba. Sytuacja daleka jest jednak od spełnienia tych wizji. Z ciężkim sercem opuszcza mieszkanie byłej dziewczyny i przenosi się do Devon, gdzie mieszka jego znajomy Bernard. Tam, w domku stróża przy wiejskiej posiadłości, organizuje sobie stanowisko pracy. Pisząc książkę o uczuciach, bada związki znanych artystów, analizując ich życie i twórczość.
Nicholson w swej powieści cytuje i odnosi się do wielu znanych twórców, także żyjących w odległych epokach. Przeczytać możemy o Beatrycze i Dante, Salvadore Dalim i Gali, życiu i rozterkach Gauguina, van Gogha, Emily Dickinson. Bohater powieści ma nadzieję, że drążenie emocji, jakie rozkwitły wokół znanych artystów, pomoże jemu samemu zrozumieć sedno miłości. Po cichu liczy na jej spotkanie we własnym życiu i chce być na to przygotowany.
Mimo że galeria słynnych kochanków jest ogromna, postanawia zacząć swą opowieść od zgłębienia związku mało znanego malarza impresjonisty Paula Marotte’a. Z istniejących już opracowań dowiaduje się, że Marotte zakochał się z wzajemnością w Kate Summers – młodej angielskiej guwernantce – i żyli ze sobą aż do śmierci artysty. Ich pierwsze spotkanie było dla Marotte’a właśnie takim gromem z nieba. Kate stała się jego muzą, dzięki czemu malarskie hobby (na co dzień był lekarzem) stało się jego podstawowym zajęciem. Przy boku Kate Marotte szybko zyskuje uznanie jako oryginalny i wybitny malarz z grupy Pont-Avon.
Marotte staje się głównym bohaterem książki, wokół którego pisarz Bron rozbudowuje swe opowieści. Życie szykuje mu jednak niespodziankę. Kiedy Bron analizuje uwiecznione potem na obrazach spotkanie Kate i Marotte’a na moście, sam doświadcza podobnego uczucia. Pobyt Brona w Townhead w Devon zmienia się diametralnie, odkąd w posiadłości Bernarda pojawia się jego tajemnicza kuzynka Flora. Chwila ujrzenia jej po raz pierwszy w porannej mgle stanie się już na zawsze prywatną wariacją Brona na temat spotkania na moście.
Taki jest punkt wyjścia rozważań Nicholsona. Potem akcja książki zaczyna się komplikować, a nawarstwiające się tajemnice sprawiają, że trudno oderwać się od podążania śladami bohaterów. Fascynująca, ale wciąż bardzo tajemnicza Flora sprawia, że Bron z większą pasją angażuje się w pisanie. Z drugiej strony dąży do zbliżenia się do kobiety, która pozwoliła mu doświadczyć tak niezwykłych, a znanych dotąd tylko z literatury emocji. Pobyt u Bernarda dobiega jednak kresu, a wyjazd Flory sprawia, że Bron zostaje jedynie z przedsmakiem tego, co mogłoby się zdarzyć, gdyby tylko poznali się bliżej.
Im mniej rozumiałem, tym bardziej byłem zafascynowany.[…] Pozwoliło mi to wyobrażać ją sobie jako piękną, kruchą istotę więzioną przez jakieś złe moce. Tkwił gdzieś tam we mnie ten absurdalny mit o błędnym rycerzu, przyćmiony postmodernistyczną ironią. Chciałem ją ratować, bo wtedy byłbym godzien jej miłości i ona by mnie kochała. To nie przypadek, że tak wiele dawnych opowieści ukazuje miłość jako niosące niebezpieczeństwo polowanie, pogoń z użyciem broni, która rani i zabija.
Najzwyklejsza strzała, ręka łucznika posłana.
Bron powraca jeszcze na krótko do Londynu. Próbując odnaleźć Florę, wykorzystując na różne sposoby informacje, jakie mu o sobie zdradziła. Niespodziewanym sprzymierzeńcem i łącznikiem tej pary stanie się znany historyk sztuki E.F. Christiansen, który też okaże się bardzo pomocny przy badaniach faktów z życia Marotte’a dzięki posiadanej kolekcji jego obrazów. Pogoń za uczuciem zawiedzie Brona do Amsterdamu i Szwajcarii. Tam po nitce do kłębka dotrze do informacji o artyście, którego los bada równie dogłębnie i intensywnie jak życie swojej ukochanej.
Sąd nad prawdziwą miłością to sprytnie i sprawnie poprowadzona intryga przekładana tajemnicą, krótkimi i ciekawymi wykładami z historii sztuki, cytatami z poetów i prozaików. Czytelnik bardziej bądź mniej świadomie kibicuje Bronowi w jego walce o własne szczęście i dopinguje w wędrówce, która, jak każdy ludzki los, niesie wiele pułapek i nieprzewidzianych zwrotów. Wielkim atutem jest finał książki, na który składa się pojedynek na argumenty za i przeciw prawdziwej miłości. Sędzią w nim będzie kobieta i do niej należeć będzie decydujący głos.
Nie odkryję więcej kart, aby nie zdradzać najmocniejszych punktów historii. Pisarz nie zapomina jednak o niczym. Poznamy zarówno rozwiązanie tajemnicy malarstwa i osobowości Marotte’a, jak i mroczny sekret Flory. A całość ma magnetyzujący urok i przyrządzona jest wytrawnie. To, co początkowo skazywało powieść Nicholsona na porażkę, zaskakuje świeżością. Oklepany temat (o ile można tak nazwać miłość) w wydaniu tego pisarza fascynuje. Chociaż nie jest to dzieło z wyższej półki czy tzw. literatura z ambicjami, powieść broni się licznymi atutami i nie daje się zaliczyć do popularnych czytadeł. Nie o klasyfikowanie jednak chodzi. Autor umiejętnie połączył w niej swoje ambicje z prawami rynku i gustami Czytelników, doskonale wyważając proporcje i unikając otarcia o kicz czy przesłodzenie.
Z racji pory, w jakiej go czytałam, Sąd nad prawdziwą miłością stał się dla mnie letnią lekturą. Ale zapewniam, że klimatem o wiele lepiej wpisuje się w jesienne i zimowe wieczory. Jednymi z najpiękniejszych rozdziałów są te, których akcja rozgrywa się zimą w szwajcarskiej posiadłości Christiansena. Tam też odbędzie się tytułowy sąd, tam Flora przestanie być kobietą-zagadką. Czy sprawi to miłość? Czy w ogóle była? Nie zdradzę. Dopowiem jedynie, że autor doskonale poradził sobie z zakończeniem, co często okazuje się zmorą układaczy opowiadań. W warstwie nawiązań do historii sztuki, tajemnic bogatych kolekcjonerów i zagadkowych obrazów mistrzów pędzla, książka ta kojarzyła mi się z (wydaną także w serii Salamandra) powieścią Na oślep Michaela Frayna, której kryminalna intryga rozgrywała się wokół twórczości Breughela.
Jeśli nieznany pisarz zaskakuje i nie rozczarowuje, to dobry znak. Wydaje mi się, że Nicholson ma szansę trafiać w gusta i znaleźć sobie rzesze stałych Czytelników. Już teraz dowiódł, że potrafi przeprowadzić przez wysnutą historię tak, aby nic ciekawego nie uszło naszej uwagi. A to niemało. Sąd… zalicza się do literatury popularnej, ale z ambicjami. Na szczęście autor w pełni je zrealizował. Oby tak dalej, panie Nicholson!