Wszyscy jesteśmy Chrystusami
W tym tekście raz tylko padnie tytuł poprzedniego filmu Marka Koterskiego. To, co napiszę poniżej, jest dla mnie bolesne i trudne, gdyż jestem miłośnikiem Dnia świra – otóż Wszyscy jesteśmy Chrystusami to porażająco zły film. Płaski niczym piersiówka. Ma wszystkie cechy złego filmu: scenariusz z potwornymi mieliznami, tanie efekciarstwo, rekolekcyjny przekaz, złych aktorów i wreszcie najgorszy z możliwych błędów: hermetyczność zawężoną do poziomu jednego człowieka, czyli reżysera.
Zacznę od tego, że dzieci występujące w tym filmie grają, jakby wystawiały przedstawienie o Pinokiu na forum szkoły podstawowej. Broni się jeszcze młody Sylwek Miauczyński, prawdopodobnie dlatego zresztą, że ma mało kwestii mówionych, a milczenie ciężko zepsuć. Ale już młody Adaś Miauczyński jest tragiczny. Z dorosłymi nie jest lepiej. Nie przekonuje, skądinąd przecież znakomity, Andrzej Chyra, który – to prawda – powinien być zmęczony, jak zmęczonym bywa każdy alkoholik, ale nie może być steranym aktorem. Staje się przez to nieautentyczny i śmieszny, jak człowiek, który udaje kogoś, kim nie jest.
Szłoby to wybaczyć, gdyby nie pozostałe elementy. Po co dorosłym ludziom łopatologicznie tłumaczyć, że każdy niesie swój krzyż? Ani to odkrywcze, ani potrzebne. Ten klimat rekolekcji ciągnie się zresztą przez cały film. To, że ojciec alkoholik krzyżuje swoją osobą całą rodzinę, jest proste, tu nie ma o co kruszyć kopii i kazać aktorom wygłaszać lamenta po łacinie. Zderzenia rzeczywistości Chrystusowej z rzeczywistością alkoholika są błahe i przewidywalne, a nasuwające się paralele powtarzane z namaszczeniem (nawet jeśli to pijackie namaszczenie) z ekranu bywają po prostu żenujące. Przemawianie bezpośrednio do widzów z ekranu ma sens, pod warunkiem, że nie ma się zapędów czysto dydaktycznych: przecież kino to nie sala lekcyjna. Wszyscy jesteśmy Chrystusami przemawia głosem filmów made in Hollywood: „ Jeśli my wam tego nie powiemy, to pewnie w życiu tego nie zrozumiecie„. Wiem, że alkoholizm zabija komórki mózgowe, ale – na Boga, chciałoby się krzyknąć – alkoholika, nie oglądających!
I sprawa „kurwy”. Czasem człowiek zderza się z sytuacją, gdy ten popularny wulgaryzm aż sam ciśnie się na usta. Nic tak nie cieszy jak porządna „kurwa” użyta w samą porę. We Wszyscy jesteśmy Chrystusami nie ma jej gdy być powinna, a pojawia się gdy jest niepotrzebna. Tak, jakby założenie było: „35 kurw ma paść w tym filmie. Wszystko jedno gdzie”. Smutne.
Nigdy jednak nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej i w związku z tym chciałbym napisać o plusach tego filmu, choć są to plusy szukane – niestety – na siłę.
Z całej plejady aktorskiej (prócz postaci drugoplanowych, które nie mają szansy się wykazać) jedynie Marek Kondrat trzyma fason i on jeden rzeczywiście bywa poruszający.
Na plus zaliczyłbym też te nieliczne momenty, w których wydaje się, że film wypływa z mielizn: przejawiające się na przykład w scenie, gdy Anioł Straż ratuje Adasia spod tramwaju. Przypuszczalnie dobre byłyby również sceny usprawiedliwienia alkoholizmu – gdyby nie były natrętnie powtarzane.
Do stworzenia dobrego filmu nie wystarczy wzięcie poważnego tematu. A przecież przyznać trzeba, że w kraju nad Wisłą temat alkoholizmu i spustoszeń, które czyni, jest nośny i aż się prosi o przeniesienie na srebrny ekran. Do stworzenia dobrego filmu potrzeba jeszcze odrobiny dystansu do tego, co się tworzy. I tego elementu, niestety, zabrakło. A zamiast filmu otrzymaliśmy spowiedź – rzecz być może intymną, lecz nie filmową.