Mark Sołonin
22 czerwca 1941, czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana
Bochka i obruchi ili Kogda nachalas’ Velikaya Otechestvennaya vojna
Tłum. Tomasz Lisiecki
Dom Wydawniczy Rebis
Poznań 2007

  Najbardziej przełomowa książka… od czasu „Lodołamacza” Suworowa – tej treści notka, wbrew zamierzeniom wydawcy, wcale mnie nie zachęciła do lektury książki Marka Sołonina 22 czerwca 1941, czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana. Po latach peerelowskiej posuchy, co rusz znajduję na księgarskich półkach różnorakie sensacyjne przełomy i absolutnie nowatorskie spojrzenia na wszystko, co tylko możliwe. Rzec by można – mnożą się niczym króliki.

Często jednak dochodzę do wniosku, iż to króliki Lejzorka Rojtszwańca. Niby futerka (okładki) piękne i milusie, niby oczka intrygującej urody (czyt. nowatorskie), a kiedy się „wgryzę” w treść, stawiam sobie pytanie: no dobrze, ale gdzie ten przełomowy królik? Okazuje się bowiem, że nie tyle z naukowym coup d’etat mam do czynienia, co ze starym jak świat wyłudzaniem pieniędzy za coś, co złamanego grosza nie jest warte.
Po lekturze rewelacji i „rewelacji” Suworowa, tytułowanie autora 22 czerwca 1941… następcą wspomnianego eks-oficera GRU początkowo odstręczało mnie od lektury. Niesłusznie – wprawdzie Mark Sołonin niejednokrotnie się na Suworowa w swej książce powołuje, ale z reguły po to, by zadrwić, lub też go sprostować (z reguły obrywa mu się za to od tłumacza).

Wieloletnia hossa Suworowa na polskim rynku księgarskim powoduje, że nie sposób czytać Sołonina nie zderzając jego argumentacji z suworowowską. Dla czytelnika, który poszukuje wiedzy, a nie pała do Wiktora S. uczuciem ślepo-gorącym, porównanie obu wspomnianych pisarzy wypada zdecydowanie na korzyść tego mniej u nas znanego. Czym autor 22 czerwca 1941… różni się od zastanawiająco hołubionego u nas Suworowa? O wiele rzetelniejszym dokumentowaniem tez, a przede wszystkim awersją do powoływania się co akapit na sensacyjne znaleziska w najtajniejszych z tajnych archiwów. Musi to budzić zaufanie.

Przyjmując za słuszne twierdzenie Suworowa: w czerwcu 1941 roku Armia Czerwona wcale nie była słabsza od Wehrmachtu (wręcz przeciwnie!) i sama gotowała się do ataku na Niemcy – chwali Sołonin rodaka za zdruzgotanie mitu o „pokojowym imperium Stalina” i jego słabiutkiej armii. Zauważa jednak, iż autor Lodołamacza stare mity zwalczając, zastąpił je nowymi, własnymi. Czy jest bowiem możliwe, by Armia Czerwona  wielka była i doskonale wyposażona tylko do świtu 22 czerwca 1941r., a już dobę później stała się wykrwawionym i rozbrojonym molochem? Skrupulatnie analizując dane (również niemieckie) udowadnia Sołonin, że tak być nie mogło i nie było: gdyby uderzenie hitlerowskie dnia pierwszego miało zniszczyć – jak chce Suworow – całą radziecką artylerię będąca w zasięgu Luftwaffe, to każdy niemiecki bombowiec musiałby tego dnia zniszczyć po jednym pułku czerwonej artylerii. Słusznie też wykpiwa autor 22 czerwca 1941… inną  „przełomową” tezę kolegi po piórze, mówiącą iż radzieckich czołgistów wystrzelano zanim zdążyli dobiec do czołgów. Z kolei analizując straty radzieckiego lotnictwa w pierwszych chwilach wojny Sołonin udowadnia, że poczucie czarnego humoru nie jest mu obce, uważa bowiem (powołując się na dane sztabów hitlerowskich), iż najwięcej „zestrzeleń po stronie niemieckiej” miał wówczas zwykły feldfebel Wehrmachtu z zapalniczką w dłoni, podpalający radzieckie samoloty porzucone na opuszczonych w panice lotniskach.

Poszukując głównej przyczyny katastrofy radzieckiej armii w początkowym okresie wojny Sołonin stwierdza, że wprawdzie Niemcy sprawili stalinowskiej machinie do zabijania niezwykle krwawą łaźnię, to jednak o niczym nie musiało to przesądzić. Mogło być zupełnie inaczej, gdyby radzieckich szeregów nie ogarnęła panika na skalę niezwykle rzadko spotykaną w dziejach. Panika, którą mało który dowódca próbował powstrzymać. Zabrakło chęci i odwagi: zamiast jednym z podwładnych dodać otuchy, a innych zastrzelić – dowódcy (en masse) wybierali podobny „kierunek natarcia”. Ba! Częstokroć w ucieczce zdecydowanie wyprzedzali tych, których powinni prowadzić do walki. Co zapewne niektórych obruszy, w tym właśnie kontekście autor 22 czerwca 1941… wspomina gen. Własowa, Suworowowi jawiącego się niczym „jedyny sprawiedliwy w miasteczku”, co to bez skazy i zmazy, póki sił walczy do ostatniej kropli krwi, albo jeszcze dłużej.

W sposób przekonujący rozprawia się też Sołonin z suworowowską krytyką radzieckich prób kontrataków w pierwszych dniach i tygodniach wojny. Twierdzi, iż przeprowadzone umiejętnie, przy radzieckiej przewadze ilościowej i technicznej mogły (a raczej powinny) przynieść znaczące sukcesy. Autor 22 czerwca 1941… stwierdza, że o klęskach radzieckich letnich kontrofensyw nie zdecydował błąd w założeniu, lecz brak chęci do walki. Posługując się szokującymi danymi liczbowymi autor wykazuje, w jak zastraszająco szybkim tempie topniały siły radzieckich oddziałów pancernych zbliżających się do pozycji wyjściowych. W efekcie tego radzieckie wojska pancerne które wchodziły do walki, przewagi ilościowej już nie posiadały, bijąc się już (w sposób żenująco nieskoordynowany) musiały zwalczać niemiecką pancerną broń nie ostrzałem, lecz taranowaniem lub „drapaniem wroga po pancerzach”, jako że mimo obfitości przeciwpancernej amunicji, doskonałe KW i T-34 ostrzeliwały czołgi niemieckie pociskami… odłamkowymi!

Autor bezpardonowo rozprawia się ze stalinowską kadrą dowódczą, porównując jej styl dowodzenia z szukaniem się w górach po całym lesie podpitych turystów. Właśnie partactwo dowódcze w Armii Czerwonej uważa Sołonin za jeden z fundamentów początkowych niewiarygodnych sukcesów Hitlera. Drugi dostrzega w samej istocie systemu stalinowskiego, powodującej, że radziecki żołnierz nie miał ochoty walczyć. Obszernie cytując wspomnienia walczących, wykazuje autor, iż w swej masie czerwonoarmiści koncentrowali się głównie na ucieczce. Po prostu usiłowali ujść cało, miast walczyć w obronie reżimu, który – zdawać by się mogło – chęć do życia powinien zdążyć im już wybić z głów. Ochoczo poddawano się do niewoli, porzucano sprzęt ciężki, pieczołowicie zaś dbano o przydatne w ucieczce ciężarówki, masowo rezygnując z czołgów, którymi uciekać przecież  trudniej. Operując liczbami z wielką ilością zer ukazuje Sołonin niewiarygodną skalę zjawiska, które słusznie nazywa „pomorem pancernym”.

Główną przyczynę radzieckiej militarnej katastrofy dostrzega zatem autor w „czynniku ludzkim”. Udowadnia, że powszechna panika, a w jeszcze większym stopniu niechęć do przelewania krwi żołnierzy Armii Czerwonej okazały się o wiele skuteczniejszymi niemieckimi narzędziami walki niż czołgi, samoloty i artyleria od Kruppa, skutecznie niwelując radziecką przewagę ilościową i jakościową. Sołonin proponuje, by zapomnieć o radzieckich stratach w ludziach i sprzęcie, skupić się na niemieckich. Okazuje się bowiem, że podczas kampanii francuskiej (a nikt nie nazwie jej przecież zaciekłą i niezwykle krwawą – przeciwnie, podkreśli znikomy opór armii francuskiej) hitlerowcy ponieśli (w porównywalnym okresie walk) dwa i pół raza większe straty niż na Froncie Wschodnim, aż po lipiec 1941 r. Nie tyle zatem Armia Czerwona przegrała tę fazę wojny, co – na skalę masową – nie przystąpiła do niej, ponieważ uciekła.
Fakt ten zupełnie Sołonina nie dziwi, jako że mięso armatnie armii ZSRR stanowili udręczeni tak bolszewicka rewolucją, jak wojną domową oraz morderczą kolektywizacją kołchoźnicy – członkowie warstwy najbardziej w ZSRR udręczonej. Brak wspólnoty celów ze stalinowskim państwem kazał im uciekać, lub poddawać się do niewoli. Stosunek mas żołnierskich do radzieckiej władzy okazał się adekwatny do stosunku stalinizmu do ich własnego życia. Od lat fundamentem reżimu Stalina był strach, a gwałtowny szturm Hitlera zniszczył go, zastępując ów strach stary – nowym. Kiedy upartyjnione władze cywilne i wojskowe uciekły, Armia Czerwona szybko i niepowstrzymanie zaczęła się rozpadać „jak beczka, z której zdjęto obręcze”. Nienawiść do coraz odleglejszego reżimu Stalina była tak wielka, że póki hitleryzm nie pokazał deszczułkom gromionej beczki prawdziwego oblicza, wstępowały one stosunkowo ochoczo w szeregi o barwie feldgrau. W niektórych dywizjach Paulusa okrążonych w Stalingradzie połowę stanów osobowych stanowili przecież żołnierze mówiący po rosyjsku, białorusku i ukraińsku.

Sołonin twierdzi – i trudno z nim w tej kwestii polemizować – że gdyby Hitler nie zażądał od swych wodzów rozgromienia ZSRR, a  czegoś na kształt wyzwolenia jego uciemiężonych obywateli, osiągnąłby sukces. Wielka Wojna Ojczyźniana rozpoczęła się dopiero wtedy, gdy „ludzie radzieccy” zorientowali się, że nagan czelisty zastąpił niemniej zapracowany empi esesmana. Nie wcześniej. Sytuacja na frontach uległa zmianie dokładnie wówczas, kiedy miliony ludzi uzmysłowiły sobie, iż de facto walczą nie „za Stalinu!”, lecz o własne życie. Wtedy dopiero oddziały zaporowe NKWD przestały być tak potrzebne, jak wcześniej. Hitler je urlopował.

Być może za jakiś czas ukaże się kolejna „mega-hiper-przełomowa” książka o II wojnie na Wschodzie, książka twierdząca „Sołonin się myli!”. Wątpię w to jednak, gdyż wywód autora 22 czerwca 1941… brzmi dużo bardziej przekonująco, niż sensacyjne krzyki Suworowa. A może książki obu wspomnianych autorów (przy wszelkich swoich wadach) są po prostu koniecznymi krokami na drodze do prawdy o wojnie Hitlera ze Stalinem? Za Suworowem drepczemy nią od lat, a moim zdaniem lepiej pójść tropem Sołonina, tym bardziej, że ani temperamentem, ani piórem Suworowowi nie ustępuje. Wprawdzie jego wywody czyta się z mniejszymi wypiekami na twarzy, ale tak to już jest, kiedy gromkie rewolucyjne i „rewolucyjne” tezy zastępuje analiza faktów.