Przynoszący pokój?
„Mój Nikifor”
Polska, 2004
Reżyseria: Krzysztof Krauze
Scenariusz: Joanna Kos, Krzysztof Krauze
Zdjęcia: Krzysztof Ptak
Muzyka: Bartłomiej Gliniak
Występują: Krystyna Feldman (Nikifor), Andrzej Garncarek (Marian Włosiński), Lucyna Malec (Hanna Włosińska), Andrzej Steranko (doktor Rosen) i inni
O filmie Krzysztofa Krauzego „Mój Nikifor” było głośno jeszcze przed premierą kinową. Reżyser udzielał wywiadów, opowiadał o okolicznościach powstania filmu, zdradzał kulisy produkcji oraz tajemnice doboru obsady… Kiedy obraz wszedł na ekrany (premiera 24 września 2004 r.), a odtwórczyni tytułowej roli – Krystyna Feldman – została uhonorowana Złotymi Lwami za najlepszą rolę kobiecą na 29. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, zainteresowanie filmem i samą postacią krynickiego malarza prymitywisty jeszcze wzrosło. Pojawiło się wiele recenzji, w większości bardzo dobrych.
Film Krauzego to próba reinterpretacji idei Hegla. Pokazanie: „alienacji”, „uprzedmiotowienia” i „przezwyciężenia sprzeczności”. Z jednej strony teza, z drugiej – antyteza, a po ich połączeniu powstaje… Nie, wcale nie synteza, lecz harmonia.
Motyw harmonii powstałej z połączenia dwóch różnych jakości, czasem wręcz antagonizmów, dominuje w obrazie Krauzego. Dychotomia zauważalna jest zarówno w szczegółach, jak i w ogólnej koncepcji reżyserskiej.
Krynica, rok 1960. Piękna, śnieżna zima. Do pracowni Mariana Włosińskiego w Starym Domu Zdrojowym wkracza Nikifor z niewielką walizeczką i zawieszonym na szyi listem proszalnym. Dzieli ich wszystko. Włosiński szczyci się posiadaniem dyplomu krakowskiej ASP, Nikifor nie potrafi nawet dobrze pisać i czytać, nigdzie nie potrzebował potwierdzać swojego talentu. Pierwszy jest niespełnionym artystą dorabiającym jako KO w krynickim uzdrowisku, drugi ma za sobą wystawy we Lwowie, Paryżu, Amsterdamie, czy Brukseli. Pierwszy cieszy się za to szczęśliwą rodziną – żoną i dwiema córeczkami, drugi jest samotnikiem, odrzuconym przez wszystkich, pozbawionym nawet swojego prawdziwego imienia i nazwiska oraz tożsamości etnicznej (jest z pochodzenia Łemkiem, mimo podejmowanych kilkukrotnie prób wysiedlenia, m.in. w ramach akcji „Wisła”, powracającym do Krynicy). Włosiński stara się żyć w zastanej rzeczywistości (ma szanse na awans i przeniesienie wraz z najbliższymi do Krakowa), Nikifor wydaje się wyalienowany z tego świata.
Może więc łączy ich choć stosunek do sztuki? Też nie. Dla dyplomowanego artysty malowanie jest po prostu rodzajem greckiej techne, sposobem zarabiania na życie, wytworem cywilizacji; dla tego, który nie kończył żadnych szkół, malowanie jest powołaniem, darem i manifestacją wolności, a dzień bez malowania jest dniem straconym.
Tego zimowego dnia Nikifor wkracza nie tylko do pracowni Włosińskiego, wkracza także w jego życie. W języku greckim imię Nikifor oznacza przynoszącego zwycięstwo, ale także – przynoszącego spokój, który jest wynikiem zapanowania nad własnymi, często negatywnymi, emocjami. Włosińskiemu jednak pojawienie się niedużej, chudej, bardzo charakterystycznej postaci w rogowych okularach sklejonych plastrem i w filcowym kapeluszu, przyniosło więcej niepokoju niż ukojenia. Najpierw pojawił się niepokój o zdrowie rodziny (Nikifor chorował na gruźlicę), potem o wiele silniejszy niepokój o zachowanie przyzwoitości i człowieczeństwa, niepokój spowodowany koniecznością dokonywania wyborów i niepokój, czy dokonany wybór jest słuszny.
W 1962 r. Marian Włosiński zostaje prawnym kuratorem Nikifora. Dzięki jego staraniom Nikifor otrzymuje metrykę na nazwisko „Krynicki”. Nie jest to jednak ani prawdziwe imię, ani prawdziwe nazwisko krynickiego Matejki. Naprawdę nazywa się Epifan (Epifaniusz) Drowniak. Imię Epifan z kolei oznacza w języku greckim tego, który odkrywa, objawia. Nikifor więc zaczyna odkrywać przed Włosińskim swoje prawdziwe oblicze i zupełnie inny świat. Świat, w którym żyje i który ukazuje na swoich obrazach. Pomaga też odkryć prawdziwą naturę Włosińskiego.
Nikifor nie jest – jak chce Tadeusz Sobolewski – ani hinduskim guru, ani ewangelicznym „ubogim duchem”. Ścierają się w nim przeciwieństwa – świętość i grzeszność, duma i pokora (piękna scena, w której uświadamia Włosińskiemu, że o kolor należy prosić), pogarda dla świata i fascynacja jego dobrami (równie piękne sceny, kiedy Nikifor drżącymi palcami zgarnia monety do słoika albo zachwyca się perfumami), asceza i lubieżność (który z joginów klepałby pokojówkę po pupie?), mądrość i głupota, a wreszcie wewnętrzna wolność i fizyczne zniewolenie, uwięzienie w brzydkim, kalekim ciele.
Ewangelicznym ubogim duchem, cichym i pokornego serca okazał się raczej Marian Włosiński, który „porzucił wszystko, co miał, i poszedł za Nikiforem” (żeby nie wyjść ze stylistyki biblijnej). Początkowo malarz nie zdaje sobie sprawy z własnej prostoty, chce uchodzić za człowieka światowego, oddanego sztuce wysokiej. Podkreśla to słuchając Vivaldiego (w tym samym czasie Nikifor słucha polskiego bigbitu). Później spokój przyniesie mu odkrycie swojej prawdziwej natury. Będzie to także zwycięstwo nad sobą.
Zasada dychotomii, wokół której napięcie buduje reżyser i z której rodzi się harmonia, podkreślana jest także rekwizytami. Oto w jednej z pierwszych scen rodzina Włosińskich przygląda się obrazkowi, na którym Nikifor przychodzi, a Hanna, żona Włosińskiego odchodzi. Wtedy właśnie Nikifor wnosi do życia rodziny malarza niepokój. W jednej ze scen ostatnich widz może zobaczyć bliźniaczy obrazek, na którym to jednak Nikifor jest tym odchodzącym. I wtedy dopiero przynosi prawdziwe ukojenie i zwycięstwo swojemu opiekunowi.
Wszystkie te zabiegi niczym malarska perspektywa (której nota bene Nikifor nie nadużywał), prowadzą widza do punktu, w którym następuje przezwyciężenie sprzeczności „być nikim i być kimś”. W początkowych sekwencjach Włosiński tłumaczy córkom, że nie można „być nikim”. Dopóki w jego życiu nie pojawił się Nikifor, malarz dążył do „bycia kimś”. Nikifor – nie eksplikując tego – wskazał mu inną, własną drogę: stając się nikim dla świata, można stać się kimś we własnych oczach i we własnym świecie. Tak jak krynicki Matejko, który wśród mieszkańców i bywalców uzdrowiska uchodził za nikogo, jednak we własnym świecie był „kimś”: modnie ubranym dandysem, biskupem, urzędnikiem, uczestnikiem Ostatniej Wieczerzy, „malarzem nad malarzami”, prorokiem „znającym niebo i piekło” – o czym świadczą jego autoportrety.
Dobrze się stało, że reżyser nie akcentował religijności Nikifora, choć na pewno i Cerkiew grekokatolicka, i Kościół łaciński wpłynęły na jego osobowość, postawę wobec świata i na malarstwo. Jednak dzięki temu, że Krauze nie uległ pokusie nadmiernej sakralizacji postaci Nikifora i jego twórczości, film „Mój Nikifor” jest filmem uniwersalnym, ocierającym się mimowolnie o sacrum, którym jest każdy człowiek i o profanum, w którym każdy człowiek jest zanurzony. Z kolei za zasługę aktorów – zwłaszcza rewelacyjnej Krystyny Feldman w roli Nikifora i Romana Garncarka w roli Włosińskiego – należy uznać pokazanie różnych etapów osiągania harmonii pomiędzy „byciem nikim” i „byciem kimś” bez zbędnego gwiazdorstwa, bez nadużywania ekspresji, za pomocą bardzo oszczędnych gestów. Przesłaniu filmu podporządkowane są również zdjęcia Krzysztofa Ptaka, kontrastujące zamierzenie z niezwykłą kolorystyką obrazów Nikifora, oraz muzyka Bartłomieja Gliniaka, która na szczęście nie staje się wartością autonomiczną.
Co więc można dodać w podsumowaniu? Że warto wybrać się na ten film? Że warto zastanowić się nad jego przesłaniem? Że warto pozwolić, aby Nikifor Krzysztofa Krauzego i Mariana Włosińskiego stał się Nikiforem widza? Nie tylko warto. Wręcz trzeba.