W początkach lat 80. zeszłego wieku, krótko po tym gdy Ian Curtis pożegnał się z tym światem, U2 powoli pięło się do kategorii „najważniejsze zespoły rockowe”, a Nick Cave rozstawał się z zespołem The Boys Next Door, pewien młody chłopak z Johannesburga założył zespół. Nazwali się Asylum Kids i mieli nadzieję zbawić świat (to cecha konstytutywna muzyków – tak jak cechą filozofów jest poszukiwanie prawdy niepodważalnej). Chłopak nazywał się Robbie Robb. Zespół Asylum Kids nagrał dwie płyty (w połowie lat 90. zostały one wznowione na jednym krążku), jednak ich dystrybucja nie przekroczyła granic RPA.

Gdzieś koło 1983 roku projekt Asylum Kids umarł śmiercią naturalną, zaś Robbie założył nowy zespół, który ze zmiennym szczęściem istnieje po dziś dzień. Ich pierwsza EP-ka nosiła tytuł Earth i, jak sam Robbie przyznaje, wyraźnie słychać na niej fascynację wspomnianym wyżej U2. Był rok 1985 i zespół Tribe After Tribe (bo o nim mowa) miał wszelkie szanse podzielić los swojego poprzednika.
Na szczęście tak się nie stało – pod koniec lat 80. świat zaczął roztapiać się w nirwanie, zaś Robbie Robb objął kurs na ziemię obiecaną: Amerykę. Z oryginalnego składu Tribe After Tribe pozostał tylko on. I, co dziwne, o ile w Afryce współtworzył kopię europejskiego zespołu, o tyle w Ameryce docenił swoje afrykanerskie korzenie. Pierwsza pełnoprawna płyta zespołu, zwana po prostu Tribe After Tribe niesie ze sobą ostrą gitarową muzykę z dodatkiem tam-tamów i dudniącego basu. Nigdy nie byłem w Afryce i nie zanosi się na to w najbliższym czasie – jednak słuchając Tribe After Tribe łatwiej mi wyobrazić sobie, że tam jestem.

    W podobnej stylistyce co „debiut” (piszę w cudzysłowie, bo nie można zapominać o owej afrykańskiej EPce) utrzymana była druga płyta: Love under will. Płyta ta przyniosła ze sobą dwie zasadnicze korzyści: pierwszą z nich jest Hold on, cudowny, wibrujący, dziko dudniący utwór na bębny, bas, gitarę i głos Robbiego. Drugą korzyścią był Jeff Ament.

Jeff Ament jest przede wszystkim basistą Pearl Jamu. W 1993 lub 94 roku ktoś podrzucił mu Love under will i Ament – zachwycony muzyką Tribe After Tribe – skontaktował się z Robbem. Postanowili zrobić coś razem. Mieli więc bas, była gitara i głos Robbiego. Brakowało bębnów. Zasiadł za nimi raczej mało znany Richard Stuverud na co dzień bębniący w zespole Pilot. W ten sposób powstała nowa jakość: Three Fish.

    Pierwsza płyta, zatytułowana bez niespodzianki po prostu Three Fish, to czternaście utworów, które ciężko nazwać po prostu piosenkami. To album podzielony na czternaście części, które spaja ze sobą pocięta na trzy kawałki ballada: this is the story of the (…) three fish: intelligent, half-intelligent and third – stupid.
Album rozpoczyna się od Solitude, piosenki o samotności: jednak nie o przekleństwie, które może ze sobą nieść, lecz o tej samotności, która jest niezbędna dla istnienia. Płytę zamyka Laced, do której powstał teledysk, kręcony chyba w Egipcie, obficie przeplatany różnokolorowymi scenami. Jeff tym razem z gitarą, Richard z jednym tylko bębenkiem między bosymi stopami oraz Robbie. Wszystko tu wiruje: upał, światło, owocowy targ, jakieś twarze, przyprawy, wiatr. To piosenka-derwisz.
Między samotnością a związaniem roztacza się świat trzech rybek.

    Ten klimat powraca przy okazji kolejnej płyty Tribe After Tribe, Pearls Before Swine. Tym razem gościnnie udział wzięli muzycy Pearl Jamu (Jeff Ament oraz Mike McCready). Na tej płycie, podobnie jak na Three Fish, nie ma słabego momentu, choć bywają fragmenty wybitne. Jak na przykład Señor z cudowną partią gitary, Ballad of Winnie (płyta wyszła w 1997 roku, na długo przed tym zanim Winnie Mandela przestała kojarzyć się wyłącznie z walką z apartheidem) czy I am your heart. Tym razem Robbie stworzył płytę bardziej eklektyczną: Pearls Before Swine leży między afrykanerskim graniem poprzedniej płyty Tribe After Tribe a mantrującymi dźwiękami Three Fish.

W 1999 roku pojawiła się druga płyta Three Fish, The Quiet Table, zaś w 2002 ostatnia jak do tej pory płyta Tribe After Tribe, Enchanted Entrance – w przypadku obu tych pozycji odnoszę wrażenie, że Robbie myślami jest już gdzie indziej. Współtworząc od kilku lat projekt Amritakripa coraz dalej zapuszcza się w muzykę medytacyjną – niekoniecznie z korzyścią dla zespołów, które tworzy od lat. To, co było zaletą i jedynym w swoim rodzaju połączeniem w przypadku debiutu Three Fish, stało się irytującą powtarzalnością w przypadku The Quiet Table. O ile Pearls Before Swine potrafiło zaskoczyć połączeniem drapieżnych piosenek i zaraz po nich występujących ballad (jak choćby duet LazarusSeñor), o tyle wyciszane coraz bardziej szczekanie gitar na Enchanted Entrance po prostu rozczarowuje. Ponoć Robbie miał złamaną rękę, gdy nagrywał Enchanted Entrance – mam więc nadzieję, że rzeczywiście to chwilowa niedyspozycja, a nie po prostu konwencja, którą świadomie przyjął.

Oficjalna strona Robbiego Robba jest do odnalezienia tu: strona Robbiego Robba
Ze swej strony polecam zakładkę „media”, w której dużo ciekawych rzeczy można znaleźć
Zdjęcie Robbiego pochodzi stamtąd.