Uśmiech Zofii
W oddali, przez mgłę, widzę uśmiech Zofii. Czy gotowa jest odkryć mi swe tajemnice, czy jedynie mnie zwodzi? Nie wiem. Jest jednak coś w jej uśmiechu, co każe mi za nim iść. A gdy zniknie za rogiem, podbiegam i szukam jej. Pomiędzy spokojnie żyjącymi, Bogu ducha winnymi ludźmi, miga jej spódniczka i prowadzi w kolejny zaułek. I otwiera się przede mną ogród. Lecz nie jest to ogród francuski, o równo przystrzyżonej trawie i symetrycznych ścieżkach, zbiegających się przed centralnie położonym, dominującym nad wszystkim pałacem.
Nie – ogród jest w stylu angielskim, czy japońskim, pełen zaskoczeń i niespodzianek, tajemniczych zakamarków i skłaniających do zadumy miejsc. Tu źródło jedno, drugie, łączące swe wody w wartkim potoku, tam inne – bijące jakby dla siebie, a koło niego pień, stary i pozornie wyschnięty, lecz pokryty świeżą trawą.
Ktoś uważając, że Platon – a z nim inni Grecy – sformułowali już wszystkie podstawowe problemy, powiedział, że cała filozofia to tylko przypisy do Platona. Ale ile tych przypisów! Przypomina mi się tu anegdotka o pewnym panu, który postanowił nauczyć się francuskiego. Już miał się zabrać do nauki, gdy ktoś powiedział mu, że francuski pochodzi z łaciny, więc dobrze byłoby od niej zacząć. Łacina? Może być. Ale do zrozumienia łaciny nieźle byłoby znać grekę; filozofia i literatura rzymska opiera się przecież na greckiej. Greka? Ewentualnie… Lepiej rozumiałby obce wyrazy, niech będzie. Ale, ale! Wspólne korzenie to sanskryt – dopiero sanskryt umożliwia prawdziwe poznanie języków indoeuropejskich! Pan ten zrezygnował z francuskiego.
My też nie mamy czasu, ani możliwości na przejście kompletnego kursu historii filozofii, choć przecież tak ważny jest Kant, a Hume, a Russell, a Wittgenstein… Do tego nie chcemy być filozofologami i jedynie dowiedzieć się, co kto kiedyś powiedział, nie – chcielibyśmy się samodzielnie pozastanawiać, jakie są odpowiedzi na dręczące nas pytania, jak jest naprawdę. Do tego nieźle byłoby dotrzeć na front nauki, bo co tu dyskutować o przyczynowości, nie znając teorii względności i fizyki kwantowej, co mówić o życiu bez znajomości aktualnych interpretacji darwinizmu i bez solidnych podstaw z biologii molekularnej. Najlepiej byłoby wiedzieć WSZYSTKO, lecz jak to zrobić?
Będziemy próbować naszymi skromnymi siłami czerpać kubeczkiem z morza wiedzy, na więcej nas nie stać. Ale pocieszmy się – inni mają może większy czerpak, ale przy rozmiarach morza wiedzy, a zwłaszcza oceanu niewiedzy, nasz wysiłek może nie jest bez znaczenia. Lecz po co?
Lem w jednej z podróży Ijona Tichego opowiada o sytuacji, gdy w pewnym zakątku kosmosu rozpleniające się kartofle zaczęły atakować statki kosmiczne i opisuje stosunek szkół filozoficznych do tego faktu. Jedna z nich wymyśliła mnóstwo symboli, wprowadziła nową algebrę, by po wylaniu morza atramentu dojść do zaskakująco poprawnego wniosku, że zero równa się zero. Czy możemy spodziewać się czegoś więcej? Może nie, może okaże się jedynie, że 0=0, lecz o ile głębsza będzie to wiedza! To nie do końca żart. Gdy wyruszamy w podróż, wracamy w końcu do domu, a jak wiadomo z fizyki, gdy zaniedbamy straty, praca po drodze zamkniętej jest równa zeru. Wracamy do punktu wyjścia. Jest jednak różnica – nasze doświadczenie.
Cóż, nie strawimy jednak życia na roztrząsaniu tajemnic bytu, kolejne rachunki przypomną nam o skrzeczącej rzeczywistości. Przy całym uroku, jaki ma dla nas vita contemplativa, wciągnie nas z powrotem w swój wir vita activa i powiemy Zofii na wzór wolterowskiego Kandyda: „Wszystko to jest dobrze powiedziane, ale trzeba zająć się NASZYM ogrodem”. I słusznie – musimy z czegoś żyć. Lecz gdy będziemy zajęci użytecznymi grządkami z pietruszką i kartoflami, może mignie nam między palikami z fasolą znajomy uśmiech i poprowadzi poza udeptane ścieżki, w ogród dziki i nieplewiony – ogród o rozwidlających się ścieżkach.
Wejdźmy do tego ogrodu.
O autorytetach, filozofii i filozofologii
Moje zainteresowanie filozofią bierze się z chęci zrozumienia, jak to wszystko działa i o co w tym wszystkim chodzi. Wszystko, to świat, życie, człowiek, rzeczy widzialne i niewidzialne. Nie spodziewam się odpowiedzi – wielokrotnie się przekonywałem, że filozofia jest o wiele skuteczniejsza w zadawaniu pytań. Lecz dobrze postawione pytanie, to już jest coś.
Źródło, do którego mam zamiar się parę razy tutaj odwołać i do którego może jeszcze wrócę, to książka „Pogrzebacz Wittgensteina” Edmondsa i Eidinowa [1]. Opisany jest w niej spór między wybitnymi filozofami Ludwigiem Wittgensteinem [2], Karlem Popperem [3] w obecności mistrza ich obu, Bertranda Russella [4].
Są różne sposoby zajmowania się filozofią. Niektórzy, wielcy, zakładają szkoły filozoficzne. Inni, mniejsi, idą w ich ślady. Fascynacja mistrzem może być niebezpieczna. Uczniowie Wittgensteina naśladowali mistrza, włącznie ze strojem (rozpięty kołnierzyk bez krawata), zachowaniem i gestykulacją (kładzenie dłoni na czole połączone z okrzykiem „Ja!”). Gdy Wittgenstein odwiedził seminarium swojego ucznia Normana Malcolma na uniwersytecie Cornell, pewien student zapytał, kto to jest ten starszy gość udający Malcolma, takie było ich zewnętrzne podobieństwo. Należenie do szkoły może być też wielkim ograniczeniem. Wspomniani Wittgenstein i Popper nie tolerowali się do tego stopnia, że niebezpieczne dla kariery było poważne zajmowanie się pismami konkurenta.
W kilwaterze mistrzów działa inny gatunek, mianowicie filozofologowie. Pojęcie to zaczerpnąłem z książki „Lila” Roberta Pirsiga [5], autora „Zen i konserwacja motocykla” [6], kultowej książki lat siedemdziesiątych, która również zaowocowała powstaniem zakonu wielbicieli. Pirsig pisze, że filozofologia jest tym dla filozofii, czym muzykologia dla muzyki, krytyka literacka dla pisarstwa, czy historia sztuki dla malarstwa. Nikomu nie przyjdzie do głowy prowadzić studentów do muzeum, kazać im pisać pracę o technicznych czy historycznych aspektach oglądanych dzieł, a po tym wręczyć im dyplom artysty. Praca filozofologów ma również swoje znaczenie, nie należy jej jednak mylić z filozofią. Jest różnica między studiowaniem rozwoju pojęć moralnych w historii, a szukaniem odpowiedzi na pytanie „jak żyć?”
Kolejna grupa, to tacy, jak ja i – mam nadzieję – czytelnicy tego tekstu. Jako w miarę rozgarnięty i oczytany osobnik, stoję przed światem i dziwię się. Oczywiście punktem startowym jest filozofologia, dobrze jest coś wiedzieć o ostatnich 2500 lat. Jako człowiek prosty i skromny mogę się nauczyć nazwisk i dat, pojęć i ich definicji, monad Leibniza, imperatywu kategorycznego Kanta, mogę błyszczeć cytatami, w rodzaju „nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę”, co dostojniej brzmi w łacińskim oryginale (entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem), czy „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. Gdy jednak próbuję wysupłać z poznanych tekstów jakąś esencję, wszystko się rozmywa. Nie zostaje mi więc nic innego, jak zaprzestanie cytowania, myślenie za siebie.
Co daje mi prawo samodzielnego zadawania pytań i poszukiwania odpowiedzi? Po pierwsze policja tego nie zabrania. Ale czy ma to sens? Przecież inni, mądrzejsi, głowią się nad tym od stuleci. Byłbym gotów z pełnym szacunkiem zaakceptować „wersję oficjalną”, jest z tym jednak pewien problem. Mianowicie wersji takiej nie ma.
Skąd to wiem? Porównam to z astronomią. Przy gwiazdach jesteśmy pyłkiem, nie jesteśmy w stanie wykonać z nimi najprostszego doświadczenia. Jednak możemy obserwować oddziaływania między nimi, gdy gigant trafia na giganta. Podobnie jest z filozofami. Weźmy wspomniany spór między Wittgensteinem, Popperem i Russellem. Każdy z nich jest dla mnie godny podziwu i szacunku. Lecz co dzieje się między nimi? Nie wchodzę tu w temat sporu – kulminacją jego jest scena, gdy Wittgenstein wygraża Popperowi gorącym pogrzebaczem, po czym opuszcza salę. Sytuacja miała swoje podłoże osobiste, spór jednak dotyczył istotnej różnicy poglądów. Do tego, nawet gdybym stał po stronie Wittgensteina, to którego? W młodości zdobył sławę dziełem „Tractatus logico-philosophicus”, z którego wielu zna ostatnie zdanie: „O czym nie można mówić, o tym należy milczeć”, niektórzy pierwsze: „Świat, to wszystko to, co się zdarza”, a mało kto niełatwą zawartość pomiędzy jednym a drugim.
Potem jednak swój wczesny dorobek odrzucił, więc można mówić o Wittgensteinie I i Wittgensteinie II. Popper, który przebywał w czasie wojny w Nowej Zelandii i nie miał dostępu do aktualnych prac z Europy, zna Wittgensteina I i polemizuje z nim. Stoi przed nim jednak Wittgenstein II, choć wzajemna niechęć od tego nie zależy. Do tego Russell, którego młody Wittgenstein podziwiał, lecz do którego obecny mówi: „You always misunderstand me, Russell”, na co Russell odpowiada: „No, Wittgenstein, you’re the one mixing things up. You always mix things up”. Mam więc w trzech osobach czterech polemizujących ze sobą filozofów. I co mam zrobić z moim respektem dla autorytetów?
Wobec powyższego odważę się wykorzystać własną, o jakże niedoskonałą głowę i pozastanawiać się nad tym i owym. Czasem wygłoszę jakąś MPT, czyli Moją Prywatną Teorię, z którą absolutnie nikt się nie musi zgadzać.
Może będzie to dla kogoś ciekawe.
[1] David Edmonds, John Eidinow, ” Wittgenstein’s Poker: The Story of a Ten-Minute Argument Between Two Great Philosophers”
[2] Wittgenstein Ludwig (1889-1951)
[3] Popper Karl Raimund (1902-1995)
[4] Russell Bertrand (1872-1970)
[5] Robert M. Pirsig, ” Lila: An Inquiry into Morals „
[6] Robert M. Pirsig, „Zen and the Art of Motorcycle Maintenance: An Inquiry into Values”
Inne artykuły z tego cyklu możesz znaleźć w dziale Pryzmat