czyli etnometodologia dnia codziennego

Wydaje mi się, że tego feralnego dnia, kiedy usłyszałem najtrudniejsze chyba pytanie w moim życiu, szliśmy ulicą. Być może nawet – co nie zdarza się często – za rękę. Ja, niezbyt stateczny ojciec i ona, czteroletnia córka. „Tato, co znaczy na przykład?” – zapytała i nagle okazało się, że mam zajęcie na nadchodzące dni, a może nawet tygodnie.

Termin „etnometodologia” wprowadzony został po raz pierwszy przez Harolda Garfinkla, amerykańskiego socjologa, w 1967 roku. Etnometodologia ma bardzo ciekawy obszar zainteresowania. Próbuje odkodować to, co zostało zakodowane tak dawno temu, że już od dawna nie posiadamy kluczy do niektórych komnat. Przedmiotem jej zainteresowania jest – w skrócie – badanie wpływu, jaki na rzeczywistość wywiera język i vice versa.

To, że ludzie postrzegają świat za pomocą języka, wiadomo nie od dziś. Pokrewne wobec etnometodologii dziedziny, w tym hermeneutyka, od dawna posługują się terminem „relatywizm językowy”. Marks twierdził, że to byt kształtuje świadomość i – abstrahując od potocznego wizerunku Marksa, a nie ma on dobrego PR-u – należy pochylić czoło przed tą intuicją. XX wiek sprecyzował to stwierdzenie: byt kształtuje świadomość poprzez używany język. Każdy z nas ma inną wizję rzeczywistości, a ta ściśle zależy od zasobu słów i języka, w którym myślimy. Wspomniani hermeneutycy, ze zmarłym dwa lata temu Hansem Georgiem Gadamerem na czele, zajęli się interpretacją ludzkich aktywności (również poprzez odkodowywanie języka, ale nie tylko). Etnometodologowie poszli kawałek dalej: zabrali się za naszą codzienność zawartą w słowach.

Ulubionym chyba sposobem odkodowania tego, co zakryte, pozostawał eksperyment. Brało w nim udział zawsze dwoje aktorów: świadomy swojego celu eksperymentator i nieuprzedzony badany. Sam eksperyment rozgrywał się na poziomie rozmowy. Wyobraźmy sobie dwie osoby. Ona i on. Ona wraca z wycieczki i opowiada:
– Byłam na świetnej wycieczce, zobaczyłam mnóstwo rzeczy.
– Co to znaczy mnóstwo?
– No, mnóstwo, katedrę, przepiękne witraże, ludzie tak kolorowo ubrani jak na święta.
– Jak to, jak na święta?
– No zwyczajnie, jak na święta (lekka irytacja).
– Ale co to znaczy jak na święta? Modlili się w tych ubraniach? Kupowali choinki?
– Czyś ty zgłupiał, nie wiesz co to znaczy 'odświętnie ubrani’? Nie tak jak na co dzień!
– A co to znaczy na co dzień? Od poniedziałku do piątku? Czy piątkowe popołudnie, na przykład, to jeszcze na co dzień?
– Kretyn – mówi ona i zamyka się w pokoju.

Etnometodologowie, konstruując eksperymenty, wyszli z bardzo prostego założenia: skoro posługujemy się językiem, jesteśmy w stanie o tym opowiedzieć. W końcu każde słowo ma swoje znaczenie; skoro jesteśmy w stanie sięgnąć do słownika i przeczytać definicję, jesteśmy też w stanie opowiedzieć o nich w kontekście.

Dawno już minęły czasy, kiedy jednostka była w stanie ogarnąć całość dostępnej wiedzy. A przynajmniej objąć jej pakiet kontrolny. A przynajmniej wiedzieć gdzie szukać, jeśli się owej wiedzy nie posiada (i znaleźć relewantne wiadomości). Być może ostatni taki człowiek zmarł, zanim nastało Oświecenie, być może pogrzebano go jeszcze w Antyku.
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nie wiemy. Nie wiem, czym się różni napięcie od natężenia prądu (by podać trywialny przykład) i nie jestem w stanie rozgryźć, czy to szeregowe, czy równoległe przyłączenie sprawi, że żarówka będzie świecić tak samo jasno. Wiem, że łatwo mogę te braki nadrobić, ale wówczas, być może, nie sprawdzę, czy amfisbeny żyją w Ameryce Północnej (sprawdziłem – żaden z 240 gatunków tam nie występuje).

Etnometodologia próbowała obrać język 'aż do kości’, próbowała także zbadać jak głęboko sięga zrozumienie słów, którymi się posługujemy. Pokazała także, że poziom refleksji nad językiem jest często… żaden. Przyjmujemy język z dobrodziejstwem inwentarza i rzadko, a nawet bardzo rzadko, zastanawiamy się nad tym narzędziem. A nawet gdy się zastanawiamy, nie jesteśmy w stanie dobrze wytłumaczyć znaczenia słów i kontekstów.

Wracając do początku: idąc wówczas z córką, zagrałem na czas. Powiedziałem, że używamy tego określenia, gdy nie chcemy wskazywać desygnatu słowa, a tylko uogólnić jakieś stwierdzenie. Wiem, brzmi obrzydliwie. Dużo później doszedłem do wniosku, że:
   Mówimy 'na przykład’, gdy mamy na myśli duży zbiór pewnych rzeczy, dajmy na to – jabłek, ale nie chcemy mówić o nich wszystkich na raz, tylko wybrać jedno lub dwa jabłka, by o nich opowiedzieć. Innymi słowy właśnie – by użyć ich jako przykładu.

Już widzę moją córkę, gdy, niczym najsprawniejszy etnometodolog pyta: „a dlaczego jabłek?”, na co zmuszony jestem odpowiedzieć „to tylko przykład” – ponosząc tym samym etnometodologiczno-wychowawczą porażkę.

Ilustracje autora