Szkic o tolerancji
Słowo „tolerancja” wywodzi się z łaciny i oznacza cierpliwość lub wytrwałość. Słowo, od którego się wywodzi brzmi tolerare, co, jak podaje internetowy słownik Władysława Kopalińskiego znaczy „wytrzymywać, znosić”1).
Czym jest tolerancja? Czy jest zaciśnięciem zębów? Robieniem dobrej miny do złej gry? Czy tolerancja może być przekleństwem? Czy zasadniczo jest cnotą? Poniższy szkic, będący tylko esejem, nie odpowie na wszystkie pytania w sposób wiążący. Podejrzewam nawet, że pozostawi więcej pytań niż odpowiedzi.
W mowie potocznej tolerancja oznacza tyle co akceptacja, której granice są ściśle wytyczone. Gdy kogoś akceptujemy, robimy to bez zastrzeżeń, jego wolność do działania nie ma swojego horyzontu w naszych oczach. Tolerowanie czyjegoś zachowania, bądź czyjejś obecności, zakłada pewnego rodzaju niechęć do zachowania bądź osoby, nie wynikające jednak bezpośrednio z niej samej, lecz z obserwatora, który toleruje.
Tolerancja w tym znaczeniu byłaby więc rodzajem interakcji, jednak nie między jednostkami – gdyż tolerujący i tolerowany nie muszą nawet zamieniać ze sobą słowa2) – lecz między schematami obu osób. Schemat ten ściśle powiązany jest z pojęciem granicy, przed którą wciąż jeszcze coś uchodzi, zaś za którą coś staje się niedopuszczalne. Interakcja, która zachodzi, jest, siłą rzeczy, częstokroć bardziej nieprzyjemna dla osoby, która toleruje, niż dla osoby tolerowanej. Albowiem to schemat tej pierwszej narażony jest na bezpośredni atak zachowaniem, wyglądem, sposobem wysławiania się czy obyczajami drugiej osoby.
Kwestia osobistych granic tego, co dopuszczalne jest zbyt szeroka jak na skromne możliwości tego szkicu, warto oczywiście jednak zauważyć, że nie pozostaje ona bez powiązania ze wzorami obowiązującymi w danej kulturze. Często dlatego też właśnie pojęcie tolerancji zawęża się do konfliktu międzykulturowego bądź też operuje się pojęciami subkultur, by obronić istniejące schematy jako wzory kultury właśnie.
Żeby to zobrazować, wystarczy wziąć pod uwagę dwa rodzaje tolerancji, często obecne w społecznym dyskursie: tolerancja religijna oraz tolerancja wobec mniejszości seksualnych. Ta pierwsza jawnie operować będzie przeciwstawieniem my-oni na poziomie dialogu kultur. Tolerancja w tym przypadku polegać będzie na akceptacji tego, że w innej kulturze ludzie inaczej mogli rozwiązać trapiące ich problemy, czy też odpowiedzieć sobie na uniwersalne pytania – takie jak pytanie o istnienie i charakter Boga na przykład. Zawsze też, co widoczne jest, jak mi się wydaje zwłaszcza w krajach homogenicznych kulturowo, człowiek nie przejawiający tolerancji religijnej może się powołać na historię danej kultury, której schematami się posługuje: nie przyznawać mianowicie odrębnym kulturom takich samych praw do manifestacji swoich przekonań, jakie skłonny byłby przyznać własnej. Postawa taka jest ściśle powiązana, o czym piszę nieco niżej, z konserwatyzmem.
Druga ze wspomnianych tolerancji posługuje się tą samą retoryką, a jednak warto uczynić pewne rozróżnienie: ponieważ człowiek z natury jest istotą seksualną w każdej kulturze, każdej kultury z osobna może dotyczyć problem tolerancji odmiennych zachowań seksualnych. Tolerancja dla tego rodzaju zachowań nie może więc, z podobną jak w pierwszym przykładzie pewnością, operować retoryką „zderzenia kultur” – może natomiast przedstawiać odmienne zachowania seksualne jako „subkulturę”, przeciwstawiając ją „kulturze” obowiązującej. Tolerancja tego typu, jak już zauważono, rozgrywa się wewnątrz nawet najbardziej zamkniętej kultury – o ile oczywiście zachowania „niezgodne” nie zostaną skutecznie przez kulturę stłumione3).
Wspomniałem powyżej, że zachowaniom nietolerancyjnym sprzyja konserwatyzm poglądów. Wydaje mi się, że jest tak właśnie dlatego, że konserwatyzm jest światopoglądem uznającym zasadniczo prawidłowość tego, co zastane. Demonizując nieco to podejście, można by powiedzieć, że dla konserwatyzmu wszelka zmiana jest zmianą na gorsze. Ma to swoją długą tradycję, wystarczy przypomnieć, że już starożytni Grecy uważali, że ludzkość z wieku na wiek karleje i stacza się: po wieku złotym nastąpił srebrny, następnie spiżowy i tak dalej. Przy takim podejściu nietrudno zrozumieć chęć, by ratować to, co jeszcze z tych świetności pozostało. Tolerancja jest jednym z inhibitorów konserwatyzmu, gdyż domaga się od ludzi akceptacji4) zachowań, które leżą tuż przy granicy tego, co wypada, a co nie. Granice natomiast , jak dobrze wiemy, nigdy nie są szczelne i nigdy nie są rozciągnięte tak bardzo, by nie dało się ich jeszcze trochę naciągnąć. Dzięki temu to, co jeszcze wczoraj było naganne, dziś jest z trudem dopuszczalne, a jutro stanie się praktyką zwyczajną. Zdaniem konserwatystów – to właśnie tolerowanie zachowań, które leżą poza kulturowo wyznaczonymi granicami sprawia, że człowiek staje się coraz gorszy.
Na pierwszy rzut oka wygląda więc na ironię losu spostrzeżenie, że każdy konserwatyzm wykuł się w tyglu rewolucji. Sam bowiem niezdolny jest do zmiany, a jednak konserwatyzm dzisiejszy nie ma wielu punktów stycznych z konserwatyzmem sprzed wieków. Jednak to nie ironia, lecz proces, który jest niezbędny: świat się zmienia, dzięki ludziom i przez ludzi. Dokonywane są co i rusz nowe wynalazki, zmienia się poziom życia, zmienią się nawet nękające ludzkość choroby – jednym słowem zmiany te pojawiają się niezależnie od poglądów. Poglądy jednak muszą w jakiś sposób zakorzenione być w rzeczywistości, inaczej stają się bowiem czystym rytualizmem: są wyznawane, lecz nie przeżywane. Poszerzanie horyzontów, choć silnie zagrażające, jest procesem niezbędnym temu, by status quo mogło – paradoksalnie – ewoluować.
Wtręt ten pozwala zrozumieć, że krążąca wokół siebie para antagonistów w postaci zachowawczego konserwatyzmu i liberalnej tolerancji jest sobie niezbędna – tolerancja tylko wówczas ma sens, gdy istnieją granice (strzeżone pilnie przez konserwatyzm), konserwatyzm tylko wtedy istnieje, gdy działa tolerancja wciąż testująca jego wytrzymałość.
Jeśli powyższe rozważania zawierają choć cień prawdy, nietrudno będzie zrozumieć czemu tak często środowiska konserwatywne przyjmują pozę „oblężonej twierdzy”.
Szkic ten stronić będzie od rozważań aksjologicznych i nie odpowie na pytanie, po której stronie leży prawda, bądź też które z podejść – tolerancyjne czy nie – jest właściwsze. Chciałbym jednak zwrócić uwagę w tej części na wady i zalety podejścia tolerancyjnego.
Zderzenie z inną kulturą (bądź uzmysłowienie sobie istnienia rozwarstwienia we własnej – postrzeganej jako monolit – kulturze), ma tę niezaprzeczalną zaletę, że pozbawia pychy. To właśnie spostrzeżenie oraz zaakceptowanie faktu, że ludzie o odmiennych zwyczajach również potrafią odpowiadać na pytania, które zadaje im rzeczywistość sprawia, że w ogóle zastanawiamy się nad podstawami kultury, która nas ukształtowała. Często szok, którego doznajemy zderzając się z niezrozumiałym dla nas zwyczajem, staje się zarzewiem refleksji nad własnym postrzeganiem świata. Innymi słowy wydaje mi się, że samo poznanie zwyczajów poszerza horyzonty w sposób niejako automatyczny – wzbogacając naszą wiedzę o świecie, w którym żyją inni ludzie. Ale dopiero tolerancja sprawia, że zdajemy sobie sprawę z tego, że wiele rzeczy do tej pory nienaruszalnych jest w dużej mierze arbitralnych. Pożytek z tego jest taki, jak z odkrycia, że meble w mieszkaniu, które zajmujemy, można przesunąć w inne miejsce – gdy są one nieruchome, rozważanie o tym, które wciąż jeszcze są funkcjonalne, a które nie, jest rozważaniem jałowym. Gdy okazuje się, że dają się ruszyć z miejsca – można podjąć własną decyzję o umeblowaniu. Uważam, że to duży plus, wynikający z faktu, który przytoczyłem powyżej: „ruchomość” elementów kultury sprawia, że konserwatyzm może odrodzić się w nowej – bardziej przystającej do rzeczywistości – formie.
Uważam również, że nietolerancja ma jedną zasadniczą wadę: w sposób patologiczny rozszerza pojęcie jednostki. Każdy z nas jest istotą biologiczną, zajmującą fizycznie pewną przestrzeń. Ta przestrzeń jest twardą – bo niedyskutowalną – podstawą naszej egzystencji. Rozszerzeniem tej przestrzeni jest kultura: mogę o sobie powiedzieć, że jestem sobą – i temu nikt nie zaprzeczy, ale mogę też powiedzieć, ze jestem warszawiakiem, Polakiem czy Europejczykiem – i to natomiast już trudniej wytłumaczyć, gdyż w tym momencie rozszerzam siebie samego o kulturę, która mnie wychowała. Samo w sobie jest to pozytywne: mam poczucie, że przynależę do większej zbiorowości, potrafię siebie określić nie tylko przez przymioty fizyczne, ale również kulturowe. Pozytywność owa polega na otwarciu: jestem Europejczykiem, niezależnie od tego czy ktoś inny nim jest, albo czy ktoś jest Azjatą. Nietolerancja tę granicę zamyka: staję się Europejczykiem właśnie dlatego, że ktoś jest Azjatą.
Jeśli to stwierdzenie wydaje się nie dość umotywowane, przypomnę, że powiązałem uprzednio nietolerancję z konserwatyzmem, którego zadaniem jest obrona granic. Tym więc, co cechować będzie nietolerancję, jest postawienie zapory między „nami” a „nimi”. Jednostki patologicznie rozszerzone stają się niebezpieczne, gdyż to właśnie ten proces wprowadza, jak zauważono powyżej, język wojny. Warto powiedzieć to wyraźnie: język nietolerancji jest językiem wojny.
Oczywiście, jak każde pojęcie abstrakcyjne, pojęcie tolerancji jest zbyt szerokie, by mogło być postrzegane wyłącznie pozytywnie. Tolerancja, podobnie jak demokracja na przykład, również ma swoje choroby i aberracje, które staram się wyłuszczyć poniżej.
Po pierwsze więc, spotykamy się czasem z zachowaniem, które ma cechy tolerancji, a jednak nią nie jest. Może się tak zdarzyć w przypadku, gdy zachowaniem osób „tolerujących” kieruje nie szacunek dla drugiego człowieka, ile strach. Kiedy boimy się czyjegoś zachowania, możemy (najczęściej post factum) przyznać, że nie zareagowaliśmy na coś, gdyż każdy ma prawo żyć tak, jak mu się podoba. Opisywana czasem w mediach znieczulica – obojętność wobec zachowań wykraczających poza ramy kultury – bestialskich, okrutnych czy poniżających nie wynika z tolerancji, jak ją opisano w trzeciej części tego szkicu, lecz ze strachu przed reakcją. Mylenie tych dwóch postaw jest oczywiście niewskazane. Tolerancja jest niewymuszoną reakcją człowieka na zachowanie/wygląd ect. drugiego człowieka, niepodszytą strachem, gdyż ten ostatni jest reakcją fizjologiczną, nie kulturową. W tym przypadku trudno więc mówić o dysfunkcji tolerancji jako takiej, wspomniałem tu o tym dlatego, że częstokroć efekt obu działań jest taki sam – i jest nim brak reakcji.
Prawdziwą chorobą tolerancji, często podnoszoną przez jej wrogów, jest całkowita nieodporność na prowokacje. Jeśli jakaś grupa ludzi – bądź nawet pojedyncza jednostka – utworzy, nawet w sposób sztuczny5), subkulturę, to zaakceptowanie jej pozostanie wymogiem tolerancji – nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Dlatego też mówi się, że „dziś a, jutro b, a pojutrze zapewne c”, redukując całą ideę tolerancji do szkodliwej aberracji, którą należy zwalczać.
Należy przyznać, że dla człowieka tolerancyjnego nie ma logicznego punktu, w którym może powiedzieć, że może zdzierżyć „a” i „b”, ale „c” nie będzie tolerować. Granica, którą się stawia zawsze, opierać się będzie na zdrowym rozsądku.
Tryumf przeciwników tolerancji, którzy na takie dictum odpowiedzą, że w takim razie w ogóle nie warto mówić o czymś takim, jak tolerancja, skoro każdy człowiek może postawić sobie swoją własną granicę, byłby jednak połowiczny. Na początku tej części zauważyłem, że pojęcie tolerancji jest abstrakcyjne, trudno od takich pojęć wymagać ścisłości. Dla uczciwości proponuję zbadać granice takich pojęć jak „patriotyzm” czy „socjalizm”, by zaakceptować, że każde z nich – by w ogóle mogło zostać zrozumiane – musi koniec końców opierać się na zdrowym rozsądku.
Podsumowując ten szkic, chciałbym podkreślić kilka myśli w nim zawartych. Po pierwsze więc, tolerancja byłaby procesem testowania własnych granic (a przy okazji granic kultury, która nas wychowała). Po drugie – tolerowanie daje niepowtarzalną okazję do tego, by przyjrzeć się rozwiązaniu problemów przez inne kultury, traktując je jako równorzędne, nie zaś upośledzone pod cywilizacyjnym względem. Po trzecie, tolerancja posługuje się retoryką pokoju, podczas gdy nietolerancja bardzo często sięga po język wojny6).
Tolerowanie, jak każdy inny proces sięgający po sformułowania nieempiryczne, powinna zakładać granicę, za którą nie powinno się wykroczyć, by proces tolerowania nie stał się swoją własną parodią. Warto spostrzec przy okazji, że ostatnie stwierdzenie ma charakter błędnego koła: tolerancja bowiem polegać musi również na pogodzeniu się z faktem, że owe wyznaczone granice nie będą do końca szczelne.
Przypisy:
1) Słownik wyrazów obcych, W. Kopaliński
2) Nie muszą się nawet znać – jak to miałoby miejsce w przypadku spotkania w środku komunikacji na przykład, dwu zupełnie obcych sobie osób.
3) Nie mam, rzecz jasna, na myśli sublimacji popędów, choć oczywiście i takie przypadki się zdarzały. Wystarczy jednak spojrzeć na historię obyczajów Europy, by zrozumieć, że częstokroć tolerancja wobec odmienności seksualnej nie była konieczna: w Wielkiej Brytanii jeszcze w XX wieku homoseksualistów kierowano na przymusowe leczenia, bądź sadzano ich do więzień za ‘zboczenie’. Przy takim podejściu trudno mówić o tolerancji: wszak nie odczuwamy tolerancji wobec kogoś chorego na grypę, tylko kierujemy go do lekarza.
4) Używam słowa ‘akceptacja’ godząc się z tym, że nie oddaje ono dobrze sedna sprawy. Jak zauważyłem na początku tego tekstu, akceptować znaczy dopuszczać bez zastrzeżeń, słowo to nie niesie więc ze sobą takiego napięcia jak tolerancja. Prawdę mówiąc akceptowanie w ogóle nie jest zagrażające z punktu widzenia kultury (jest bowiem wewnątrz – nie na zewnątrz niej) ani z punktu widzenia psychologii konserwatyzmu – gdyż nie ma czego bronić w przypadku ‘akceptacji’.
5) Nazwałbym ten proces, posługując się terminami marksowskimi, tworzeniem „subkultury w sobie”, lecz nie „dla siebie”. Subkultura „dla siebie” rzadziej posługuje się prowokacją, częściej natomiast będzie dążyć do rzeczywistych zmian granic tego, co tolerowane.
6) Entymematyczną przesłanką jest tu oczywiście uznanie pokoju jako stanu pożądanego, co nie musi być oczywiste.