historii Umiarkowanego Powstania w Granicach Prawa część druga

Ryba jaka jest, każdy niby widzi, ale czy aby na pewno zawsze psuje się od głowy? Kiedy smętnie dyndające na haczyku historii Powstanie Listopadowe zdjąć z niego i przystąpić do patroszenia, wzrok pada na ości i od razu widać, że coś nie tak z nimi. I to nawet bardzo. O ile narzekania na rządowo-generalską głowę należą do tradycji, to zwykło się przechodzić do porządku nad tym, iż podchorążackie ości same być łbem mogły, lecz się nim nie stały.

Dlaczego? Czemuż to powstańcy nie zagarnęli władzy leżącej na tym samym bruku, na którym ścierali się nocą z rosyjskim żołdactwem? Jak to się stało, że zamiast ująć ster we własne ręce, szamotali się w tunelach ulic i na widowniach teatrów, błagając dawno zepsutą już głowę, by łaskawie raczyła pokierować walką, której przecież była zagorzałym przeciwnikiem? Gdy podobnie postępują inicjatorzy ruchawek na Seszelach czy w Zanzibarze, parskamy śmiechem, ale wspominając Noc Listopadową – nie. Przez pamięć kajdan Łukasińskiego, odwagi (bo nie intelektu) Wysockiego i krwi zabitych pod Arsenałem – nie mamy ochoty na chichot. Tylko historia sobie złośliwie rechoce, a i to w kąciku, bo rzecz jest, niestety, beznadziejnie i tragicznie prosta: panowie spiskowcy spaprali robotę! I jeśli powstańcza ryba Wisłą przez ponad dziesięć miesięcy pływała, mając głowę zdradą chorą, to nadpsuła się właśnie od ości! Ości bohaterskich, a jakże, i patriotycznych, lecz dyletanckich, gdyż głową zostać nie chciały, pozwalając swym idolom ze „sfer” ogolić wąsy powstańczej ciotce, wąsy imponująco sumiaste.

Listopadowa tragedia omyłek zaczęła się jeszcze za Napoleona. Wbrew bajaniom sierot po Bonapartem, cesarza wcale tak u nas powszechnie nie wielbiono. Jak by Mickiewicz nie ponaciągał rzeczy w „Panu Tadeuszu” – „II wojna polska” roku 1812 była dla Koryskanina olbrzymim rozczarowaniem. Cesarz naiwnie uwierzył w możliwość zrywu na Litwie na wielkopolską skalę z roku 1806, a tymczasem napływ ochotników z zaboru rosyjskiego był ledwie symboliczny. Pojawił się też problem z aprowizacją Wielkiej Armii, gdyż książę Adam Czartoryski namówił miejscowych posesjonatów na wywóz żywności w głąb Rosji (przydała się potem  Kozakom). Co by nie mówić – polska szlachta z ziem dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego en masse stanęła po stronie rosyjskiej. Czy da się to wyczytać ze szkolnych podręczników? I dlaczego nie?

Motywacja „panów braci” była rozczulająco egoistyczna i banalnie przyziemna: car słusznie jawił się im ostoją społecznego status quo i basta. Broń Boże, nie chodziło o irracjonalną niechęć do niskich łysiejących brunetów, dziwacznego trzymania ręki za pazuchą, ani tym bardziej do śmiesznych kapeluszy. Po prostu – to Aleksandra I słusznie uznano za gwaranta intratnego dojenia chłopstwa po wsze czasy, a nie rzekomego rewolucjonistę, „apokaliptyczną bestię 666” – Napoleona B. Kiedy się pomyśli, że francuski sukces w 1812 r. musiał przemienić Księstwo Warszawskie w niepodległą, aczkolwiek silnie uwiązaną do Paryża, Rzeczpospolitą, nóż się w kieszeni otwiera. Z drugiej strony, w myśl zasady „miej serce i patrzaj w serce”, zakochanych wypada zrozumieć. Zakochanych bez pamięci. Przeogromnej zaiste miłości polskich elit do cara nic nie mogło zachwiać, co nie powinno dziwić, gdyż Aleksander I był kochankiem wspaniałym, sławnym w całej Europie. A jaki piękny i młody! Jaki utalentowany! I aktor – pierwsza klasa! Napoleon to ostatnie dostrzegał bez pudła, Książę Pan Adam Czartoryski jakoś nie. Skąd u tak wybitnego statysty niemniej wybitna polityczna ślepota? Łojkowe tłumaczenie, iż biologicznym ojcem księcia był niesławnej pamięci ambasador Katarzyny II Riepnin, wydaje się strzałem obok tarczy. Czy wyjaśniają rzecz inne związki Adama Czartoryskiego z dworem carskim? Tkwiąc latami w Petersburgu książę ze zlikwidowanej Polski z reguły był na  wozie (przyjaźń z następcą tronu), ale raz znalazł się pod nim z powodu żony infanta-przyjaciela. Uczynny Aleksander zachęcił ks. Adama do skorzystania z wdzięków swej ślubnej. W dziewięć miesięcy później dziecko przyszłej carycy urodziło się „dziwnie” podobne do Polaka i posiadanie copyright na noworodka kazało Księciu Panu wiać przed gniewem psychopaty cara-ojca, gdzie pieprz rośnie.

Uprawy te nie znajdowały się widać daleko, gdyż kiedy już tylko Aleksander zaaranżował uduszenie swego tatusia, Czartoryski spokojnie powrócił, by przez dwa lata (1804-1806) dzierżyć tekę ministra spraw zagranicznych Rosji. Na stanowisku tym jeszcze skuteczniej mógł roztaczać przed polską szlachtą miraże rzekomej carskiej przychylności. Kulminacyjnym punktem tej komedii była wizyta Aleksandra I w Puławach i liczne – nazwijmy to oględnie – tańce z polskimi damami. Było pięknie, elegancko i radośnie. Nie wiadomo, czego pałętało się więcej po puławskich salonach – zakochanych w imperatorze Polek z wyższych sfer, czy rzucanych na lewo i prawo carskich obietnic odrodzenia Polski pod berłem Romanowów, m. in. kosztem Prus. Czar powinien prysnąć (a nie prysnął!!!), kiedy Aleksander pognał do Hohenzollerna, by związać się z nim sojuszem. W wianie dostarczył niemieckiemu koledze spis poddanej Berlinowi polskiej szlachty, z którą dopiero co „knuł o Polskę”. Kupę śmiechu mieli z tego moabiccy klawisze, ale jakoś nie ostudziło to serduszek towarzyszy Księcia Pana ani jego samego. Czartoryski wprawdzie przestał być ministrem, ale nadal nadzieje pokładał w swym cynicznie wiarołomnym przyjacielu carze. Czemu mimo to uważa się Adama Jerzego za polityka wielkiego formatu – może kiedyś zrozumiem. W każdym razie – nawet już bez teki, nadal gorliwie siał ziarno, z którego bujnie wyrastała nieodwzajemniona polska miłość do Aleksandra I. Jej robaczywymi owocami stały się późniejsze ponure listopadowe konsekwencje. Na marginesie – stosunkowo najmniej zakochanych w carze było wśród ubogiej szlachty pozbawionej praw politycznych Konstytucją 3 Maja, a pełniącej przecież obowiązki motoru napędowego wszystkich zrywów niepodległościowych przez cały wiek XIX!

Kiedy po napoleońskiej klęsce na polityczne szczyty Królestwa Kongresowego wdrapała się wielbiąca Aleksandra elita, o wiele łatwiej Czartoryskiemu hodowało się i szczepiło w umysłach maluczkich mit „rozszerzenia wewnętrznego”. Polegać ono miało na dołączeniu do ziem Królestwa Kongresowego terytoriów zaboru rosyjskiego i złączeniu ich pod berłem Romanowów. Co ważne – twór taki nie miał być integralnie zrośnięty z Rosją, lecz rządzony podług wymuszonej przez Kongres Wiedeński konstytucji. Żyć narodowo, nie umierać – jak na ówczesne warunki, tym bardziej, że docelowo monarchą widziano nie samego cara, lecz kogoś z bocznej linii petersburskiej dynastii. O ileż to piękniejsza perspektywa, niż status prywatnego rancza Wielkiego Księcia Konstantego! Był tylko jeden szkopuł: w odróżnieniu od Warszawy w Petersburgu nikt nigdy sprawy tej poważnie nie traktował, a większości decydentów-Moskali nawet się o uszy nie obiła. Całe „rozszerzenie wewnętrzne”, choć zapisane w Traktacie Wiedeńskim, było bowiem w wielkiej mierze tworem imaginacji „tytana” naszej dyplomacji – Adama Jerzego Czartoryskiego. Jak na wielkiego polityka (nawet w opinii Łojka!) przystało, Książę Pan zbudował swe miraże na podstawie kilku zdań rzuconych mu mimochodem przez cara-przyjaciela, gdy ten mu się tłumaczył, dlaczego to odrywa od Księstwa Warszawskiego Galicję i Wielkopolskę. Romanow raczył się zastrzec, że „jeżeli coś oddaje, to natomiast 7 milionów nam dodaje [ludności polskiej zaboru rosyjskiego – JK]”. I to wystarczyło, by uradowana nasza „gwiazda” (zapominając o losie przefrymarczonej do pruskich więzień szlachty), z godną lepszej sprawy skutecznością szczepić poczęła w głowach swoich adoratorów ideę „rozszerzenia wewnętrznego”. Rychło w fatamorganę uwierzyło całe już społeczeństwo. Nie dziwota, sacre bleu – skoro Jaśnie Książę ręczył!

„Rozszerzeniowe” złudzenia przez lat kilkanaście skutecznie odwodziły kongresowiaków od marzeń o pełnej niepodległości, od pragnienia całkowitego zerwania  z caratem. I to nie przypadek, gdyż taki i tylko taki układ polityczny gwarantował społeczne status quo, a o to właśnie elitom chodziło, i jeśli nie tylko, to przede wszystkim. Nikt, tylko car posiadał odpowiednie narzędzia do trzymania za pysk radykałów, którym i jakaś niepodległość się roiła w gorących głowach i – apage satanas! – społeczne fanaberie.

O ile postawa establishmentu nie zaskakuje, to dziwić musi koncepcyjna mizeria spiskowa. Kiedy się zna skalę łamania przez Rosjan konstytucji Królestwa, szpiclowsko-policyjną wszechobecność oraz codzienną brutalność Konstantego – ciężko to zrozumieć, a wytłumaczyć da się tylko nadzieją na „rozszerzenie wewnętrzne”, której ziszczeniu niepodległościowe czyny mogły zaszkodzić. Gołym okiem widać, w czyim de facto interesie (nieważne, czy do końca świadomie) tłoczył Książę Pan (na fałszywej licencji Aleksandra) oliwę skutecznie uspokajającą wzburzone fale narodowych umysłów i studzącą głowy. Skuteczniej chyba niż obawa lodowatych syberyjskich bezkresów. Mało się o tym wspomina, ale nawet Walerian Łukasiński nie myślał o pełnej niepodległości (stąd jego konflikt z Prądzyńskim), lecz kurczowo ucapił się mitycznego „rozszerzenia”. Liczył nie tyle na narodowy wysiłek zbrojny, co na carską chęć realizacji obietnic. Makabryczny los majora prawdę tę skutecznie potomnym zamazał, co oczywiście nie pomniejsza zasług bohaterskiego nieszczęśnika. Uwierzył w banialuki Czartoryskiego? Naiwność to jeszcze nie zbrodnia.

Długo przyszło czekać, aż mit „rozszerzenia” pryśnie. Dopiero petersburskie komentarze do procesu dekabrystów (przedruki w warszawskich gazetach) jasno dały do zrozumienia, iż nie ma mowy o żadnym „rozszerzeniu wewnętrznym”. Finalny spisek podchorążych nie był niczym innym niż bezpośrednim skutkiem rozczarowania i zrozumienia nareszcie, że nie ma już co liczyć na wzrost terytorialny z łaski carskiej, szczególnie gdy finezyjnego oszusta na tronie Aleksandra z wdziękiem niedźwiedzia zastąpił stupajka Mikołaj. Wówczas to dopiero spadły z narodowych oczu łuski. Niestety, tylko te „rozszerzeniowe”, bo o zgrozo, nadal wierzono w coś jeszcze gorszego: w narodową jedność i patriotyzm „znanych osobistości”. Krzesiwem z tego mirażu, nocą z 29 na 30  listopada rozpalono umiarkowane ognisko w granicach prawa, by w niecały rok potem z dymem poszły jakże realne szanse na niepodległość.

Trzeba przyznać, że z perspektywy czasu wręcz poraża nieprawdopodobna odporność „listopadowych” Polaków na wszystko, co mogło zburzyć ich wiarę w Chłopickich, Czartoryskich et consortes, jako rzekomo zgodnym krokiem maszerujących wraz z ludem ku świetlanej przyszłości. „Myślano” – z polską szlachtą polski lud i dopiero smród narodowego pogorzeliska kazał otrzeźwieć. Poniewczasie, bo wcześniej, w listopadzie 1830, powstało przeciw carowi społeczeństwo zaczadzone do imentu i, niestety, nigdy nieprzeorane pługiem antyfeudalnego buntu, jakże skutecznego antidotum na chore majaczenia o wszechnarodowej jedności, powszechnej zgodności interesów. A co łączyć mogło podchorążaka, szewskiego czeladnika z Powiśla, czy szlachetkę spod – nie przymierzając – Łomży z Księciem Panem i generałami? Nikt wówczas, łącznie z kanapową lelewelowską lewicą, nie zadał sobie na serio tego pytania. Końskie okulary złudzeń i naiwności nie dopuszczały do polskich głów podobnych refleksji i wątpliwości. Działo się czarno – naród widział biało. Najobrzydliwszym chyba przykładem tego zjawiska jest casus Skrzyneckiego.

Ów patron jednej z warszawskich ulic traktował podkomendnych tak brutalnie, że nawet Konstantego to niepokoiło (sic!!!), ale opinia publiczna widziała w pułkowniku bohatera narodowego pierwszej gildii. Dlaczego? Otóż łajdak ten wchodził w skład sądu, który w roku 1824 skazał Łukasińskiego na 9 lat ciężkiego więzienia. Monsieur Skrzynecki jako jedyny nie podpisał się pod wyrokiem i cała Warszawa gotowa go była za to nosić na rękach. Opadłyby one wszystkim prędko, gdyby dowiedzieli się o dwóch „drobnostkach”. Otóż przed wydaniem wyroku Skrzynecki „delikatnie napomknął” przyjacielowi podsądnego, iż „wypełni swój obowiązek jako Polak i sędzia”, ale „niezwłocznie potrzeba mu 16 tysięcy złotych”. Diabli wiedzą, czy pieniążki (roczna pensja prezydenta stolicy) Skrzynecki otrzymał, ale wyroku nie podpisał. Wystarczyła jednak szybka połajanka Konstantego, by w popłochu i cichaczem błąd naprawił. Ulica nie dowiedziała się o tym, ale czy wiedzy takiej brakowało protektorowi łotra spod carskiej gwiazdy, Księciu Panu? A generalicji? Gdyby nie zasznurowano dystyngowanych usteczek, wyżej wymieniony łajdak nie mógłby zostać Naczelnym Wodzem Powstania, a to wyszłoby narodowi tylko na zdrowie.

Również Chłopicki przeszedł do legendy na podobnej zasadzie. Razu pewnego prowadził na paradzie swoją dywizję nonszalanckim krokiem napoleońskiego kondotiera. Na gorylej facjacie Konstantego pojawiła się piana: „Pan, jenerale, nie umie maszerować!” Błyskawiczną ripostą Polaka entuzjazmowano się potem latami: „Owszem, Wasza Wielkoksiążęca Mość, ale tym krokiem przeszedłem z Madrytu do Moskwy”. „Bohatera” zdymisjonowano ku patriotycznemu paroksyzmowi publiczności. Znalazł się poza armią i pod policyjnym nadzorem, mało zresztą dolegliwym, jako że nie zamierzał spiskować, a tylko oddać się ulubionemu zajęciu – grze w karty (jak wspomina Prądzyński – na niezwykle wysokie stawki). Naród współczuł „prześladowanemu”, a on tymczasem prowadził z carem „patriotyczną” korespondencję, domagając się awansu. Widać potrzebował Chłopicki waluty – cóż, dług karciany zawsze honorowy, a generalski szczególnie.

Trzecim wydarzeniem, które najwięcej narobiło w głowach zamieszania był słynny sąd sejmowy (1827-1828), tak wtedy jak i teraz spowity całunem patriotycznego podziwu. A przecież dostojni sędziowie częściowo uniewinnili podsądnych spiskowców z Towarzystwa Patriotycznego, chcąc zbagatelizować sprawę, by cara nie drażnić. Zdawało im się zresztą, że idą po linii jego niewypowiedzianych intencji. Pudło! Nie trafili! Uch, jak zdenerwował się monarcha! Uch, jak Jaśnie Oświeconą nóżką w buciku z ostrogą tupnął! Uch, jak kruczą brew pod Czapką Monomacha zmarszczyć raczył groźnie… Ale w końcu machnął dostojną rączką (koronacja za pasem!) i winy senatorom odpuścił. Wywołało to wśród nich euforię skrzętnie skrywaną przed ulicą, bo przecież wielbiła „dostojnych patriotów”, ku ich, notabene, przerażeniu. Najjaśniejszy Pan okazał się zaś tak łaskaw, że poprzestał na wywiezieniu na wieczne zatracenie części oskarżonych na syberyjskie bezkresy, gdyż uznał sąd polski za niekompetentny, jako że nieszczęśnicy byli poddanym rosyjskimi. Ulica się „zagotowała”, a dostojni starcy (ani myśląc o proteście!) spokojnie zabrali się za obcinanie kuponów od narodowej omyłki w ocenie ich postaw i pławienia („na stronie”) w bajorze powszechnej dezorientacji. Ułuda rzekomego gorącego niepodległościowego patriotyzmu „sfer” rozpleniła się w naiwnych umysłach społeczeństwa.

W takiej atmosferze, przy tragicznej, choć w pewien sposób zrozumiałej, ślepocie doczłapali Polacy aż do późnego wieczora 29 listopada 1830 roku, kiedy ludzie Wysockiego wyruszyli do boju. Zerwali się do walki w imię narodu, nie wiedząc, iż w istocie głównym przeciwnikiem jest nie tyle carski żołdak, co dobrze urodzony rodak truchlejący na samą myśl o naruszeniu carskich gwarancji jego interesów. Klinicznymi tu przypadkami jawią się gen. Łubieński, przez całe powstanie jęczący, że „ruchawka” popsuła prosperitę jego „Domu Handlowego Łubieńskich”, oraz gen. Mroziński wściekły na powstańców, gdyż mu popsuli plany małżeńskie.

Establishment chodzący w patriotycznej szacie z fałszowanego sukna od pierwszych chwil „poparł sprawę narodową”, zatrzaskując na głucho okiennice kamienic i pałaców. Potem wysłał bohaterskich postnapoleońskich generałów, by spacyfikowali „rozróbę”. Bez skutku. Na domiar złego okazało się, że i na Wielkiego Księcia liczyć nie można, gdyż mimo gorących apeli (m. in. Krasińskiego oraz Potockiego) nie raczył utoczyć krwi buntowszczikom. Co było robić w tej straszliwej sytuacji? Nic, tylko posłuchać ks. Druckiego-Lubeckiego twierdzącego, iż skoro nie ma możliwości spacyfikowania powstania, to trzeba stanąć na jego czele i pokierować nim tak, by jak najszybciej upadło, nie zmieniając politycznego i społecznego systemu Królestwa Polskiego. Tak też uczyniono. Podczas normalnej rewolucji nie byłoby to wcale takie proste, ale my jak zwykle okazaliśmy się najlepsi i do eleganckiej sali restauracji „Kongresowa” miarowym krokiem wkroczył kelner w podchorążackim mundurze. Dygocącym o swe fortuny tuzom „ze sfer” podał na tacy władzę sauté, dziarsko zasalutował, strzelił obcasami i odmaszerował. Poczęstowani, mimo iż nie było to ich ulubione danie – łaska carska panierowana,  ochoczo wbili w potrawę złote widelce. Było po kłopocie. Łeb dzięki ościom łbem się stał i ryba psuć się już mogła do woli.

Zarzucając podchorążym (jakież to proste z wygodnego fotela!) ewidentną fuszerkę, trzeba mieć wszakże na uwadze, iż byli nieodrodnymi synami polskiego społeczeństwa, dziećmi wyrosłymi na glebie ułud i mitów pielęgnowanych przez Kongresowiaków przez lat piętnaście. Omotani ślepą wiarą w „osobistości”, miast pójść w ślady sankiulotów, pomaszerowali, biedacy, innym zgoła tropem, bo Jaroslava Haška. Zamiast rewolucji wzniecili Umiarkowane Powstanie w Granicach Prawa i to w czasach, kiedy dziadek czeskiego pisarza nie był nawet embrionem, a ledwie błyskiem w oku swego ojca. Omamieni mitem jedności moralno-politycznej narodu podchorążowie wrócili do koszar, a obdarowani władzą kompanioni Księcia Pana rozpoczęli dławienie miatieża. Ujawniona potem korespondencja carska dowodzi, jak bardzo w Petersburgu liczono na pomoc z książęco-generalskiej strony. Nie przeliczono się! W najśmielszych jednak marzeniach Mikołaj I nie przypuszczał, zapewne, że jego najskuteczniejsi sojusznicy w tłumieniu powstania – Skrzynecki i Chłopicki będą mieć w XXI wieku swe ulice w niepodległej Polsce. Jako aż zdrajcy, czy tylko idioci? Oto jest pytanie.

Odcinek poprzedni: Domniemane wąsy listopadowej ciotki
Odcinek następny:  Lot nad generalskim gniazdem