prajęzykRozważając początki ludzkiego języka mówiliśmy o niezbędnych podstawach biologicznych – kanale głosowo-słuchowym pozwalającym na przeniesienie informacji, oraz o mózgu pozwalającym na tej informacji wypracowanie i zrozumienie. By mówić, trzeba mieć coś do powiedzenia oraz chętnych słuchaczy. Dalej zastanawialiśmy się nad strukturą pierwszych prób w tym kierunku, sugerując, że na początku człowiek nie ponazywał rzeczy jednej po drugiej, dorobił deklinacje i rozpracował trzy warianty zdań warunkowych, lecz emocjonalnymi mruczankami prosił o podanie kawałka mięsa i wyiskanie pleców. Przy czym podśpiewywał sobie dla dodania ducha lub wprowadzenia w trans, indywidualny lub zbiorowy.

Prapoczątki

W końcu doszliśmy jednak jakoś do języka złożonego ze słów i zdań, dającego się opisać gramatyką. Spróbujemy się przyjrzeć stanowi obecnemu i cofać w przeszłość. Na wstępie jednak jeszcze parę słów o prapoczątkach. Podstawowym pytaniem jest, czy język powstał jednorazowo, z trudnością, na granicy cudu, czy bulgotała ta idea w wielu mózgach, w wielu miejscach i protojęzyki powstały tu i tam niezależnie od siebie. To podobne pytanie, jak o początki człowieka. Czy pochodzimy od Pra-Adama, czy homo erectusy mądrzały w wielu regionach świata.
Tak daleko trudno się cofnąć, zwłaszcza do Afryki, gdzie się wszystko zaczęło. Wykazuje ona największe zróżnicowanie językowe, podobnie jak i genetyczne. Stamtąd jednak prawdopodobnie emigrowały stosunkowo niewielkie, jednorodne grupy. W Biblii zawsze uważałem historię Abrahama i Sary, którzy wyszli z Ur Chaldejskiego i z których potomstwa wywodzi się naród izraelski, za przenośnię, ale może podówczas wystarczyła mała grupa, by w konsekwencji zaludnić świat, czy przynajmniej kontynent. Tak właśnie wyjaśnia się istnienie trzech grup języków Ameryki: amerindiańskich, na-dene i eskimo-aleuckich. W czasach, gdy cieśninę Beringa dało się przejść, bo lodowiec już nadtopniał, ale poziom morza jeszcze nie był tak wysoki, trzy fale imigracji w odstępach kilku tysięcy lat kolonizowały Nowy Świat.

Ulotność języka

Artykuły o aktualnych powiązaniach języków lub o ich historycznym rozwoju prezentują prędzej czy później diagram typu:

  • indoeuropejskie
  • germańskie
  • romańskie
  • słowiańskie
    • wschodniosłowiańskie
    • zachodniosłowiańskie
      • polski
      • czeski

Ale cóż to jest: język polski jako taki? Mój, twój, Masłowskiej, Kochanowskiego? Język jest czymś ulotnym. Gdy miasto śpi, język zanika. Odradza się nazajutrz, gdy ludzie otwierają ponownie usta, ale czy taki sam jak w przeddzień? Może słów, które jeszcze brzmią nam w uszach i mózgu, nikt już dziś nie wypowie. Może wypowie inne. Mówimy: „ale straszny obciach„, „po niemiecku sobota to Samstag„. Ale kto mówi obciach? Kto mówi zajefajny? Od kiedy tak mówi? Kiedy znudzi mu się to słowo? Może tylko raz powiedział? W latach sześćdziesiątych mówiono na rodziców wapniaki (czy masz odwapniony kwadrat?) Dziś taki tekst to żenada, wręcz żenua, ale kto wie – może już przyjemnie spatynowany oldskul.
Wróćmy do naszego Samstagu. Mam przed sobą „Wortatlas der Deutschen Umgangssprachen”. Pytanie: jak nazywa się dzień między piątkiem a niedzielą? Na północy dominuje Sonnabend, na południu Samstag. W mieście Jena, w krainie oznaczonych czarnym kółkiem Sonnabendów widzę kreseczkę – Samstag. O, tam też tak mówią! Ale co to znaczy? Ano tyle, że jedna starsza osoba tak mówi. Jeszcze konkretniej – powiedziała tak w roku 1975, może w międzyczasie zmarła. Nasz atlas dialektów w momencie druku jest już atlasem historycznym.

Ale co nas tu obchodzą niemieckie dialekty? Trochę jednak tak – przykład ten ostrzega nas przed pewnymi sformułowaniami, pewnymi pospiesznymi wnioskami. Bierzemy Cezara, Cycerona i mówimy: łacina. Niestety, nie sądzę by nawet podówczas na rzymskiej ulicy handlarz ryb opowiadał, że piscis est omnis divisus in partes tres lub kłócąc się z konkurentem retorycznie pytał: Quousque tandem abutere patientia nostra? A jak mówiono daleko od centrum, w Colonia Aggrippina wśród lasów Germanii, lub 300 lat później? Oczywiście wiemy coś i o tym, lecz nie sprowadza się to do krateczki z jednym słowem: łacina.

rys. Dorota Thiel


Głębokie wiercenia

W genetyce pokrewieństwa obecnych gatunków sugerują istnienie pragatunku, z którego się one wywiodły. Ptaki mają podobną budowę, pochodzą więc zapewne od praptaków, które dawno temu przekształciły przednie łapy w skrzydła. Podobnie języki słowiańskie powinny pochodzić od jakiegoś prasłowiańskiego. Co możemy wiedzieć o takim języku? Jak brzmiał, gdzie był używany i kiedy? Jak daleko wstecz możemy się z takim rozumowaniem posunąć?

Wzorem dla badaczy przeszłości języków jest William Jones, który w końcu XVIII wieku jako brytyjski urzędnik kolonialny w Kalkucie dostrzegł pokrewieństwo sanskrytu z łaciną i greką, a dalej z perskim, językami germańskimi i celtyckimi. Przyjrzyjmy się takiej sekwencji: éka, dva, tri, catúr, páñca, ṣáṣ, saptá, aṣṭá, náva, dáśa. Chyba się z czymś kojarzy. Ogień to agni (w łacinie ignis), brat to bhratar, siostra – svasar, ojciec – pitar, matka – matar.
Ale uwaga – kto myśli, że weźmie do ręki Rigvedę i będzie rozumiał prawie tak dobrze jak czeski, grubo się myli. Tym niemniej wnikliwa analiza potwierdziła hipotezę Jonesa. A analiza ta obejmuje na przykład ustalenie typowych przemian fonetycznych. Weźmy np. angielskie słowo hound i łacińskie canis. Na pozór nic ciekawego – oba oznaczają psa, ale przecież nie są podobne. Tymczasem wiemy, że takich par h:c jest więcej:

hundred – centum
head – caput
hemp – cannabis
house – casa
heart – cor

Nagle hound i canis zaczynają wyglądać całkiem podobnie, układa się to wszystko w jakiś wzór. Gdy znamy parę takich typowych zmian fonetycznych, jesteśmy w stanie znajdować dalekie pokrewieństwa, niezauważalne na pierwszy rzut oka. Weźmy słowo lady. Z pomocą naszych nowych chwytów znajdujemy: lady <- (staroang.) hlaf <- (staroniem.) hleib. A w drugą stronę: hleib -> (niem.) Laib = bochenek, chleb. Czy lady ma coś wspólnego z chlebem, może go tylko ugniata, a może nim dysponuje, jako pani wobec poddanych? Niezłe, mnie też zaskoczyło. A do tego, jeżeli nam się te kawałki zgrabnie składają, to jest to bardziej wiarygodne.

Matka wszystkich języków

Jak jakaś metoda się sprawdza, można spróbować rozszerzyć zakres jej zastosowania. Podobnej analizy możemy użyć do innych regionów, jak Afryka i Ameryka, oraz do coraz dawniejszych okresów. Tu wkraczają na scenę tacy badacze jak Joseph Greenberg, Władislaw Iljicz-Switycz, Aharon Dolgopolsky, Siergiej Starostin, Merritt Ruhlen, Władimir Dybo i Witalij Szeworoszkin.

Niekwestionowaną zasługą Greenberga jest klasyfikacja języków afrykańskich, w tym zdefiniowanie takich wielkich rodzin, jak:

  • afroazjatycka (dawniej semito-chamicka, m.in. staroegipski, hebrajski, arabski)
  • nilo-saharyjska
  • nigero-kongijska (np. języki bantu, w tym suahili)
  • khoisan (Buszmeni i Hotentoci)

O wiele bardziej kwestionowana jest jego klasyfikacja języków Ameryki. Na marginesie – dla lingwistów tego regionu czas się zatrzymał w roku 1492, gdy nadeszło Wielkie Zakłócenie. Dalsze dzieje są też interesujące, ale to już historia wymiany językowej z Europą, powstawania języków kreolskich, itp. Też dla lingwistów, ale z innego końca uniwersyteckiego korytarza. W książkach o pochodzeniu języków na mapach Ameryki nie ma śladu angielskiego czy hiszpańskiego. To oczywiście sztuczne, bo sytuacja z roku 1492 też była pewnego rodzaju stopklatką w ciągu rozwojowym. Aztekowie pojawili się stosunkowo niedawno, imperium Inków też było młode. Dalej – mówiąc o językach prekolumbijskich analizować możemy ich formę współczesną, próbując oczyścić ją z takich słów jak samolot i telewizja.

Ale wróćmy do Greenbega. Podzielił on języki amerykańskie na:

  • eskimo-aleuckie
  • na-dene (Alaska i zachodnia Kanada, na południu Navajo i znani z Karola Maya Apacze)
  • amerindiańskie (cała reszta)

Temperatura dyskusji rośnie z północy na południe osiągając przy amerindiańskim temperaturę wrzenia i poziom polemiki miczurinowco-łysenkowców z genetykami na forum Akademii Nauk ZSRR. Polska Wikipedia wręcz ostrzega: Czasami określenia „języki amerindiańskie” używa się dziś w odniesieniu do wszystkich języków rdzennych ludów obu Ameryk, jednak określenie to nie jest zalecane ze względu na możliwe skojarzenie z teorią Greenberga. Greenberg stosował metodę masowego porównywania leksykalnego, polegającą na poszukiwaniu podobieństw fonetycznych między językami i ich rodzinami. Spotkała się ze zmasowanym kontratakiem jako powierzchowna, wręcz pseudonaukowa. Entuzjazm spoza środowiska lingwistycznego tym bardziej stawiał ją do kąta, jako dobrą dla ignorantów, jak Däniken i tajemnice piramid.

Przypomina to trochę historię badań genetycznych. Do zbadania ludzkiego genomu powołano w 1990 r. Human Genome Project, który w ciągu 15 lat miał go krok po kroku rozszyfrować. Równocześnie prywatna firma Celera Genomics ze swym charyzmatycznym szefem Craigiem Venterem zabrała się do roboty i w 2000 r. opublikowała wynik, przyjęty ze zgrzytaniem zębów przez społeczność naukową. Instytuty nie lubią prywaciarzy, zwłaszcza gdy chcą wyniki patentować, lecz ważną przyczyną zgrzytu była wyśmiewana przez środowisko metoda masywnie równogłej, wspomaganej komputerowo prawie przypadkowej analizy małych fragmentów DNA, z założeniem że podobnie jak kawałki puzla przesuwane przez odpowiednio szybkiego, tępego robota ułożą się w końcu w piękny widoczek. Do tego nazwana była prowokacyjnie shotgun sequencing, co się kojarzy z kowbojem strzelającym serię z biodra.

Ponieważ za niekonwencjonalne poglądy nie wsadzają dziś do łagra, Greenberg i jego zwolennicy (wszelkiej maści, by użyć terminologii politbiura) posuwają się dalej. Idą na całość, dążąc do klasyfikacji wszystkich języków świata. Pojawiają się tu takie hipotetyczne twory jak nostratyczny tub euroazjatycki, obejmujące prawie wszystkie języki świata. Skromniejsza grupa, dene-kaukaska, obejmuje indiańską grupę na-dene, niektóre języki kaukaskie (ale nie gruziński, opierający się wszelkim klasyfikacjom), sumeryjski, baskijski, a między nimi drobiazg: chiński i inne sinotybetańskie. Widać, że badaczom tym nie brakuje odwagi. Zakłada się przy tym, że taki protojęzyk faktycznie kiedyś istniał, dawno, dawno temu. Tak dawno, że indoeuropeanistom włosy stają dęba na głowie. 20 tysięcy lat, 40 tysięcy?

Pojawia się przy tym pokusa, by rozciągać przy tym kryteria wiarygodności. Rozciągać je można w dwóch wymiarach – brzmienia i znaczenia. Weźmy taki rdzeń protojęzyka: tikjeden, palec. W łacinie palec to digitus, po francusku doigt, po włosku dito, po hiszpańsku dedo. Trywialna etymologia języków romańskich. Również nie przypadkiem w angielskim digit to cyfra. Liczenie na palcach jest zrozumiałe, podobnie w polskim pokrewne są pięć i pięść. I dalej mamy (wybrane wyrywkowo):

  • języki nilo-saharyjskie
    • nalu: te – palec
    • gur: dike – jeden
    • gwa: dogbo – jeden
  • języki afroazjatyckie (Afryka północna)
    • gurage: tegu – sam
    • yaaku: tegei – dłoń
  • języki eskimo-aleuckie
    • yupik: tik – palec wskazujący
    • attu: tik – palec środkowy
  • języki izolowane
    • japoński: te: dłoń
    • koreański: tayki – jeden (rzecz)

Krytycy ironizują, że w ten sposób wszystko jest jakoś tam podobne do wszystkiego i udowodnić się da dowolne pokrewieństwo, dowolną etymologię. Załóżmy roboczo, że nostratycy nie są aż tacy głupi i nie będą udowadniać, że węgierski jest bliższy polskiemu niż niemiecki, bo po węgiersku telewizja to televízió, a po niemiecku Fernsehen. Jasne, że lepiej jest próbować odtworzyć sensownie protojęzyki, ale nie zawsze jest to łatwe. W badaniach indoeuropejskich mamy do dyspozycji teksty pisane, często sprzed dobrych kilku tysięcy lat. Dzięki źródłom pisanym o wiele więcej wiemy o historii tych ludów. W przypadku mapuche, tokelau i wolof nie mamy takich możliwości.
Można usadowić się wygodnie w instytutowych fotelach i stwierdzić, że się nic nie da zrobić, lub spróbować wyznaczać nowe szlaki, nawet z dużym prawdopodobieństwem błędu. Według dzisiejszych kryteriów Kolumb nigdy by nie otrzymał grantu na swoją podróż, idiotycznie zaplanowaną – opartą na błędnej wartości średnicy Ziemi i dzienniku Marco Polo sprzed 200 lat jako podstawowym źródle.

Oczywiście, sam jestem spoza establishmentu (i nie dysponuję instytutowym fotelem), rzuca się to chyba w oczy. Wobec czego z ciekawością czekam na ciąg dalszy.

Ilustrowała: Dorota Thiel/pinezka.pl

Zobacz wcześniejsze artykuły z cyklu:
Kanały komunikacji (międzyludzkiej)
Mruczanki i zdania
Muzyka i język