Głos rozsądku i intelektualny szwindel
„Modne bzdury. O nadużyciach popełnianych przez
postmodernistycznych intelektualistów”; Alan Sokal, Jean Bricmont
Prószyński i S-ka, Warszawa 2004,
tłumaczenie: Piotr Amsterdamski
Od kilku dekad w niebywałym tempie zwiększa się ilość powstających prac naukowych, tak w zakresie nauk humanistycznych, społecznych, medycznych, jak i matematyczno-fizycznych. Wielość i różnorodność czasopism naukowych praktycznie wyklucza możliwość „bycia na bieżąco” nawet w obrębie jednej dziedziny.
Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest zmasowane pojawianie się pseudoteoretycznych prac, często banalnych, mętnych i wręcz absurdalnych, za to napisanych naukowym żargonem. Sytuacje takie zdarzają się w przypadku nauk ścisłych – o czym świadczy choćby całkiem niedawna „afera Igora i Griszki” na polu fizyki [1], podkreślić należy jednak, że szczególnie zagrożone manipulacjami i nadużyciami są nauki humanistyczne i społeczne. Eksperyment czy raczej żart Alana Sokala, który świadczył o wielkim poczuciu humoru autora, pokazywał zarówno niekompetencje pewnych środowisk akademickich (amerykańskich), jak i skutki ulegania modom i autorytetom.
Artykuł Sokala z 1996, którego już tytuł jest zabawny („Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji”, zobacz też tutaj), składał się z pomieszanych i pociętych cytatów współczesnych myślicieli znad Sekwany, terminologii współczesnej matematyki i fizyki – rzecz sama w sobie zabawna, która zaowocowała mniej zabawną książką – poczętą wspólnie z J. Bricmontem i zatytułowaną „Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów”. Postmodernistycznymi intelektualistami, negatywnymi bohaterami, twórcami modnych bzdur są kolejno: J. Lacan, J. Kristeva, L. Irigaray, B. Latour, J.-F. Lyotard, J. Baudrillard, G. Deleuze i F. Guattari, P. Virilio, M. Serres i A. Badiou.
W odróżnieniu od artykułu, książka miała być przedsięwzięciem poważnym, a autorzy postawili w niej sobie dwa cele. Po pierwsze – zdemaskowanie nieuprawnionych, a w dużej mierze nonsensownych, jak utrzymują, wypowiedzi, w których wymienieni „intelektualiści” nadużywają terminologii z dziedziny matematyki i fizyki. Po drugie, krytykę relatywizmu poznawczego, wedle którego „nauka jest tylko «mitem», «narracją» lub «społecznym konstruktem» jakich wiele” (s. 10). Relatywizmu, będącego pomieszaniem pojęć i koncepcji, zapoczątkowanego przez paryskich myśliciel i i tak ukochanego przez ich anglojęzycznych wyznawców – niewrażliwych na wszelkie naukowe nadużycia i mogących rozpowszechniać każdą bzdurę.
Sokal i Bricmont podkreślili uczciwie, że związek między tymi dwiema „krytykami” jest głównie socjologiczny (s. 11); książka w przeważającej części jest „demistyfikacją” i w zasadzie tylko jeden rozdział ma, jeśli można tak powiedzieć, charakter pozytywny (r. 3). Autorzy zastrzegli, że ich celem nie było dyskredytowanie nauk humanistycznych, ani tym bardziej określanie się na pozycjach politycznych i przypisywanie „wywołanym do tablicy” etykietek ideologicznych (co dziesięć lat wcześniej zrobił A. Bloom w „Umyśle zamkniętym”). Walorem ich pracy miała być przejrzystość i spójność wywodu, który w oczywisty sposób obnaży intelektualną miałkość postmodernizmu, a rzetelność naukowego badania została przeciwstawiona zagmatwanej, acz banalnej, elokwencji „francuskich intelektualistów”.
Krótko mówiąc, „Modne bzdury” miały być głosem rozsądku przeciwko intelektualnym szwindlom w humanistyce, powstałym w wyniku na skutek nadużywania pojęć i koncepcji wypracowanych w naukach ścisłych (por. s. 18-19).
Pierwszą trudnością, zresztą uświadomioną, na jaką natrafiają Sokal i Bricmont w swym projekcie demistyfikacji jest kwestia terminologiczna. Piszą: „Wydawało się, że liczni przedstawiciele humanistyki i nauk społecznych przyjęli filozofię, którą z braku lepszego określenia będziemy nazywać «postmodernizmem»: to stanowisko intelektualne charakteryzuje się mniej lub bardziej jawnym odrzuceniem racjonalistycznej tradycji Oświecenia, teoretycznymi dyskursami niepodatnymi na żadne sprawdziany empiryczne oraz poznawczym i kulturowym relatywizmem…” (s. 15). Takie określenie postmodernizmu jest cokolwiek niepokojące, i nie chodzi tylko o nazewnictwo. Wedle powyższego, bardzo ogólnego i cokolwiek sloganowego określenia trudno znaleźć przesłankę do nazwania Lacana czy Deleuze’a postmodernistami. Być może autorzy „Modnych bzdur” zasugerowali się rozważaniami z innej „krytycznej” książki L. Ferry’ego i A. Renauta: „La pensé 68. Essai sur l’anti-humanisme contemporain”, gdzie wątek oświeceniowy jest szczególnie akcentowany [2].
W każdym – razie Sokal i Bricmont mają świadomość arbitralności nazwy, rozróżniają strukturalizm i poststrukturalizm, chociaż twierdzenia, iż autorzy z kręgu „skrajnego strukturalizmu” czyli Lacan (i m. in. Kristeva) chcieli nadać pozór „naukowości” rozważaniom z dziedzin nauk humanistycznych za pomocą „matematycznych ozdóbek”, natomiast poststrukturaliści zmierzali do irracjonalizmu i nihilizmu (!) – zdają się wielce wątpliwe (s. 26-27), nawet przy bardzo szerokim rozumieniu występujących tu słów.
Druga trudność polega na zbiorczym potraktowaniu szczegółowych problemów. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda przejrzyście: wspólnym wyróżnikiem „krytykowanych” autorów jest ich nieodpowiedzialne stosowanie terminów matematycznych i fizycznych, nieuzasadnione przenoszenie koncepcji wypracowanych w naukach ścisłych do nauk społecznych, czy wręcz bełkotliwe stosowanie terminologii naukowej. Wybrane cytaty mają to dobitnie pokazywać.
Faktycznie, w wielu przypadkach są to albo zabawne zestawienia, jak w przypadku L. Irigaray, albo retoryczne popisy, jak w przypadku J. Baudrillarda. Jednakże każdy „demistyfikowany” myśliciel w specyficzny sposób odwołuje się, czy też jak chcą autorzy „Modnych bzdur”, nadużywa terminologii nauk ścisłych – strategia za każdym razem jest inna, a tego Sokal i Bricmont zdają się w swoim ferworze demistyfikacji nie dostrzegać, co prowadzi do nieporozumienia. Dwa „przypadki” zasługują na uwagę: Lacana i Deleuze’a (wspólnie z Guattarim).
J. Lacanowi, temu najstarszemu ze wszystkich krytykowanych „uzurpatorów” bogactwa nauk ścisłych, poświęcony jest rozdział pierwszy. Nie sposób w niniejszym tekście choćby zarysować historię lacanowskiej psychoanalizy, jednak warto zauważyć kilka nieścisłości, które pojawiają się w narracji Sokala i Bricmonta.
Po pierwsze, „zainteresowania matematyczne Lacana” nie dotyczyły przede wszystkim topologii (s. 31), chociaż od lat 70. topologia stała się najbardziej ewidentnym elementem lacanowskich seminariów. Związki Lacana z matematykami szczegółowo opisuje praca E. Roudinesco [3], do której zresztą autorzy „Modnych bzdur” odsyłają (s. 37). Tym bardziej dziwi takie uproszczenie.
Po drugie, ekskursy Lacana w stronę matematyki z jednej strony uwarunkowane były nadziejami scjentystycznymi (możliwości zapisu formalnego, powiązanie różnego rodzaju operacji symbolicznych, o czym pisał Levi-Strauss), z drugiej zaś podyktowane były rozwojem teorii nieświadomości. Co to oznacza? Lacan nie przenosił teorii matematycznych do psychoanalizy, tak samo jak nie przenosił koncepcji lingwistycznych, wykorzystywał je wedle specyficznej strategii. Na marginesie może warto zauważyć, że jakościowo zarzuty Sokala i Bricmonta są tego samego rodzaju, co zarzuty językoznawców wobec Lacana – koncepcja znaczonego, znaczącego itd.
Autorzy „Modnych bzdur” zdają się zupełnie nie dostrzegać problemu, chociaż znowu odsyłają (w przypisie, s. 39) do pracy, która taką strategię w przypadku lingwistyki próbowała pokazać [4], i jakkolwiek książka uczniów Derridy nasycona jest humorem, podobnie zresztą jak tekst Lacana, któremu jest poświęcona, wcale nie jest śmieszna. Rzetelna praca polegałaby na wskazaniu zasadności, tudzież bezzasadności tego typu operacji, zaś Sokal i Bricmont zadawalają się stwierdzeniem, że chodzi o jakieś „zmatematyzowanie” psychoanalizy, ale „nie jesteśmy w stanie udzielić definitywnej odpowiedzi na to pytanie [do jakiego stopnia chodzi o matematyzację psychoanalizy] – które zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ «matematyka» tego autora jest tak dziwaczna, że nie może przynieść pożytku w żadnej poważnej analizie psychologicznej” (s. 47).
W ten sposób, zapewne wbrew swoim intencjom, „demistyfikatorzy” Lacana schodzą na poziom felietonistyki. Nawet jeśli tylko chcą pokazać, że Lacan stosuje niewłaściwie takie terminy jak: przestrzeń topologiczna, zwartość, jednostka urojona itd., powinni wyraźniej nakreślić perspektywę projektu Lacana, a przynajmniej ją zasygnalizować. (Dla zainteresowanych adres : www.ecole-lacanienne.net, gdzie znaleźć można prawie wszystkie prace Lacana, a także prace jemu poświęcone).
O ile można usprawiedliwić stosunek autorskiego duetu „Modnych bzdur” wobec Lacana słabą znajomością lacanowskiego projektu psychoanalitycznego („najbardziej uderzającą cechą Lacana i jego uczniów jest ich stosunek do nauki oraz skrajne uprzywilejowanie «teorii» (a w rzeczywistości formalizmu i gier słownych), kosztem obserwacji i eksperymentów” (s. 47) – zdanie to świadczy o głębokim nieporozumieniu!), o tyle ich atak na Deleuze’a zdaje się brać z trudno wytłumaczalnej idiosynkrazji.
Poświęcony jemu i Feliksowi Guattari rozdział 8 zaczyna się powtórzeniem zarzutów o niejasność, o nieuprawnione stosowanie takich terminów jak chaos, energia, granica itd. oraz zarzucaniem czytelników terminologią naukową.
Sokal i Bricmont cytują fragmenty z pracy „Co to jest filozofia?” zresztą sposób ich postępowania w całej książce jest taki sam: cytat, a później krótki komentarz, ewentualnie uwagi podane w przypisach. Kiedy zaczynają „demaskować” Deleuze’a na podstawie cytatów z „Różnicy i powtórzenia” (s. 156-160) dzieje się coś niepokojącego.
Abstrahując od tego, że są to właściwie dwa długie cytaty (najdłuższe w całej książce!) opatrzone elementarnymi technicznymi przypisami (a każdy, kto skończył szkołę średnią, powinien wiedzieć czym jest różniczkowanie i całkowanie), niepokojące jest to, że autorzy „Modnych bzdur” zupełnie zgubili kontekst, w jakim zagadnienia filozofii matematyki (a dokładnie rachunku różniczkowego) występują w „Różnicy i powtórzeniu”. A jest to kontekst historyczny!
Deleuze w „Różnicy i powtórzeniu” (w cytowanych fragmentach) pisze o problemach, które wyłaniały się wraz z kształtowaniem się pojęć matematycznych, powołując się zresztą przy tym na wielu autorów [5] . Dlatego przypisy zrobione przez Sokala i Bricmonta wydają się kuriozalne (por. przypis 212 i 214). Nie mniej kuriozalnie brzmi ich podstawowe pytanie (!): „jaki sens ma ta cała mistyfikacja na temat obiektów matematycznych, które zostały dobrze zrozumiane już ponad 150 lat temu?” (s. 160). Trudno pojąć, że tak bystrzy autorzy przegapili wyraźnie zaznaczony kontekst, łatwo dający się przecież oddzielić od zagadnień stricte filozoficznych, z których fizycy niekoniecznie muszą zdawać sobie sprawę.
„Poznaliśmy kiedyś w Paryżu studenta, który skończył studia fizyczne ze znakomitymi wynikami, po czym zaczął czytać filozofię, a w szczególności książki Deleuze’a. Usiłował przebić się przez Różnicę i powtórzenie. Po przeczytaniu fragmentów dotyczących matematyki (…) przyznał, że nie rozumie, o co autorowi chodzi” (s. 181). W swojej wymowie anegdota ta jest porażająca, choć autorzy „Modnych bzdur ” na jej podstawie konkludują, że „elukubracje Deleuze’a” na temat rachunku różniczkowego są bezsensowne!
Z czym mamy więc do czynienia w „Modnych bzdurach”? Z demaskacją, z demistyfikacją, z krytyką myśli umownie zwanej „postmodernistyczną”?
Z pewnością nie, bo i nie do tego aspirowali autorzy. Cała ich praca pokazuje raczej kolejne nieporozumienie i być może dlatego wywołała niewielkie zainteresowanie nad Sekwaną (por. s. 9), gdzie tego rodzaju nieporozumienia są znane od dawna. W Polsce oczywiście sytuacja wygląda zgoła inaczej, choćby dlatego że pisma omawianych „postmodernistów” prawie w ogóle nie funkcjonują, nie ma nawet ich polskich przekładów. Niemniej istnieje spora grupa tekstów, które programowo określają się jako postmodernistyczne.
Niewątpliwą zaletą pracy Sokala i Bricmonta jest wskazanie różnego rodzaju pułapek, które pojawiają się w momencie czy to omawiania, czy cytowania sławnych nazwisk, niezależnie od intencji, apologetycznych albo krytycznych. „Modne bzdury” niejako pokazują to sobą, bo są taką pułapką.
[1] (Jerzy Kowalski-Glikman, Kwantowy stan Griszki z Igorem) Polityka, 7, 2003.
[2] na temat tej książki por. Wstęp tłumacza w: G. Deleuze: „Foucault”, tłum. M. Gusin, Wrocław 2004.
[3] E. Roudinesco: „Jacques Lacan. Esquisse d’une vie, histoire d’un système de pensée”, Paris 1993, s. 469-479.
[4] J. L. Nancy, P. Lacoue-Labarthe: „Le titre de la lettre”, Paris 1973.
[5] por. G. Deleuze: „Różnica i powtórzenie”, tłum. B. Banasiak, K. Matuszewski, Warszawa 1997, s. 246-253; tłumacz „Modnych bzdur” P. Amsterdamski koryguje błędy występujące w polskim przekładzie „Różnicy…”