W poprzednim tekście pisałem o epidemiologii idei, głównie religii. Temat religii nie jest zakończony, ale żeby się nie narazić na zarzut monotematyczności, zajmę się w ramach przerywnika pokrewnym tematem rozprzestrzeniania się języków. Języki to też nie temat na jeden raz, zwłaszcza że to moje osobiste hobby, właściwie nawet pasja. Znów główną inspiracją jest konkretna książka, tym razem jest to: Nicholas Ostler Empires of the Word, HarperCollins, 2005.

Autora interesuje kontekst globalny – przedstawia on zmienne losy, wzloty i upadki takich języków, jak sumeryjski, akkadyjski, aramejski, sanskryt, grecki, łaciński, chiński, angielski i inne. Od razu dodam, że nic nie jest doskonałe. Nie bardzo podobały mi się uwagi o Polsce. Autor najwyraźniej korzystał ze źródeł rosyjskich. Wymieniając obok angielskich oryginalne nazwy sąsiadów Rosji używa słowa Pol’sza. Nie brzmi to zbyt polsko. Czemu nie pisze Sojedinionnoje Koroliewstwo o swoim kraju? Nie użyłbym również sformułowań „a rebellion by Poland to the settlement of 1793” czy „after 1863-4 (when Poland rebelled)”. W tym ostatnim kontekście chodzi o próby rusyfikacji, o których dalej (i słusznie): „This proved unworkable, and Polish survived”. Również ewidentnie błędny jest przykładowy tekst japoński. Użyta jest katakana zamiast hiragany, też nie do końca poprawna. Dwa razy sprawdziłem, dwa razy przyłapałem. Przy dzisiejszej podejrzliwości… Nie sądzę jednak, że autor podstawiony jest przez służby specjalne. Nie dyskwalifikuje to więc tekstu, dalej jest niezmiernie interesujący. Znaczy to jednak, że autor nie zna płynnie w mowie i piśmie staroegipskiego, nahuatl, ojibwa i koreańskiego – musiał się odwołać do pomocy z zewnątrz. Jest to dla mnie niejakim pocieszeniem. Znaczy to również, że przykłady, których nie jestem w stanie sprawdzić, jak teksty klinowe z Sumeru, Akkadu, Elamu, Urartu, państwa Hurytów i Hetytów muszę traktować cum grano salis. Właściwie wiadomo to zawsze.

Siłą i sposobem

Różne języki  rozprzestrzeniają się różnymi sposobami – przez migrację (gdy przemieszczają się mówiący nim ludzie), dyfuzję (gdy język jest nabywany przez innych poprzez kontakt) oraz infiltrację (kombinację obu sposobów). Nieco inny podział wyróżnia strategię farmerów, polegającą na organicznym wzroście ludności poprzez większą rozrodczość, oraz strategię myśliwych – poprzez podbój. Znów innymi słowami możemy mówić o językach lądu, jak egipski, czy chiński i o językach morza, jak fenicki i angielski.
Strategie zresztą nie są stałe. Po wylądowaniu w Ameryce angielscy pielgrzymi stosowali jak najbardziej strategię lądową. Przekonani, że znaleźli nową ziemię obiecaną, emigrowali całymi rodzinami, a na miejscu płodzili tyle dzieci, że ludność Nowej Anglii wzrosła w dwóch pokoleniach między rokiem 1650 a 1700 czterokrotnie. Rzadko mieszali się z Indianami, dzięki czemu nie tracili języka, w przeciwieństwie do francuskich traperów, którym dopiero państwo francuskie musiało wysyłać filles à marier, by nie rozpłynęli się wśród Indian (i Indianek, wychowujących ich dzieci).
Nawet jeżeli emigrowali tam i inni, zawsze anglojęzyczni osadnicy byli w przewadze liczebnej, dzięki czemu ci inni dostosowywali się do anglojęzycznego otoczenia. Chyba że osiedlali się w zwartych obszarach, jak Greenpoint czy Jackowo.

Dla sukcesu języka niekoniecznie skuteczna jest siła, świadczą o tym zakończone niepowodzeniem przygody niemieckiego i japońskiego. Brutalność przy próbie zdobycia przestrzeni życiowej była zbyt odrzucająca. W Polsce potęgowane to było propagandą – niemiecki dla mojego pokolenia kojarzył się z alle raus – los, los, sznela – hendehoch! Ciekawe, że ojciec, który widział okupację osobiście, lecz w przedwojennym gimnazjum doszedł do Goethego i Schillera, nie miał potem oporów w sięganiu do Spiegla. Ja sam dopiero przy Wertherze odkryłem, że w niemieckim da się przedstawić uczucia. Jak pisze Ostler, dopiero gdy opadł pył po wojennych awanturach, zaczęły te języki odzyskiwać teren, gdy znów zaczęło się liczyć to, co mogą zaoferować w sferze nauki, kultury, handlu. Jednak po ciosie zadanym przez Hitlera niemiecki się nie podniósł. Po francuskiej dominacji w XVIII wieku niemiecki profilował się jako język nauki i techniki. W niemieckim czytano o elektrotechnice, psychologii, fizyce atomu. Stąd w angielskim takie słowa, jak angst czy weltanschauung, a w japońskim sporo terminologii medycznej. W wyniku wojny prestiż języka się załamał, kraj został zniszczony, a najlepsi naukowcy zostali w ramach obrony czystości rasowej przegnani do Ameryki.

Jeżeli chodzi o języki germańskie, autor ironicznie przypomina, że jedyny zdobyty przez nie obszar, to bezludna uprzednio Islandia. Roztopili się Rurykowicze w Rusi, germańscy Frankowie dali Francji nazwę i tyle tego. Normański podbój Anglii, to zwycięstwo militarne zromanizowanych Wikingów, które przyniosło na wyspy maksymę orderu podwiązki Honi soit qui mal y pense i królewskie Dieu et mon droit. Francuski był silniejszy.

Również gdy podbity kraj wyraźnie dominuje kulturalnie, język najeźdźców nie ma wielkich szans. Tak było w przypadku Chin, których kultura promieniowała na cały daleki wschód. Podbój mongolski, a potem mandżurski językowo przeszły bezboleśnie.

Grecki jest przykładem „autostopowicza”. Póki było w okolicy sporo miejsca, obszar śródziemnomorski pokryły kolonie greckie, a pomiędzy nimi fenickie. Skłócone miasta greckie nie odniosły większych sukcesów militarnych z silnymi przeciwnikami (oprócz powstrzymania Persów), jednak język był wystarczająco atrakcyjny dla zdobywców, by ponieśli go z sobą w dalekie podróże. Aleksander Macedoński, jak sama nazwa wskazuje, nie był Grekiem, jednak jego podboje stworzyły na bliskim wschodzie wielkie państwa greckojęzyczne – monarchię Seleucydów w Mezopotamii i Ptolemeuszy w Egipcie. Pamiętamy Aleksandrię z wspaniałą biblioteką, miasto Euklidesa.
Również zwycięski Rzym został kulturalnie podbity przez Grecję. I musieli młodzi Rzymianie wkuwać grekę, okładani rózgami swych nauczycieli, często greckich niewolników. Jakaż słodka zemsta! Wzruszająca jest relacja Św. Augustyna, wspominającego udręki tej nauki, porównującego z tym nabycie ojczystej łaciny: To prawda, że i łaciny niegdyś nie rozumiałem, wtedy gdy byłem niemowlęciem. Ale nauczyłem się jej po prostu słuchając, bez lęku i batów, gdy piastunki mnie pieściły, gdy wszyscy śmiali się do mnie i wesoło się ze mną bawili. Pierwszy wniosek:  i łacina była kiedyś językiem serca, drugi: każdy miał swojego Homera do wkuwania.

…i wdziękiem

Co stanowiło jednak siłę greki? Pytanie retoryczne, każdy po maturze powinien to wiedzieć. Grecy byli mistrzami słowa i słowo to zapisywali. Robili to z takim talentem, że pamięć o nich trwa do dziś, a przynajmniej trwała do niedawna. Warto by było przeprowadzić test, jak młode pokolenie wymawia imię bogini zwycięstwa, która w wierszu Herberta się waha, komu przyznać laur zwycięstwa, a komu śmierć. Najk, który się waha, czy to o dyndających butach?
Ale zostawmy złośliwości, mit ten funkcjonował przez ponad dwa tysiąclecia. Bo trochę był to mit. Demokracja – zdecydowanie przereklamowana. Prawie wszystkie greckie państwa były monarchiami, a i ateńska demokracja nie była dla wszystkich. Same Ateny i ich Związek Morski zachowywały się jak breżniewowski Układ Warszawski. Gdy wyspa Melos wybrała neutralność, Ateńczycy najechali ją, wyrżnęli wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci wzięli w niewolę. Dali światu Sokratesa? Nie bardzo – Sokratesa dała światu jego matka, Ateńczycy podali mu cykutę. Temistokles, zwycięzca Persów spod Salaminy, został przez sąd skorupkowy, tę dziką lustrację, wygnany i schronił się w tej ponoć nieludzkiej Persji. Ale do dziś daje im historia podstawy do dobrego samopoczucia. No dobrze, coś jednak było na rzeczy, nie przypadkiem mówi się, że filozofia, to tylko przypisy do Platona. Spójrzmy na europejskie malarstwo – przez tyle lat jednym z punktów odniesienia była mitologia grecka.

Potem łacina. Również przetrwała tysiąclecia, w nieco innych rolach. Na tyle była żywa, że dla szlachcica z litewskich puszcz była duchową drugą ojczyzną. U Mickiewicza Wojski mający rozsądzić spór między Doweyką i Domeyką, znajduje stosowny fortel u Wirgilijusza. Nie wymaga to zbędnych komentarzy, dla czytelnika kontekst ten jest przejrzysty. Coś się jednak załamało. Studenci robią doświadczenia w labolatorium, sentencję łacińską coraz trudniej użyć bez wyjaśnień. Czy to wróci? Nie wiem. Bez łaciny i kultury klasycznej trudno zrozumieć cokolwiek z europejskiej sztuki przed Josephem Beuysem, ale czy dziś jest to dla kogoś argument?

Przeciwieństwem może być fenicki – kiedyś kandydat na lingua franca obszaru śródziemnomorskiego, przyniósł przecież pierwowzór alfabetu, ale nie pozostawił żadnej książki. Język martwy.

Oprócz kultury liczy się uroda. Wielu Niemców uczy się z pobudek emocjonalnych francuskiego, w drugą stronę funkcjonuje to tak sobie. Również z powodu zarozumiałości Francuzów, przekonanych, że mówią najpiękniejszym językiem świata, więc po co im inne? Z tym, że może i mają rację. W pewnym niemieckim poradniku stylu spotkałem się z użalaniem, że w porównaniu z językami romańskimi niemiecki przeładowany jest spółgłoskami i trudniejszy jest do stosowania w poezji. Voltaire w Kandydzie nabija się z niemieckiego barona von Thunder-ten-tronckh. Jeszcze bardziej charczący jest dialekt szwajcarski, moja codzienna zmora…
A po drugiej stronie Alp jest kraj, o którym Dante pisał: Il bel paese là dove il sì suona (piękny kraj, gdzie dźwięczy). I włoski miał swoje wielkie dni. Był językiem renesansu, językiem malarstwa i architektury. Nie przypadkiem polską sztukę tworzyli Bacciarelli, Canaletto i Merlini. Był standardowym językiem opery.

Tak to też funkcjonuje u mnie. Od czasów licealnych fascynował mnie francuski – był piękny, pięknie bezużyteczny. Kojarzył się z wierszami Préverta, piosenkami Piaf i Brela, spacerami nad Sekwaną. Na drugim biegunie niemiecki. Ojciec chciał mnie zdobyć sloganem „trzeba znać język swoich wrogów”. Nie działało. A jednak – w swoich młodych latach ojciec spacerował po godzinie policyjnej, zatrzymali go Niemcy. Gdy się do nich odezwał, jeden powiedział do drugiego: Lass ihn, das ist ein Deutscher. Kapelusze z głów dla przedwojennego gimnazjum, dzięki niemu tu jestem! Ale przyznaję – nie jestem typowym przypadkiem, niepokojąco małą rolę odgrywają u mnie motywy handlowe. Dlatego też zamiast stawiać fabryki piszę eseje o lingwistyce.

Języki łatwe, języki trudne

Dla dziecka każdy język jest równie łatwy. Jednak nabywanie drugiego języka, to już inna sprawa. Czy są języki obiektywnie łatwiejsze? Wydaje mi się, że konstrukcja pewnych języków jest jednak prostsza niż innych. Angielskiemu wystarcza 26 znaków, nie potrzebuje żadnych umlautów, haczków, tyld ani ogonków. Jeżeli zestawimy formy słownikowe jedna za drugą, mamy dużą szansę na uzyskanie poprawnego zdania. Po polsku brzmi to jak język Winnetou (ja dzisiaj kupić ciekawa książka). Nawet najbardziej skomplikowana angielska koniugacja obywa się siedmioma formami (be-am-are-is-was-were-been). Gdy porównamy to z francuskim (je suis / tu es  / il est  / nous sommes  / vous êtes  / ils sont) dla samego czasu teraźniejszego…
A polskie formy? Jaką informację wnoszą takie wygibasy, jak dwóch mężczyzn / dwie kobiety / dwoje dzieci, do tego odmieniane przez przypadki? A szedł-przyszedł-chodził-chadzał? To oczywiście też bogactwo, siła ekspresji. Jak przetłumaczyć na angielski „Jezus malusieńki”? „Very little Jesus”? Marne to-to. Ale jeżeli chcemy kupić, sprzedać, przeanalizować trendy giełdowe, czy opisać promieniowanie supernowych, to angielski jest idealny. Jeżeli do tego chcemy to przedyskutować z Japończykiem, Szwedem i Hindusem, to wybór jest tym bardziej jednoznaczny.

To nie jest jednak tak do końca proste. Przyswajanie języka zależne jest od jego odległości od języka ojczystego. Nawet angielski nie jest dla wszystkich taki łatwy. Świadczą o tym np. problemy, jakie mają z nim Japończycy. Mimo wielkiego wysiłku, wynik jest w większości przypadków dość marny. Gdy grupa japońskich uczniów spotka obcokrajowca, próbują oddelegować do rozmowy najlepszego, ale na ogół kończy się na pełnym zakłopotania chichocie. Z drugiej strony o wiele lepiej radzą sobie z językami Koreańczycy. Skądinąd są regiony, gdzie do komunikacji służą trudne dla nas języki, jak chiński, czy malajski.

W tym kontekście bardziej zrozumiałe jest, czemu arabski przyjął się w Afryce północnej, gdzie pomogło mu dalekie pokrewieństwo w ramach rodziny chamito-semickiej (afroazjatyckiej), a gdzie indziej, np. w Indonezji, pozostał językiem meczetu. W hiszpańskim zastało po nim wiele słów (almacen, almohada, alcalde, ojalá,…), ale to wszystko.

Następna runda

Co będzie dalej? Trochę zaskoczyły mnie wątpliwości Ostlera co do przyszłości języka angielskiego. Wydawało mi się, że z powodu jego prostej struktury, ekonomicznej i naukowej przewagi Ameryki oraz faktycznej akceptacji jako światowej lingua franca, gra o dominację jest raz na zawsze rozstrzygnięta. Ponieważ interesują mnie języki i lubię ich różnorodność, martwiło mnie to nieco. Ale sprawa nie jest taka prosta. Wystarczy parę analogii historycznych, już nieraz tak się zdawało, podobnie jak niemożliwy wydawał się upadek komunizmu.

Kto angielskiemu może zagrozić? Po pierwsze z europejskiej perspektywy nie doceniamy Chin. Kiedyś było to zamknięte Państwo Środka, liczebność jego mieszkańców nie była bezpośrednio odczuwalna. Jan Pietrzak żartował kiedyś, że co czwarty człowiek jest Chińczykiem: Raz, dwa, trzy, cztery – Chinka! Nie wygląda pani, a jednak! Wtedy to była abstrakcja, kto widział żywego Chińczyka? Oczywiste było, że nikt chińskiego nie rozumie (to dla mnie chińszczyzna), za to obecnie np. w Szwajcarii kursy chińskiego są przepełnione. A w samych Chinach język opiera się wpływom „barbarzyńców” od paru tysięcy lat i nic nie wskazuje na zmianę.

Ciekawe, co się stanie z arabskim. Ostler nie wymienia go w czołówce, dzieli go na wiele wzajemnie niezrozumiałych języków z egipskim na prowadzeniu. Ale ciekawe, jaki wpływ na rozwój ogólnoarabskiego będą miały powszechnie dostępne media, takie jak telewizja al-Jazeera. Kiedyś myślano, że językiem informatyki jest angielski i w konsekwencji niemożliwe jest używanie komputerów bez jego znajomości. Pamiętam czasy, gdy niedostępne były niemieckie umlauty, a o naszych ą i ć nikt nawet nie marzył. Dziś komputer jest podłączoną do sieci maszyną do pisania i angielskojęzyczność technologii jest niezauważalna. Podobnie al-Jazeera chodzi na sprzęcie japońskim, amerykańskim i europejskim, ale nic z tego dla odbiorców nie wynika.

Hiszpański i portugalski zainwestowały w dzieci – to powinno zapewnić im przetrwanie. Hiszpański podgryza od dołu Stany, nie tylko w Kaliforni. Na lotnisku w Newark zaskoczyły mnie napisy dwujęzyczne.

Co będzie – zobaczymy. Zobaczymy też, jak te języki będą wyglądały. W przypadku angielskiego, z powodu swojej światowej dominacji metropolia traci nad nim kontrolę, jest jak firma rodzinna wystawiona na giełdę. Zobaczymy, jak zniosą technologię. Młodzi Francuzi w swoich 160-znakowych SMS-ach nie piszą przecież „qu’est-ce que c’est” lecz „keske C”. Japończycy wciąż używają swojego pisma, ale ponieważ komputery i telefony wspomagają konwersję z hiragany na kanji, używają rzadszych znaków niż ich rodzice, ale mniej potrafią sami napisać. Europejczycy pisząc w Wordzie mają dobrą ortografię, ale bez prądu sprawa pada.

Żegnam się więc francuskim langage texto, czyli językiem SMS-ów: @2m1, czyli à demain, do jutra!

***

Jeszcze w sprawie łaciny – jak pisał Tuwim: Jakiż to „martwy język”, jeśli nie więdnąc przetrwał tysiąclecia! W sieci (Interrete) dostępne są wiadomości łacińskie (Nuntii Latini) – tu lista.
Parę wdzięcznych przykładów:

Bomba atomica Coreae Septentrionalis

Sphaerista pedifollicus omnium optimus hoc anno creatus est Fabio Cannavaro

Finni loquaciores: Finni, telephonulis portatilibus magis loquuntur quam ceteri septentrionales. Dani autem et Norvegi nuntios textuales saepius telephonulis mittunt quam Finni.

Homo et computatrum decertantes: Deep Fritz (i.e. Fridericus profundus), quod est programma computatrale, Wladimir Kramnik campioni scaciludii mundano per sex ludos certanti cladem attulit.

A więc vivat  Fridericus profundus!