epidemiologia_zaj.gifZmagania z Bogiem

Po raz pierwszy spotkałem się z Pascalem Boyerem w artykule w Science et Vie – hasłem była epidemiologia religii. No tak, pomyślałem, do takich sformułowań trzeba Francuza. Po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że pomysł nie jest taki głupi, pod warunkiem, że mówimy ogólnie o epidemiologii idei, np. idei powszechnych praw człowieka, teorii kwantów, czy poglądu, że płód (nie) jest człowiekiem. Zapoznałem się z jego popularnie napisaną książką Religion explained – the evolutionary origins of religious thought. Trzeba przyznać, że autor „odrobił zadania domowe”, jak mówią Amerykanie. Ma za sobą lata pracy jako antropolog, m.in. wśród ludu Fang w Kamerunie. Niektórzy wierzący mogą mieć problemy z lekturą, choćby z powodu wrzucania do jednego worka kameruńskich czarowników i mistrza Eckharta, ale kto potrafi zaakceptować niesprzeczność ewolucji z wiarą, może również zapoznać się z teoriami na temat związku konstrukcji naszego mózgu (naszej psychiki) z jego podatnością na idee religijne. Choć autor ma dystans do religii, chce raczej zbadać, skąd bierze się tak powszechne zjawisko, a niekoniecznie je ośmieszać i zwalczać.

Nie można tego powiedzieć o wszystkich – taki Dawkins przeszedł w książce God’s delusion do frontalnego ataku. Nie przeczytałem jej jeszcze, ale przejrzałem parę recenzji. Jak to przy płomiennych kazaniach, wierni są zachwyceni, sceptycy są sceptyczni. Niektórzy zachęcają do odsiania ziarna od plew, bo książka przynajmniej skłania do refleksji, chociaż podobnie jak w Starym Testamencie puszczam mimo uszu zapowiedzi wygubienia przez Pana nieprzyjaciół ludu wybranego, zapewne i u Dawkinsa musiałbym przymknąć oko na co bardziej inkwizytorskie i zaślepione fragmenty.
Można słusznie zapytać, w czym jest wyższa jedna nienawiść od drugiej, w czym jest wyższa walka z religią od walki między religiami? W każdym razie klikając w Amazonie po linkach, co kupowali czytelnicy tej książki, a co następnej, odnoszę wrażenie, że pogłoski o śmierci Boga, przynajmniej jako tematu rozważań lub obiektu ataku są wysoce przesadzone.  Następny na liście jest Alister E. McGrath z Dawkins’ God i The Twilight of Atheism: The Rise and Fall of Disbelief in the Modern World. Podobnie jak przy Dawkinsie, dominują reakcje ekstremalne. Trudno jest przekonać tych, którzy nie są już i tak przekonani, w którąkolwiek stronę.

Memetyka

Gdy mówimy o rozprzestrzenianiu się idei, trudno ominąć pojęcie memu. Termin ten wprowadził wspomniany Richard Dawkins w książce Samolubny gen, oznacza on (niezbyt precyzyjnie) jednostkę ewolucji kulturowej, podobną do genu. Przykładem może być mem przekonania o szkodliwości cholesterolu, mem wiary w opatrzność Bożą lub mem jedzenia widelcem i nożem. Również i tu warto podać parę nazwisk. Dość głośno jest o Susan Blackmore. Zajmowała się ezoteryką, ma specyficzną fryzurę i jest autorką ważnej (i oczywiście kontrowersyjnej) książki The Meme Machine. Tą maszyną memową jesteśmy my, tzw. ludzie. Dalej ciekawy jest Dan Sperber i jego książka Explaining Culture: A Naturalistic Approach.

Memy różnią się jednak od genów tym, że nie tylko przenoszą się z rodziców na dzieci, lecz również między osobnikami niespokrewnionymi w ciągu ich życia. Stąd analogia do wirusów i epidemii. Memy nowych, wydajniejszych technologii przynoszą pożytek „zarażonym” jednostkom, podobnie memy sprawniejszej organizacji społecznej. Tu sprawa powinna być prosta, jednak nie jest, mogą być one w konflikcie z memami podtrzymania tradycji. Amerykanie (i nie tylko) są przekonani, że idea demokracji i wolnych wyborów jest niewątpliwym dobrym zaczątkiem tworzącej się organizacji państwowej. Są zaskoczeni, gdy mem ten jest odrzucany na terytorium islamskim. To znaczy – czy jest on odrzucany niechęcią większości, czy zbrojnym oporem tych, którzy boją się utracić przywileje i rząd dusz, to inna sprawa. Bo mem jest nie tylko zależny od indywidualnych wyborów, może być również chroniony siłą.

Memy oddziałują oczywiście z genami – skuteczny mem łatwo się przerzuca oraz zapewnia nosicielowi długie życie i wysoką rozrodczość. By użyć analogii biologicznej – albo mamy do czynienia z użyteczną mutacją, a jeżeli już z pasożytem, to takim, który stara się swojego nosiciela wykorzystać, ale nie zniszczyć. Niektóre jednak mogą w swoich niszach ekologicznych z genami wręcz walczyć. Po wydaniu Cierpień młodego Wertera pojawił się w Niemczech mem młodzieńczego samobójstwa. W pewnych kręgach dobrze się rozprzestrzeniał, jednak genetycznie nie miał szans, trudno by przetrwało społeczeństwo, w którym młodzi mężczyźni giną przed spłodzeniem potomstwa. Werterowcy są jednak atrakcyjni (zależnie od epoki) dla wielu kobiet, więc nawet gdy nie szukają oni stabilizacji rodzinnej, mogą potomstwo wydać. Na dłuższą metę nie może ten mem jednak wygrać. Podobnie jest z memem powstrzymywania się od rodzenia dzieci. Widziałem nawet w kobiecym dziale księgarni propagujące go książki. Walcząc z genetyką stoi i on na straconej pozycji. Co prawda ludność kraju nie spadnie do zera – natura boi się próżni – lecz zostanie wymieniona inną, zarażoną memem wielodzietności. Wystarczy przejść się po szwajcarskich porodówkach i szkołach lub zobaczyć nazwiska młodzieżowej reprezentacji piłkarskiej.

Atrakcyjne memy

Wielu uważa, że idee religijne to po prostu jakieś tam wierzenia w nadnaturalne zjawiska, którym rozum przeczy. Dlatego też nie potrafią zrozumieć, jak można w coś takiego wierzyć. Boyer analizuje, w jakie konkretnie rzeczy ludzie wierzą. Nie jest to przypadkowy zbiór. Gdy porównamy zdania:
(a) Czcimy ten posąg, ponieważ wysłuchuje naszych modlitw
(b) Czcimy ten posąg, ponieważ jest największym obiektem zbudowanym przez człowieka
lub:
(a) Bóg wie, że zgrzeszyłem
(b) Bóg zna zawartość każdej lodówki na świecie
to czujemy, że zdania (a) są o wiele lepszymi kandydatami na treść wierzeń. O czymś, co mnie nie dotyczy, mogę spokojnie opowiadać, nie rusza mnie jednak nadmiernie, nie zmobilizuje mnie do czynu. Poza tym mem musi się „przyklejać” do mózgu. Wielu potrafi zanucić przeboje Maryli Rodowicz, kto gwiżdże przy goleniu Lutosławskiego?

To, co nas bierze, to dobra historia, raczej telenowela niż Joyce. Bogowie greccy nadawali się dobrze do tego, byli ludzcy, aż za ludzcy. Gilgamesz, Noe, Hiob, Dawid i Salomon, zdrajca Judasz – to historie chwytające za serce. Niektórzy twierdzą, że fascynacja światem, fizyką, chemią i biologią może zastąpić religię. Twierdzę, że działa to na niewielu. Ja sam potrafię się przejąć dowiedzeniem niezerowej masy neutrina lub zadrżeć przed spleceniem kwantowym, nie jest to jednak reakcja zbyt typowa.

Dlatego jest różnica między „teologiczną poprawnością” a autentycznymi, codziennymi, żywymi wierzeniami. Kameruńscy Fang wierzą, że świat stworzył przepotężny Megebhe, a jego stworzenie uzupełnił Nzame, który dał ludziom domy i narzędzia, nauczył ich myślistwa, hodowli, rolnictwa. W chrystianizowanych regionach Nzame jest identyfikowany z chrześcijańskim Bogiem. Lecz mimo swojej potęgi bóstwa te nie są przedmiotem codziennych zabiegów i rytuałów, o wiele ważniejsi są przodkowie, którzy są obecni za chatą, w lesie, na polu i mogą bezpośrednio wpływać na zdrowie, zbiory, czy sukces na polowaniu. Również w hinduizmie występuje symbioza między „wielkimi” bogami, decydującymi o losach świata, i lokalnymi bóstwami, wspomagającymi ludzi w ich staraniach. Czy inne jest chrześcijaństwo? Podstawą jest Bóg-Stwórca, lecz o ile więcej nas porusza życie Chrystusa, jego nauka i jego męka. Oczywiście można się spierać o wyższą teologię, nawet o nią walczyć, zwłaszcza jeżeli się dobrze nadaje na etykietkę do rozróżnienia swój-obcy. Ale o ile jest (lub był kiedyś) bliższy święty Antoni od zgub, święty Błażej od gardła, czy święta Barbara od górników. Do tego cudowne obrazy, relikwie… I Maryja, Królowa Polski i Patrona Bavariae, pocieszycielka strapionych. Tak jest ze wszystkim – w społeczeństwie obywatelskim ważna jest konstytucja, lecz o ile ważniejszy jest wiek emerytalny i wysokość becikowego. De Gaulle budował Francuzom Grande Nation, a ich interesowała cena buraka.

Skąd się jednak bierze idea bóstw? Jedna z teorii wychodzi od funkcjonowania mózgu, a zwłaszcza układów rozpoznawania postaci, twarzy. Dla człowieka podstawowe znaczenie ma rozpoznanie osób, kto swój, kto wróg, jak jest do mnie nastawiony (ton głosu, mimika, mowa ciała), dalej dostrzeganie sygnałów otoczenia – jeleń w moim zasięgu, zbliżający się tygrys. Stąd skłonność do przeczulenia i nadinterpretacji. Stąd góry – śpiący rycerze, twarze w chmurach, duchy przodków w drzewach. Stąd i przeczucie obecności duchów przodków, niewidocznych przyjaciół, zmór, erynii. Człowiek nie potrafi być długo naprawdę sam.

epidemiologia.gif

   Pamiętamy Tom Hanksa w Poza światem (Castaway) malującego oczy i nos na piłce marki Wilson – ta niby twarz staje się jego towarzyszem Wilsonem, dla ratowania którego można nawet ponieść ryzyko. Sprytni Japończycy skontruowali robotową fokę, w przeciwieństwie do lśniącego elektro-psa Aibo puszystą, miłą w dotyku. Z pozytywnym skutkiem wykorzystywana jest w domach starców, mieszkańcy traktują ją jak istotę żywą. Lub prawie.

Rytuały

Boyer pisze o wielu aspektach religii, o chowaniu zmarłych, o „specjalistach religijnych” i ich organizacjach, itp. Ciekawy i prowokujący jest rozdział o rytuałach. Jasne jest, że jedną z funkcji rytuału jest spajanie grupy, akcentowanie pewnych faktów z życia jednostek i grup. Poprzez zrytualizowanie  małżeństwa informuje się grupę i wbija do głowy zainteresowanym, że żarty się skończyły, ta dziewczyna jest dla innych tabu, o on nie ma się gapić na inne, lecz dbać o nią. Inicjacja chłopców podkreśla, że stosują się wobec nich inne reguły niż dotychczas – mają coś do powiedzenia, ale i nakłada się na nich obowiązki – nie są już dziećmi. Coś zmienia chłopców w mężczyzn – ale co? Właściwie decyzja wspólnoty, ale dla pewności lepiej przywołać na świadków kogoś ważniejszego. Na ogół bóstwo jest wspomniane, ale na marginesie, raczej jako świadek, odbiorca, niż czynnik aktywny.
Potrzeba rytuału jest powszechna i niezależna od wiary lub jej braku. Ślub cywilny ma również odpowiednią oprawę. Japończycy, mający typowo dwie religie na głowę, odwiedzają zależnie od święta świątynie buddyjskie (otera) lub shintoistyczne (jinja). A gdy się naoglądają hollywoodzkich filmów, załatwiają sobie ślub w kościele, nie mając z chrześcijaństwem żadnego związku. Również w okresie Kurisimasu w sklepach rozbrzmiewa Jinguru beru (Jingle bells) lub Aimu dorimingu (I’m dreaming of the white Christmas). Jest jak w kinie i to wystarcza.
Od reguły są wyjątki. Szwajcarskie obywatelstwo załatwia się w okienku, paszport jest wysyłany pocztą. Nie ma przysięgi na flagę, hymnu, ani burmistrza. Inne kraje, inne obyczaje. Szkoda.

Ale skąd tyle szczegółowych zaleceń, co i jak robić? Boyer sugeruje, że w działa tu mechanizm przypominający zaburzenie obsesyjno-kompulsywne, czyli nerwicę natręctw. Wszyscy czują, że w przypadku odstępstwa od zadanego scenariusza coś będzie nie tak, ale nikt nie potrafi odpowiedzieć, co się niby dokładnie miałoby stać. Tak było zawsze, tak ma zostać. Jest to efekt powszechny, niezależny od religijnego zabarwienia rytuału. Przypomnijmy sobie minione już pochody pierwszomajowe, jak dokładnie były przygotowywane, jak sowietolodzy interpretowali pozycje dygnitarzy na moskiewskiej trybunie. A odstawienie portretu Stalina w kąt groziło karami równie surowymi, jak naplucie na hostię na oczach Wielkiego Inkwizytora. A przecież Generalissimus w tym kawałku tektury nie był obecny, jak materialista mógłby wierzyć w jakąś transfigurację, a jednak… Pamiętam również z młodości zabawę ze zdejmowaniem (lub nie) z balkonów flag drugiego maja, dokładnie między świętem słusznym a  świętem niesłusznym, a dokładnie słusznym inaczej, słusznym w innych kontekstach. Niby dwukolorowy kawałek płótna, a jakie emocje.

Te przykłady pokazują, że religia (okazywana na zewnątrz) jest ważną pomocą w rozpoznawaniu swój-obcy. I jak zwykle nieistotne są są teologiczne detale – to, co widać, to to, jak się tamten ubiera, co odsłania, co zasłania, czy je w piątek mięso, a poza piątkiem wieprzowinę. Jak zauważył Desmond Morris, autor Nagiej małpy i Ludzkiego zoo, trudno jest prześladować posiadacza krwi grupy A, za to czarnego widać od razu. Dlatego pozostały w Hiszpanii po rekonkwiście, ochrzczony morisco powinien był dla swojego bezpieczeństwa nie tylko formalnie deklarować wiarę katolicką, lecz do tego regularnie wcinać solidny kotlet.

Ale i w tym punkcie religia namaszcza jedynie powszechne ludzkie skłonności. Ktoś przeprowadził takie doświadczenie: grupę ludzi podzielono losowo na czerwonych i niebieskich. Nie łączyły ich żadne cechy zewnętrzne ani osobowościowe. Po krótkim czasie niebiescy twierdzili, że do innych niebieskich mają więcej zaufania, lepiej się z nimi porozumiewają. Osoby niewtajemniczone nie potrafią odróżnić szalikowców Wisły od szalikowców Cracovii. Ci jednak rozpoznają się doskonale i pany traktują psów jak istoty nie tego samego gatunku.

Pod koniec Boyer zastanawia się nad pytaniem, dlaczego niektórzy wierzą, a inni nie. Wszystko o czym pisze, to statystyka, trendy – i wszystko się w zasadzie zgadza. Jednak w końcu decyzję musi podjąć jednostka i jakoś tak jest, że wśród osób wychowanych w takim samym otoczeniu jedni wiarę przyjmują, inni nie. Czy to jakiś gen? W końcu dzieci tych samych rodziców nie są identyczne, czasem spotyka się gen dominujący i recesywny, czasem dwa recesywne i ujawnia się ukryta cecha. A może subtelne różnice w indywidualnych przeżyciach? Nie chcę mówić o tchnieniu z góry. Byłoby to zresztą efekciarskie, podobnie jest z innymi memami – statystyka składa się z indywidualnych aktów akceptacji memu.

Nie mam jednak zamiaru streszczać całej książki – zachęcam do lektury. Temat nie jest zamknięty, dalszy ciąg nastąpi.

Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl