Czy natura produkuje naukowców?
Do czego potrzebna jest nam wiedza o świecie? Czy dążenie do naukowego poznania daje się wytłumaczyć ewolucyjną selekcją, czy jest zbędnym wybrykiem natury, czy też nie pasującą do systemu Bożą iskrą?
Po dokładniejszej analizie często okazuje się, że pewne zachowania dają gatunkowi przewagę ewolucyjną. Można na przykład myśleć, że celem istnienia barwnych kwiatów jest zapewnienie nam pięknego widoku, jednak mają one konkretną funkcję – pomagają owadom w ich znalezieniu, wobec czego owady żywią się nektarem kwietnym, a kwiaty są zapylane, co jest warunkiem ich przetrwania. Podobnie jest ze śpiewem ptaków, wspomagającym spotkanie samczyka z samiczką. A człowiek widzi w tym piękno i naiwnie się cieszy, że to dla niego.
Zastanówmy się, do czego jest nam potrzebna nauka. Dzięki obserwacji świata budujemy sobie jego mentalny model. Jeżeli jest on poprawny, zwiększa szanse zdobycia pożywienia i redukuje tego koszty. Jeżeli znam zwyczaje mamutów, wiem kiedy idą do wodopoju i kiedy są senne i mniej agresywne. Mogę dzięki temu nie biegać bez sensu z włócznią po sawannie, lecz zaczaić się z kolegami wtedy i tam, gdzie trzeba. Tego typu sensowną działalność prowadzą już zwierzęta. Człowiek dzięki swojej inteligencji potrafi uwzględniać więcej czynników, reagować elastyczniej i bardziej dalekosiężnie planować swoje działania.
Ludzie zajmują się jednak problemami, które wydają się bezużyteczne, a przynajmniej zbyt długo nie dają efektów praktycznych, by samolubne geny mogły z nich korzystać. Grecy odkryli istnienie liczb pierwszych, czyli liczb podzielnych tylko przez jeden i przez siebie, takich jak 2, 3, 5, 7, 11, 13… Obecnie rozkładanie stucyfrowych liczb na czyniki pierwsze jest podstawą pewnych algorytmów w kryptografii i jak najbardziej ma zastosowanie, jednak przez 2500 lat była to czysta nauka, zagadka dobra do trenowania szarych komórek. Podobnie jak odkrycie, że stosunek obwodu okręgu do jego średnicy, czyli liczba pi, nie daje się wyrazić ilorazem dwóch liczb całkowitych, czyli jest liczbą niewymierną. Do wszelkich praktycznych zastosowań, np. w geodezji wystarczy wartość przybliżona, 3.14 lub dokładniej, to jednak generacjom matematyków nie wystarczało.
W historii wielu nauk widać przeplatanie się dążenia do celów praktycznych i poszukiwania prawdy jako takiej. Astronomia zrodziła się jako nauka stosowana. Zamierzeniem jej było wyznaczanie kalendarza w celu planowania prac polowych (działanie użyteczne) i zbadanie wpływu ruchów planet na życie ludzkie (działanie prawdopodobnie bezużyteczne, choć nie takie w zamierzeniu). Znajomość terminów zaćmień Słońca pozwala się przestać ich bać lub skutecznie straszyć nimi innych. Czy superprecyzyjny kalendarz Majów, dzięki któremu możemy datować zdarzenia z VII wieku z dokładnością do dnia, to już coś nadmiarowego? Może jednak nie, jeżeli by wierzyć w rolę względnej pozycji Wenus i Księżyca dla naszych losów. By jednak poznać regularności ruchów Wenus, trzeba ją przez parędziesiąt lat, z czystej ciekawości, obserwować. Konflikt o akceptację systemu heliocentrycznego sprawia wrażenie czysto teoretycznego, jako że Jowisz będzie tam, gdzie będzie, niezależnie od tego, czy Ziemię, czy Słońce przyjmiemy za układ odniesienia dla naszych równań. Zmienia to jednak naszą opinię o pozycji Ziemi we Wszechświecie (i co z tego?), więc i o zamieszkującym ją człowieku (to już poważniejsza sprawa), a w ostatecznym rachunku chodzi o respekt dla Papieża, świętopietrze i dobra kościelne, a więc o to „kto – kogo” tu na dole, a nie o epicykle i deferenty. Tym niemniej w ciągu długich okresów ciekawość odgrywała rolę decydującą. Mogę wyobrazić sobie wrażenie, jakie wywarły na Galileuszu księżyce Jowisza i pierścienie Saturna. Zobaczyć coś, czego jeszcze nikt nie widział, jest fascynujące samo w sobie.
W ostatnim półwieczu rozwój techniki umożliwił rozwinięcie astronomii o astronautykę. Wersja dla maluczkich – pokojowy podbój kosmosu – była przykrywką dla budowy rakiet transkontynentalnych z głowicami atomowymi, również wyścig do Księżyca był przetargiem symboli megafallicznych, w końcu największy – Saturna V – zaprezentowała Ameryka. Jednak redukcja całej sprawy do wyścigu zbrojeń wydaje mi się błędna, umyka nam wtedy coś istotnego, to coś, co mnie do dziś ściska w gardle na widok zdjęć błękitnej Ziemi, wschodzącej nad pustynnym Księżycem i na głos astronautów z Apolla 8 życzących nam na Boże Narodzenie 1968 God bless you all, jak się jeszcze podówczas mówiło. Jako chłopak biegałem do Empiku po miesięcznik Ameryka i do Towarzystwa Przyjaciół Astronomii, gdzie pokazywali filmy z NASA. A razem ze mną fascynowały się tym miliony chłopaków na całym świecie. Na pewno też niejeden w Houston i na Cap Canaveral cieszył się, że Kongres kupił ten program jako imperialistyczno-zbrojeniowy, a on dzięki temu może zrealizować odwieczne marzenie ludzkości.
Zarówno astronomia, jak i astronautyka może kiedyś nam dać więcej, niż mogliśmy oczekiwać. Za niedługo będziemy w stanie wykryć zbliżające się asteroidy i być może uchronić przed nimi Ziemię. Może dzięki temu (przynajmniej z tej strony) unikniemy losu dinozaurów.
Możliwe jest to wszystko dzięki mózgowi, który natura nam dała tak ze sto tysięcy lat temu. Mózg ten pozwalał na język, symboliczne myślenie, dalekosiężne planowanie. I na marzenia. Od bardzo dawna istotną rolę w życiu homo sapiens odgrywały sny, zmienione stany świadomości, wierzenia religijne i światy równoległe do realnego. Pisze o tym niezmiernie ciekawie David Lewis-Williams w książce The Mind in the Cave, Consciousness and the Origins of Art (Thames & Hudson, 2002). Lecz taki mózg był wtedy raczej na wyrost, a ewolucja optymalizuje przeżycie z generacji na generację, nie planuje strategii dających rezultat po tysiącleciach – podobnie jak szef firmy pod presją optymalizuje raport kwartalny, a o pozycję na rynku za pięć lat będzie się martwił następca następcy.
Czy jednak wiedza jest zawsze czymś dobrym? Na pierwszy rzut oka lepsza jest trudna prawda niż słodkie kłamstwo, ale czy jest tak na pewno? W mitologii są niezbyt zachęcające historie o puszce Pandory, czy drzewie wiadomości złego i dobrego. Człowiek odkrył kiedyś śmierć indywidualną, dziś ma świadomość nieuchronnej śmierci gatunku, śmierci cieplnej Wszechświata. W materializmie rozpłynęły się wszystkie wartości, bo jak obojętne jest włażenie subkontynentu indyjskiego na Chiny, tak obojętne jest wszystko, co dzieje się ze skupiskami białka i DNA zwanymi ludźmi. Próbuje się wyciągać za włosy jakieś nieodwołujące się do absolutu uzasadnienia etyki, ale cienkie to jakoś. Czy takie rozwiązanie sprawy było nam potrzebne?
Do tego coraz więcej elementów ludzkiego ciała daje się zastąpić tworami sztucznymi. Póki są to kończyny, nikt nie będzie protestował. Jednak gdy maszyna wygrała z Kasparowem, ogarnął mnie jakiś smutek. Niby nic, na pocieszenie powiadają, że to tylko twór ludzkiego umysłu wygrał z tymże umysłem, więc w końcu człowiek wygrał. Ale interpretując to inaczej, można powiedzieć, że człowiek olbrzymim wysiłkiem udowodnił własną zbyteczność.
Gdy mówimy o roli nauki dla ludzkości, nie zapominajmy o tym, że dziś nauka, to zawód jak każdy inny. Dyrektor instytutu przedstawia projekty mające szanse na granty, produkuje doktorantów, doktoranci produkują publikacje do możliwie renomowanych czasopism i maksymalizują swój science impact factor. Po części dopisując wielu autorów, rozbijając pracę na kilka wzajemnie cytujących się części, bo po to jest statystyka, by ją optymalizować. W ten sposób zapewnia byt rzeszom pracowników nauki i pozwala im na reprodukcję, jeżeli oczywiście nie ślęczą do nocy nad doktoratami.
W tym młynie kręcącym się według zasady publish or perish nie zaginął jednak (jak podejrzewa piszący te słowa niepoprawny naiwniak) zachwyt nad błyskotliwą syntezą, zwięzłym dowodem, nowym zaskakującym zjawiskiem. To dążenie do poznania prawdy o świecie, rozgryzienia tajników jego funkcjonowania, niezwiązane z żadną bezpośrednią korzyścią. Skąd się to bierze, czy mamy to wbudowane i po co? Czy jest to chytry trik natury, by uchronić nas po stu tysiącleciach gapienia się w niebo przed planetarnym Armagedonem, czy duch – jakieś materialistycznie niewyjaśnialne coś więcej, czy po prostu pomyłka ewolucji, jak rogi łosia – w zasadzie przydatne, lecz o numer za duże?
Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl