Chwile prawdy
Chciałbym napisać parę słów o zjawiskach wyjątkowych, rzadkich. Nauka ma problem z rzadkimi zjawiskami. Nie dadzą się powtórzyć, sprawdzić, pomierzyć, zdarzają się w chwilach wyjątkowych. Chodzi mi tu o momenty, gdy normalni ludzie wzbijają się ponad ocean codzienności i dokonują rzeczy wielkich.
Na codzień wiadomo – pracujemy, jemy, śpimy. Gdy coś się zdarza, to w telewizji, nie przerywamy kolacji. A jutro znowu ta sama dłubanina. Ale zdarzają się chwile, gdy nagle prawda staje przed nami tak wyraziście, że spoglądamy na siebie, nasze życie i innych w zupełnie nowy sposób. Codzienna bieganina traci znaczenie, dostrzegamy, co jest naprawdę ważne. Wiele poniższych przykładów ma związek z religią, ale nie jest to istotne. Może w kontekście religijnym człowiek jest na takie zjawiska bardziej podatny.
Coś takiego przeżył św. Augustyn. W swoich Wyznaniach opisuje moment iluminacji. Czytelnik czuje, że zdarzyło się coś wyjątkowego, coś, czego, niestety, nie da się oddać słowami. Podobnie Szaweł na drodze do Damaszku. Dlatego pewnie tak mało jest niechrześcijańskich relacji o wczesnym chrześcijaństwie. Sceptycy twierdzą, że dowodzi to nieobiektywności przekazu. Niekoniecznie – raczej dowodzi to jego siły. Ci, którzy zetknęli się z nim bliżej, doznali olśnienia, zostali wchłonięci jak przez czarną dziurę, inni – nie byli dość blisko.
Takie zdarzenia trudne są do opisania komuś, kto czegoś takiego nigdy nie przeżył. Dlatego jedni są zafascynowani, a inni sceptyczni do złośliwości. Porozumienie między obiema grupami jest trudne, prawie niemożliwe.
Takie chwile zdarzają się również w życiu społeczności. Nagle wielkie grupy ludzi potrafią otrząsnąć się z przyziemności, wznieść się ponad chwilowy interes i taktykę wyborczą. Dostrzeć raczej to, co nas łączy, niż to, co nas dzieli, że mamy wspólne, wielkie cele i że marzenia są w zasięgu ręki, wystarczy zrobić pierwszy krok.
Użyjmy terminologii teorii gier. Gdy mój przeciwnik jest uczciwy (naiwny), a ja kantuję, ja coś wygram, on coś straci. Gdy obaj kantujemy, tracimy dużo obaj, ale kto wie – może mi się uda kantować skuteczniej. Gdy obaj współpracujemy, możemy zyskać fortunę. Ale do tego potrzebne jest zaufanie, a do tego potrzebne jest równoczesne olśnienie.
Dla mnie takim kluczowym zdarzeniem była msza na krakowskich Błoniach podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w 1979 roku. Otępieni dębowym językiem propagandy nagle usłyszeliśmy słowa proste, lecz nietrywialne. Ktoś potraktował nas jak dorosłych. I nie chodzi tu tylko o sferę intelektualną, wręcz przeciwnie. Unosiło się w powietrzu jakieś ciepło, które mówiło, że ten obok, to mój brat. Nawet milicja była uprzejma, przyjazna. Jak można było się przepychać, jak można było kogoś zrugać? Nagle poczuliśmy, że jesteśmy u siebie, że my – to większość, a ci oni nie wiadomo za dobrze, skąd się wzięli i co tu właściwie robią. Dlatego też rok później solidarnościowa rewolucja nie potrzebowała przemocy ani terroru, bo po co przemoc, gdy wystarczy stanąć i poznać swoją liczbę. Przemocy potrzebują słabi i niepewni. W stanie wojennym spodziewałem się aktów terroru, nawet byłem jego brakiem nieco rozczarowany. Przykro mi, pewnie chciałem, by coś się działo. Dziś wiem, o ile świetniejszym czynem były akcje Pomarańczowej Alternatywy pod wodzą Majora Frydrycha. Czuję pewną dumę, że Irlandczycy i Baskowie lata całe do znudzenia rzucają nie wnoszące niczego bomby, a we Wrocławiu pałarzy ogłupiły demonstracje krasnali.
W niezapomnianym Sierpniu też zatarły się różnice. Intelektualiści dostrzegli trud robotników, a robotnicy słuchali rad intelektualistów. Nie wyzywali ich od przemądrzałych profesorków, a tamci dziwili się, jak można było używać słowa „robol”.
W chwilach takich dochodzi nawet do takich cudów jak to, że szalikowcy nie dość, że się nie leją, to wymieniają się szalikami, choć każdy wie, że od dotknięcia wrażego szalika odpada ręka. Wszyscy jesteśmy przecież kibicami.
Podobne chwile przeżywali Ukraińcy, przeżywają Białorusini i pewnie coś takiego czuli ludzie słuchający przed laty wielkiej mowy Martina Luthera Kinga, przypominającej prawdy oczywiste, tak oczywiste, że zapomniane, akcentowane rytmicznym „I have a dream”.
Prawdy tak oczywiste, że zapomniane. Bo następnego dnia przypomina o sobie skrzecząca rzeczywistość, sen mija. Przypominamy sobie, że jeżeli akurat Teraz K My, to idee ideami, ale zgarniać trzeba, póki czas. Kibiców Cracovii (Wisły, Legii, Pogoni) trzeba lać, bo przecież to dziady. A Żydzi, Arabusy, czarnuchy – to wiecie sami…
Neurolodzy wyjaśnią to zbiorową halucynacją, chemią i prądem, zaburzeniem. Również w matematyce, gdy funkcja w pewnych punktach rośnie do nieskończoności, to by z niej sensownie korzystać, wystarczy omijać niebezpieczne regiony. Ale przecież takie rzeczy się zdarzają. Rzadko, za rzadko. Są statystycznie bez znaczenia, po tygodniu wszyscy zaczynają się zastanawiać, czy to prawda, czy nie ulegli złudzeniu. Ale tak – tak było.
Czasem (z niesmakiem) czytam na gazetowych forach wypowiedzi kanapowych mędrków o bohaterstwie. Ostatnio dotyczy to Białorusi. Że niby ludzie wychodzą na plac, by wyrobić sobie kombatanckie zasługi, które się przydadzą, gdy będą się dzielić ministerialnymi stołkami, poodmrażają sobie tyłki, a w ogóle są głupi, bo Łukaszenko zwycięży i tak. Lepiej byłoby wyjechać za granicę (jak?), popracować i przeczekać, aż nowe zwycięży (niby jak?) i triumfalnie wrócić. Triumfalnie, czyli z kasą. A te bałwany, które koczowały na placu, będą dla spryciarzy za tanich roboli.
Oprócz niesmaku ogarnia mnie żal i współczucie, bo redukowanie życia do zdobywania kasy, to ciężkie schorzenie. To jak daltonizm – sam nie widzę barw, więc wyśmiewam się z tych, którzy się nimi zachwycają. I tego się nie leczy, bo chwili prawdy nie da się opisać, trzeba ją przeżyć. A do tego trzeba się otworzyć. Zapewniam, że warto.