Do niedawna, jadąc międzynarodową trasą E77 z Warszawy do Krakowa, tego miasta nie sposób było ominąć. 37 km za Kielcami, 78 km przed Krakowem – zawsze czekał Jędrzejów. Mozolne przebijanie się przez ciasne uliczki wokół Rynku było zmorą wszystkich kierowców, wpatrzonych w tylny zderzak poprzedzającego pojazdu i marzących tylko o jednym – żeby jak najszybciej wyjechać z tego koszmarnie zatłoczonego miasteczka, bez uszczerbku na zdrowiu swojego samochodu oraz własnym.

fot. Andrzej Mucha   W tak stresujących warunkach pewnie rzadko komu przychodziło do głowy rozglądać się bardziej niż wymagała tego napięta sytuacja na drodze i podziwiać walory mijanego miejsca. Nawiasem mówiąc – ginącego w dymie spalin, ryku silników i wyciu klaksonów. Przez Jędrzejów się przejeżdżało, tak naprawdę w nim nie będąc. Chyba, że kogoś zwabił szyld na jednej z kamieniczek w Rynku, z krótkim napisem: Muzeum, lub strzeliste, kościelne wieże, widoczne wśród drzew. No i, rzecz jasna, miał czas na przerwę w podróży. Albo był uczestnikiem wycieczki zorganizowanej, mającej z góry zaplanowany przystanek w Jędrzejowie, co było zjawiskiem częstym z dwóch przyczyn: jednego z trzech na świecie i jedynego w Polsce Muzeum Zegarów oraz nie jedynego, ale za to najstarszego Opactwa Cystersów.
Reszta podróżnych zwykle mijała miasteczko w pośpiechu i bez żadnych sentymentów. Choć pewnie niektórzy, ci bardziej sentymentalni, obiecywali sobie, że na pewno zajrzą do tego  muzeum w którym podobno czas się zatrzymał, gdy ich czas nie będzie tak gonił. Może kiedyś.

fot. Andrzej Mucha   Nie ma co ukrywać, że w większości też zaliczaliśmy się do tej grupy z wiecznym deficytem czasu, więc kiedy udało nam się wreszcie zebrać i przyjechać do Jędrzejowa specjalnie, nie przejazdem, byliśmy niemal zdumieni. Ale największym zaskoczeniem była senna cisza, jaką powitał nas jędrzejowski rynek w tę pogodną, majową niedziele. Okazało się bowiem, że wymarzona przez kierowców, niedawno otwarta obwodnica miasta wymiotła z niego cały ruch tranzytowy i sprawiła, że wreszcie, po wielu latach wyścigów samochodowych, rynek wrócił do właściwej funkcji: ponownie stał się centrum handlowo-kulturalnym, z ławeczkami wśród kwitnących klombów, zapraszającymi by na nich odpocząć po zwiedzeniu tego, co w Jędrzejowie zobaczyć należy, czyli Muzeum Zegarów i Opactwa Cystersów. Oraz zjeść całkiem dobre lody i poddać się leniwej, świątecznej atmosferze. Dodajmy – naprawdę niczym niezakłóconej, szczególnie w porze obiadowej, gdy większość mieszkańców zasiada do niedzielnego rosołu z domowym makaronem.

Dla turysty to najlepsza pora na strawę duchową, bowiem, jak powszechnie wiadomo, niezbyt pełny żołądek najlepiej sprzyja wędrówkom, a tym przez wieki szczególnie. Gdyż lekki niedosyt, w przeciwieństwie do żołądka zbyt pełnego, nie przeszkadza w dążeniu do zaspakajania ciekawości i chęci poznania. A także do wielkich czynów, czego najlepszym przykładem byli ascetyczni mnisi zakonu cystersów, założyciele pierwszego klasztoru na ziemiach polskich oraz przyklasztornej osady, którą nazwali po łacinie Andreovią, czyli Drogą świętego Andrzeja, obecnego Jędrzejowa. Kto wie, co byłoby dziś w tym miejscu na mapie, gdyby nie pracowici braciszkowie i ich bogaci fundatorzy sprzed 900 lat…

klasztor w Jędrzejowie, fot. A.K. Pęczalscy
Kościół i klasztor cystersów w Jędrzejowie

Rangę opactwa klasztor otrzymał niemal tuż po założeniu, w roku 1149, a wkrótce potem, zgodnie z przepisami zakonu, wybudowano kościół. W 1210 roku jego konsekracji dokonał biskup krakowski Wincenty Kadłubek. Po czym wcześniejszego kapelana nadwornego Kazimierza Sprawiedliwego, wszechstronnie wykształconego w Paryżu i Bolonii dziejopisa i kronikarza, mistrza nauk wyzwolonych i prawa oraz cieszącego się wielkim poważaniem biskupa krakowskiego, a więc człowieka wielce światowego, tak zachwycił rygor cysterskiej ascezy, że zrezygnował z wszelkich splendorów i w 1217 roku rozpoczął życie zakonne w jędrzejowskim opactwie. Z Krakowa przybył doń pieszo (78 km!) i spędził w jego murach ostatnie pięć lat życia, w czasie których zdążył napisać czterotomową Kronikę polską, będącą do dziś ważnym, choć niezbyt wiarygodnym źródłem historii Polski tamtego okresu. Napisanym po łacinie, rzecz jasna.
Miejsce pochówku błogosławionego Wincentego Kadłubka (beatyfikowanego w 1764 roku), otoczone wielką czcią przez zakon i wiernych, do dzisiaj znajduje się w klasztornym kościele, w którym zachowały się również najstarsze fragmenty z pierwotnej budowli, a mianowicie wieża z 1110 roku.


Najstarsza część jędrzejowskiego opactwa z ośmiokątną wieżą romańską, liczącą 900 lat

Ta najstarsza perełka architektury romańskiej ocalała dzięki murarzom odbudowującym klasztor po pożarze w połowie XVIII wieku, który to pożar doszczętnie strawił zabudowania klasztorne. Otóż, dokonali oni sprytnego zabiegu: z pośpiechu lub ze względów oszczędnościowych nie rozebrali starych murów, lecz po prostu obudowali je nowymi. W stylu gotyckim, który zaistniał na naszych ziemiach właśnie dzięki cystersom. Niewykluczone, że dokonano tej sztuczki budowlanej celowo, podchodząc do spuścizny dziejowej z należytym pietyzmem i szacunkiem, co nie było częstym zjawiskiem na naszym skrawku świata. Takich skrupułów na pewno nie miały władze carskie, które po powstaniu styczniowym zamknęły klasztor (po kasacji zakonu cystersów zajmowany przez oo. reformatów), nie przejmując się losem zabytkowych budowli i mieszkańców miasta, któremu odebrały, nadane 500 lat wcześniej przez Bolesława Wstydliwego, prawa miejskie i ponownie zdegradowały je do roli osady. Miasto wróciło do Jędrzejowa dopiero po II wojnie światowej, ponownie, jak cystersi do swego klasztoru, któremu udało się  przetrwać bez nich prawie cały wiek. Także kościół, pełniący funkcję sakralną przez cały czas, nie został zniszczony okrutnym palcem historii, dzięki czemu zachował oryginalny XVIII-wieczny wystrój i swój najcenniejszy zabytek – słynne barokowe organy. Należą one obecnie  do jedynych w Polsce nigdy nie przebudowywanych, zachowanych w nienaruszonym stanie od momentu powstania, a więc brzmiących dokładnie tak samo, jak prawie trzy wieki temu. A jak monumentalne i urzekająco piękne jest to brzmienie, pisząca te słowa miała kiedyś okazję przekonać się, można rzec, na własnych plecach – kiedy na jednym z corocznych międzynarodowych koncertów organowych poczuła na nich ciarki z wielkiego wrażenia.

kaplica Wincentego Kadłubka, fot. A.K. Pęczalscy
Barokowa kaplica błogosławionego Wincentego Kadłubka

Do niewątpliwych ciekawostek, budzących wielkie zainteresowanie wszystkich zwiedzających, należą… dzieła XIX-wiecznych grafficiarzy, licznie pokrywające zewnętrzne mury kościoła. Nas zadziwiły szczególnie te wyryte wysoko, w zupełnie wydawałoby się niedostępnych miejscach, niektóre kunsztownie wykaligrafowane i bogato zdobione. Inicjały, daty, a nawet całe motta i nazwiska tych, którzy z zapałem uwieczniali swe istnienie w uświęconym miejscu. Metoda, choć kontrowersyjna, jak widać okazała się skuteczna, bowiem jej autorzy osiągnęli zamierzony cel – pozostawili po sobie ślad, który nosi już te same, zabytkowe znamiona co mury, na których powstał. Jak widać, mijający czas potrafi uszlachetnić nawet przejawy zwykłej, ludzkiej  próżności.

Na szczęście inni mieszkańcy Jędrzejowa pozostawili po sobie bardziej znaczący i pożyteczny ślad. Szczególnie tak niezwykli, jak rodzina Przypkowskich. W swej długiej i bogatej historii ma ona tak wielu wybitnych przedstawicieli, tak wielce zasłużonych dla kultury narodowej, że wręcz trudno wszystkich wymienić… Zwłaszcza nie będąc historykiem. Jedno jest pewne – zamiłowanie do nauk różnych, ze szczególnym uwzględnieniem astronomii i gnomoniki*, było w tej rodzinie dziedziczone pokoleniowo i przechodziło w linii prostej, z ojca na syna.

Pierwszym, który zasłynął w tej dziedzinie był Józef Przypkowski (1707-1758), profesor matematyki i astronomii na uniwersytecie krakowskim, twórca zegara słonecznego na kościele Mariackim w Krakowie. Prawdziwym człowiekiem renesansu był także jego wnuk, Feliks (1872-1951), prowadzący przez ponad pół wieku praktykę lekarską w Jędrzejowie, w wygodnym mieszkaniu w kamienicy na południowej pierzei Rynku, w którym oddawał się także swoim rozlicznym pasjom zbierackim i naukowym: oczywiście astronomii i gnomonice, ale także meteorologii, numizmatyce, mineralogii, fotografii, aptekarstwu, regionaliom oraz… kuchni, w której z upodobaniem eksperymentował oraz wyposażał w różne nowinki techniczne.
Charakterystyczna kopuła obserwatorium astronomicznego na dachu domu to także dzieło doktora Feliksa Przypkowskiego. Jego zbiory zegarów słonecznych, w tym wiele samodzielnie skonstruowanych, stanowią trzon kolekcji dzisiejszego Muzeum Zegarów, które powstało w 1962 roku, dzięki przekazaniu zbiorów Państwu przez jego syna, Tadeusza (1905-1977). Historyk sztuki, bibliofil i miłośnik heraldyki, z powodzeniem kontynuował ojcowskie pasje, poszerzając rodzinne zbiory o wiele cennych eksponatów, w tym również zegarów słonecznych wykonanych własnoręcznie. Aż siedem z nich znalazło miejsce w obserwatorium astronomicznym w Greenwich, co niewątpliwie świadczy o ich znakomitej klasie.

zegar słoneczny na murze Muzeum Przypkowskich, fot. A.K. Pęczalscy
Zegar słoneczny na budynku Państwowego Muzeum im. Przypkowskich w Jędrzejowie

Obecnie nad spuścizną przodków czuwa jego syn, Maciej Przypkowski, wieloletni dyrektor Muzeum. Być może właśnie dzięki tej, tak rzadko u nas spotykanej, nieprzerwanej kontynuacji tradycji posiada ono niepowtarzalnie ciepłą atmosferę starego, rodzinnego domu. Dostatniego, dodajmy. Do którego miałoby się wielką ochotę wejść na proszoną herbatę, zamiatając ogonem eleganckiej sukni kręcone schody, wiodące z sieni do salonu.  Nietrudno to sobie wyobrazić w domu, w którym czas zastygł w dziesiątkach rozmaitych zegarów, stojących na stylowych komodach, etażerkach i sekretarzykach, wiszących na ścianach i zgromadzonych w szklanych gablotach. W zegarach słonecznych, mechanicznych, ogniowych, klepsydrach pektoralikach, stołowych i kieszonkowych oraz w innych wymyślnych czasomierzach, konstruowanych nieprzerwanie od XV wieku. Łatwo można by się zanurzyć całkiem w przeszłości, gdyby nie zupełnie współczesna kasa z okienkiem, na parterze…
Ale mimo wszystko lepiej nie dotykać tam żadnego zegara, żeby nie stało się z nami tak, jak z bohaterką Godziny pąsowej róży. Tym, którzy jej nie znają, powiem, że chodzi o pewną starą, uroczą książeczkę Marii Krüger, opowiadającą o różnych skutkach nagłego przeniesienia się ze współczesności do przeszłości. O ile dobrze pamiętam – o dobre 100 lat z okładem. A w miejscu, gdzie czas drzemie nie tylko w zegarach, ale także w setkach starodruków (m.in. z autografami Heweliusza i  Kartezjusza) oraz w najcenniejszym na świecie księgozbiorze poświęconym gnomonice, lepiej niczego nie dotykać i mieć się na baczności.

Z innych przyczyn należy uważać w kuchni oraz w piwnicach, gdzie znajdują się wspaniałe zbiory przedmiotów gastronomicznych i aptecznych, w tym przeróżnych naczyń, tyleż kruchych, co dziwnych, jak np. delikatne, szklane pojemniczki z dziurką w dnie, których przeznaczenia nikt ze współczesnych nie jest w stanie się domyślić. A są to po prostu bardzo gustowne, XIX-wieczne muchołapki. O dotykaniu porcelany, która pyszni się w majestatycznych kredensach z kryształowymi szybami, też nie ma mowy, choćby nie wiem jak się chciało. Tutejsze zbiory są niesamowitym wyzwaniem dla miłośników tzw. skorup, u których widok tych wszystkich farfurek, filigranowych filiżaneczek, ażurowych półmisków i salaterek z miśnieńskiej manufaktury powoduje niemy zachwyt oraz nieopanowane drżenie rąk. Z namiętności do tego kruchego piękna, rzecz jasna – choć czasem, co tu ukrywać, na widok jakiegoś ślicznego cacka przez głowę potrafi przemknąć coś w rodzaju malutkiej zazdrości, natychmiast duszonej w zarodku…
Żeby było jasne – włamywacze, kierujący się okrutną pazernością i wandalizmem, którzy pod koniec 2002 roku ogołocili muzeum z kilku najwartościowszych eksponatów, wzbudzają w nas obrzydzenie, gniew i wieczne potępienie.

Opuszczaliśmy ten wspaniały dom rodziny Przypkowskich z wielkim niedosytem i pretensjami do pani przewodniczki, że za szybko nas przegoniła do współczesności, nie dając możliwości nacieszenia się zachwycającymi drobiazgami jak należy. A każdego zafascynowało coś innego, jak to w życiu – jednych zegar z armatką, innych aparatura do destylacji. Ale jednakowo, jak jeden mąż, byliśmy pod wielkim wrażeniem kolekcjonerskich pasji czterech pokoleń tej niezwykłej rodziny i zastanawialiśmy się, kiedy oni znajdowali na to wszystko czas?  A może zajmując się jego mierzeniem, potrafili go tak obłaskawić, że jadł im z ręki? Widząc pracowitość, zapał i zaangażowanie, pozwalał im się zamykać w zegarach, jak oswojone zwierzątko w klatce, i dlatego mijał im wolniej niż zwykłym zjadaczom chleba? Przecież nam umyka tak prędko, że często nie zdążamy z obowiązkami, a cóż dopiero z realizacją wszystkich zainteresowań. A oni mieli ich tak wiele, z tak różnych, rozległych dziedzin wiedzy i wszystkie rozwijali z rozmachem, poświęceniem i na wielką skalę.

Chyba prawdziwi to zaklinacze czasu, ci Przypkowscy z Jędrzejowa…

—–
* gnomonika – teoria i sztuka budowania zegarów słonecznych

Zdjęcia zabytków Jędrzejowa pochodzą z albumu Andrzeja i Krzysztofa Pęczalskich „Ponidzie” (wyd. Drukarnia PanZet Krzysztof Zatorski, Kielce 2004)
Zdjęcia z Rynku – Andrzej Mucha

Zdjęcia wnętrz muzeum można obejrzeć m.in. tutaj