fot. A. PęczalskiSzydłowa nie sposób przegapić. Jadąc z Kurozwęk drogą krajową nr 756, która wiedzie przez pola gęsto poprzetykane miedzami i łagodnie pofałdowane łąki, rozłożone po jarach i wąwozach jak kawałki płótna w różnych odcieniach zieleni, nagle, na kolejnym zakręcie, stajemy zdumieni, bowiem pojawiają nam się przed oczami białe mury, jakby wyrosłe prosto z tych poletek i zagajniczków. Stoją tak już 650 lat, chroniąc swoje wnętrze przed oczami przybyszów.

Szydłów. Polskie Carcasonne. Tak jak Paczków na Dolnym Śląsku, słynący z najlepiej zachowanych renesansowych murów obronnych, tak Szydłów, będący jedyną w Polsce środkowej osadą z doskonale zachowanymi fortyfikacjami i XIV-wiecznym układem urbanistycznym, też zasługuje na to miano. Chociaż, szczerze mówiąc, gdy wchodzi się bocznym wejściem, a nie przez piękną Bramę Krakowską, to trochę trudno o takie skojarzenia…

Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy w to letnie, sobotnie, późne popołudnie, to puste uliczki. Żadnych samochodów, przechodniów, handlu, nic. Nawet kury nie gdakały, ogarnięte leniwą sennością. Jedyną oznaką życia było szczekanie psa i odgłosy kopania piłki na dziedzińcu zamkowym, którego część jest teraz szkolnym boiskiem. Być może pogoda nie zachęcała mieszkańców do wyjścia z domów, a może po prostu nie mieli gdzie i po co wychodzić?

Bowiem tak jak w średniowieczu, prawie cała wieś mieści się w obrębie murów: kilka uliczek z gęstą zabudową na środku osady, kościół, pod murami – następny i ruiny trzeciego, oddzielony murem dziedziniec zamkowy z resztką zamku i Muzeum Regionalnym w dawnym Skarbczyku (oczywiście zamkniętym) i nowoczesną szkołą, piękną, ale, nawiasem mówiąc, stanowiącą prawdziwy zgrzyt architektoniczny w całym otoczeniu. Dwie uliczki dalej – stara synagoga (otwarta, ale o niej za chwilę), wspomniana Brama Krakowska i już jesteśmy za murami, czyli za Szydłowem. Sennym, jakby zapomnianym we współczesnym, pędzącym i hałaśliwym świecie, a jednak robiącym wrażenie.

A może właśnie dlatego? Bo czas, jakby tu przystanął i trwa w bezruchu, wsłuchany w echa przeszłości. Ma czego słuchać, oj, ma. Rzadko która miejscowość może powiedzieć (ustami swoich historyków, rzecz jasna), że miała tak bogatą historię i, niech mi będzie wolno nieco przewrotnie sformułować, takiego pecha jak Szydłów.

fot. A.K. Pęczalscy
Szydłów – mury obronne

Chociaż początki miał wspaniałe. Od nadania praw miejskich przez Władysława Łokietka w 1324 roku, aż do XVI wieku kwitł i rozwijał się wspaniale. Szczególne zasługi dla miasta położył Kazimierz Wielki, który dostrzegł jego świetne położenie pod względem obronnym – między Górami Świętokrzyskimi a Niecką Połaniecką, na cyplu, wśród naturalnych wąwozów. Realizując zatem swój system obronny kraju, otoczył miasto murami, o łącznej długości jednego kilometra i osiemdziesięciu centymetrów (do dziś zachowało się ok. 670 m), grubych na prawie dwa metry, z chodnikiem dla straży w górnej części, zabezpieczonej blankami. Do miasta prowadziły trzy bramy: Krakowska, Opatowska i Wodna (do dziś zachowała się tylko ta pierwsza). Również z polecenia króla Kazimierza Wielkiego, około 1354 roku, w najbardziej niedostępnym miejscu obwarowań wzniesiono zamek obronny, a sam król, w ramach pokuty za utopienie w Wiśle księdza Baryczki, ufundował kościół ekspiacyjny, który do dziś pełni funkcję kościoła farnego i jest jedynym ceglanym budynkiem, jaki zachował się na terenie dzisiejszej osady.

fot. A.K. Pęczalscy
Szydłów – kościół farny

Zamek nie miał tyle szczęścia, bowiem spłonął w 1630 roku. Został potem odrestaurowany, po czym ponownie zniszczony podczas potopu szwedzkiego. Po odbudowie w 1723 roku, o której informuje tablica na bramie z kartuszem herbowym Zygmunta III Wazy, jak całe miasto stracił na znaczeniu i nie spełniał już funkcji rezydencji władców. Dziś pozostały tylko wysokie mury obwodowe z gotyckimi portalami i ostrołukowymi wykrojami okien, a także stojący po przeciwnej stronie dziedzińca, wtopiony w mury obronne Skarbczyk, należący do XVI-wiecznego kompleksu zamkowego, zbudowany na miejscu dawnej, zrujnowanej baszty. Mieści się w nim obecnie Muzeum Regionalne, połączone z biblioteką, do których nie udało nam się wejść i niestety, nie mogliśmy zobaczyć pięknych, renesansowych sklepień i wewnętrznej kamieniarki okiennej, opisywanych w przewodniku.

Szydłów, fot. A.K. Pęczalscy
Szydłów – Brama Krakowska

Za to bilet, który zakupiliśmy w bramie, przed wejściem na dziedziniec zamkowy (jak mogłam zapomnieć, że oprócz pieska i chłopców grających w piłkę, spotkaliśmy jeszcze jedną żywą istotę – pana sprzedającego bilety!), którego ceny nie pomnę, ale były to jakieś groszowe sprawy – a więc ten bilet upoważniał również do zwiedzenia synagogi.
Ale zanim do niej dotarliśmy, musieliśmy przeczekać ulewę na czyimś gościnnym, chociaż też pustym, ganeczku. To był świetny moment, by spróbować sobie wyobrazić tę cichą osadę jako znaczące, bo leżące na szlaku handlowym, świetnie prosperujące i tętniące życiem miasto. Słynące z produkcji sukna, siodeł, kotłów i beczek, a także z operatywnych kupców, którzy potrafili wygrać spór o plac targowy z samym Sandomierzem, dzięki czemu mogli handlować również poza miastem, bez żadnych opłat. W XV i XVI wieku w Szydłowie działały prawie wszystkie cechy rzemieślnicze: krawców, szewców, piekarzy, garncarzy, wędzidlarzy, mieczników, siodlarzy, czapników, stelmachów, kowali, bednarzy, sukienników i parę innych, dzisiaj wydających nam się nieco dziwnymi. W gildii kupieckiej był nawet cech prasołów, czyli handlarzy solą.

W 1528 roku mieszczanie założyli wodociąg, do którego woda była podnoszona za pomocą „rurmusu”, czyli czerpakowego koła wodnego umieszczonego w zbiorniku wodnym, nad którym czuwał „rurmagister”, zwany także z łacińska aquaeductorem. Powstała łaźnia miejska, a bogacący się mieszczanie wznosili nowe domy i żyło im się dobrze i bezpiecznie w otoczeniu białych murów. Pod koniec XVI w. Szydłów liczył 180 domów i ok. 700 mieszkańców, z czego około jedną trzecią stanowili Żydzi, osiedlający się tutaj już od XV wieku. O tym, że stosunki dwóch kultur układały się dobrze, świadczy fakt, iż pod koniec XVI wieku nie tylko kupcy chrześcijańscy i żydowscy zostali zrównani w prawach, ale także pod względem religijnym szanowano się wzajemnie. W 1564 roku Żydzi wybudowali synagogę w obrębie miasta, przy której zapewne funkcjonował cheder.
Właśnie do tej synagogi, której attykę widzieliśmy z ganeczku, na którym przeczekiwaliśmy deszcz, udaliśmy się kurcgalopkiem, gdy tylko ulewa przeszła w lekką mżawkę.
I tu czekała nas miła niespodzianka. Oto na powitanie wyszedł do nas pan w tzw. średnim wieku, który okazał się rodowitym szydłowianinem, rozkochanym w historii miasta i jego kulturze, a więc także w tej, która przez wiele wieków stanowiła jej żywy składnik – żydowskiej.

Późnorenesansowa budowla, choć ogołocona, jak wszystkie synagogi w naszym kraju, została odrestaurowana, a także przywrócono jej dawny kształt poprzez dobudowanie drewnianego przedsionka z tzw. babińcem, czyli częścią dla kobiet. Wewnątrz utworzono mini-muzeum judaików. Zbiór jadów, czyli wskaźników do Tory, świeczników: siedmioramiennych menor i ośmioramiennych hanukowych oraz balsaminek, jest już imponująco piękny. Gorzej z główną salą męską, gdzie jedynym śladem kultu pozostało renesansowe, kamienne obramowanie ołtarza na święte księgi, czyli Rodały. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że pod farbą kryjącą ściany zachowały się także oryginalne polichromie. Dzięki temu, że w czasie II wojny Niemcy użytkowali pomieszczenie jako magazyn zboża, miały taką szansę, ale ich odkrycie czeka, niestety, na sponsora. Nasz przewodnik bardzo nad tym ubolewał, że nie ma chętnych na sfinansowanie tego przedsięwzięcia, podobnie jak łamał ręce nad zniknięciem z powierzchni wsi kirkutu, z którego kilkusetletniego istnienia, zachowała się… jedna i pół macewy. Pewnego dnia zostały podrzucone przez tajemniczą rękę pod drzwi synagogi. Dodajmy – po osobistym apelu naszego przewodnika do każdego mieszkańca z osobna, by zechcieli przeszukać swoje obejścia pod kątem resztek nagrobków z rozebranego kirkutu i oddali łaskawie to, co znajdą. Jak widać, znaleźli niewiele.

Po wizycie w synagodze jakoś wyjątkowo łatwo było sobie wyobrazić ten zły czas, jaki dotknął nie tylko Szydłów przecież. Ale to miasto miało, jak rzekłam, wyjątkowego pecha, który zaczął się w połowie XVI wieku i chyba w pewien sposób trwa do dziś. A zaczął się od wielkiego pożaru w 1565 roku, który strawił większość domów. Ponownie miasto zostało spalone przez zbuntowane wojska najemne w 1630 r., a ostatecznego aktu zniszczenia dokonał potop szwedzki i najazd wojsk węgierskich Rakoczego. Z 1300 mieszkańców ocalało wówczas zaledwie 300, a zrujnowanemu miastu już nigdy nie udało się dźwignąć do dawnej świetności. Jakby tego było mało, kolejne klęski i niepowodzenia nawiedzały je regularnie: zaraza, zbrojne powstanie mieszczan przeciw staroście Maciejowi Sołtykowi, który zagarnął miasto i chciał zlikwidować jego samorząd, licytacja murów, które ocalały tylko dlatego, że nie znalazły nabywcy, stacjonowanie i przemarsze wojsk w czasie powstania listopadowego, i wreszcie w 1869 roku  – ukaz carski, pozbawiający Szydłów praw miejskich. II wojna światowa nie tylko obróciła w perzynę tę perełkę architektury średniowiecznej (zniszczenia sięgały 90 procent), ale również zmieniła całkowicie charakter osady. Przyniosła bowiem całkowitą zagładę jej żydowskim mieszkańcom, stanowiącym trzecią część lokalnej społeczności. Zamknięci w getcie, liczącym około 1000 osób, wszyscy zostali wywiezieni i zgładzeni w obozie koncentracyjnym w Treblince.

Szydłów z lotu ptaka, fot. A.K. Pęczalscy
Szydłów z lotu ptaka

Stojąc przy Bramie Krakowskiej i patrząc z tej perspektywy na osadę, z pieczołowicie odrestaurowanymi zabytkami i czerwonymi dachami domów mieszkalnych okrytymi zielenią drzew, wydaje się ona ujęta w ramy białych murów jak obraz. Nie można nie zachwycić się jej unikalnym pięknem. Ale warto również zastanowić nad przyszłością tej spuścizny, która po latach odbudowy i mecenatu socjalistycznego państwa, znów wydaje się sennie czekać na lepsze czasy. A może na bogatego sponsora, który spowoduje, że młodzi nie uciekną w świat, a starym zechce się jeszcze żyć? Nie wiem. Ale przyznam, że z niecierpliwością czekam na ten moment, gdy podróżny w Szydłowie znajdzie nie tylko strawę dla ducha, ale także dla ciała, a kto wie, może i godziwy nocleg, z miękką poduszką pod głową i wygodnym materacem pod stopami, strudzonymi błądzeniem po przeszłych wiekach. Co, jak wszyscy wiemy, jest zajęciem szalenie pasjonującym, ale nachodzić się przy tym trochę trzeba.
A może los osady odmieni się tak pięknie, jak charakter jej legendarnego założyciela, Zbója Szydło, który całe życie łupił ludzi i nagle mu się odechciało? Stał się dobry i wszystkie zagrabione skarby przeznaczył na budowę miasta, a jego skromne mieszkanko, czyli trzy ziemne komory, można do dziś oglądać w zachodniej części kościelnego wzgórza.

Życzę więc Szydłowowi, by jak najszybciej otrząsnął się z tego „pecha” i stał się naprawdę polskim Carcasonne. Pod każdym względem. I żeby tak samo jak to francuskie miasteczko przyciągał rzesze turystów i znów tętnił gwarem, jak dawniej. Bo warto zobaczyć Szydłów, nie tylko po to, by uczyć się w nim naszej historii. Naprawdę warto.

—-
Zdjęcia pochodzą z albumów Andrzeja i Krzysztofa Pęczalskich „Ponidzie” i „Świętokrzyskie z lotu ptaka”