rzeźba Guoxinga w jego świątyni

Do Tainanu, jednego z najpiękniejszych miast Tajwanu, wybrałam się w połowie czerwca, kiedy to niemiłosierny żar lejący się z nieba oznajmiał nadejście lata. Jednakże tamtejsze intensywne promienie słoneczne zadziałały na mnie niczym lekarstwo, jako że od przeszło miesiąca trwałam w stanie deszczowej chandry spowodowanej ciągłymi opadami nawiedzającymi wyspę.

Tainan oznacza po prostu „południe Tajwanu”, tak jak Taipei oznacza jego „północ”, Taizhong jego „środek”, a Taidong jego „zachód”. W ten sposób wyznaczano najważniejsze punkty orientacyjne kraju. Tainan przez ponad 300 lat był punktem szczególnym, ponieważ od 1663 do 1885 roku funkcjonował jako stolica Tajwanu. Tym niemniej, fakt przeniesienia w ostatniej ćwierci XIX w. stolicy z Południa na Północ nie wpłynął negatywnie na dzisiejszy charakter miasta. Co więcej, w moim przekonaniu przysporzył mu sporo korzyści. Tainan uniknął bowiem losu wielkich molochów zatłoczonych setkami ściśniętych obok siebie bloków i wieżowców, stając się miejscem pełnym swobody i jakieś takiej bezstresowej flegmy.

Nad miastem ponadto ciągle unosi się nimb jego dawnej świetności, a to za sprawą niebywałej ilości świątyń i innych zabytkowych budowli utrzymanych w bardzo dobrym stanie. Wiele z tych budynków pamięta czasy Zhen Chenggonga (1624 – 1662), znanego na Zachodzie jako Guoxinga. Zasłynął on z tego, że w roku 1661 wyrzucił rezydujących w Tainanie holenderskich kolonialistów, przywracając jednocześnie rządy Chińczyków. Dziś w mieście można zobaczyć co najmniej kilkanaście rzeźb Zhen Chenggonga, z czego najważniejsza zdobi jego wyborne Mauzoleum, zalane kolorami malinowej czerwieni.

mauzoleum Guoxinga w Tainan

Pobyt kolonistów w Tainanie miał jednak swoje plusy, jako że wzbogacił kulturę Tajwanu w nową i nieznaną do tej pory architekturę. Jakkolwiek z dawnych fortów: Zeelandia (obecnie Fort Anping) i Provintia (obecnie Chihkan Tower) zostało niewiele, to Tajwańczycy zdają się być niezwykle dumni z tych pomników historii. To samo dotyczy innych budowli, będących niegdyś w posiadaniu kupców holenderskich czy niemieckich. Dziś są to cieszące się sporym zainteresowaniem turystów zadbane budynki, niekiedy po gruntownych zabiegach „kosmetycznych”. Ich atrakcyjność niewątpliwie wzmacnia fakt bliskości morza, bynajmniej jednak nie przyciągającego zwiedzających do pływania. Tainańskie wybrzeże według tamtejszych mieszkańców jest po to, żeby sobie wzdłuż niego spacerować. Pływać bowiem można w parku wodnym albo na basenie.
Ja miałam w tej kwestii trochę inne zdanie, ale zrzekłam się kąpieli morskich na rzecz wędrówek po najstarszych uliczkach miasta pełnych niebywałych świątyń.

Tainan Matsu Temp

Pierwszym przybytkiem kontemplacji i modlitwy, który odwiedziłam, była Świątynia Pięciu Konkubin. Ten niewielki budynek, położony na niskim wzgórzu, jest pomnikiem jednej z najtragiczniejszych historii miłosnych Tajwanu. Miejsce to często jest puste, bo Tainanczycy, z obawy przed duchami, wolą go nie odwiedzać. A chodzi o to, że zostało tam pochowanych pięć kobiet, które były ukochanymi konkubinami Ning Chinga – wnuka Zhen Chenggonga. Wszystkie one popełniły samobójstwo, wieszając się zaraz po tym, jak Ning Ching sam zdecydował się pożegnać ze światem ze względu na najazd Manchu (nowej Dynastii, która rozpoczęła panowanie w 1644 w Chinach). Legenda głosi, że Nin Ching wcale nie pragnął ofiary od swych ukochanych, chcąc raczej, by ponownie wyszły za mąż lub schowały się w jakimś klasztorze. Kobiety jednak miały mu odrzec: „Ty żyjesz, więc i my żyjemy, Ty umierasz, więc i my umrzemy”.

Świątynia Konkubin, Tainan

Mnie duchy Konkubin jakoś nie odstraszały, przyciągał zaś cień zadaszonego budynku oraz piękno czerwieni i głębokiego błękitu – kolorów zdobiących ściany świątyni. Siedząc przez jakiś czas na drewnianym krzesełku (jedynym, jakie się tam znajdowało), zastanowiłam się nad siłą tradycji. Fakt dobrowolnego złożenia siebie w ofierze był w kulturze chińskiej kwestią honoru, tym niemniej był to również czyn wielkiej odwagi i jakiejś trudno definiowalnej desperacji. Gorzej, jeśli w przypadku Pięciu Konkubin nie był to akt dobrej woli, a przymus. Legendy bowiem mają to do siebie, że lubią pewne fakty przeinaczać lub je koloryzować.

Po tych krótkich chwilach refleksji i odpoczynku, ruszyłam odwiedzić kolejne miejsca. Do niektórych świątyń zaglądałam jedynie na chwilkę, w innych zatrzymywałam się na dłużej. Decydował o tym rodzaj panującej we wnętrzu atmosfery oraz ilość komarów… Niestety, te nieznośne owady są na porządku dziennym w całym Tajwanie, a wszelki zastój w ruchu powoduje, że człowiek staje się bardzo łatwym celem ich bezlitosnego ataku. Moskity nie znoszą zapachu kadzideł, stąd wszelkie „zaczadzone” świątynie stawały się moją oazą dłuższego odpoczynku.

świątynia konfucjańska, Tainan

Jedno miejsce oczarowało mnie szczególnie. I choć nie należało ono do wyjątkowo „okadzonych”, to spora ilość jego uroczych i wyciszonych zakątków sprawiła, że aby to wszystko zobaczyć musiałam użyć własnych nóg, tak więc ruch był nieunikniony. Tym wyjątkowym miejscem była najstarsza na Wyspie Świątynia Konfucjańska, pochodząca z 1664 roku. Był to właściwie cały kompleks budowli otoczony murami, koloru nieco wypranej czerwieni. I to właśnie te barwy, kontrastujące z niezwykłym błękitem tamtejszego nieba, wprawiły mnie w natychmiastowy zachwyt.
Po przekroczeniu jednej z bram, oczom moim ukazał się widok rajskiej sielanki. Niby byłam już na terenie świątynnym, ale ciągle jakby w jakimś parku wysłanym zieloną trawą, na której poustawiano niewielkie pawilony. Na ławeczkach przesiadywało sporo ludzi namiętnie się wachlujących, zaś inni przechadzali się leniwym krokiem, dopasowanym do popołudniowej sjesty. W powietrzu natomiast unosił się zapach kamfory, czy też jakiegoś olejku odstraszającego komary.
Obeszłam najpierw tę część parkową, zahaczając o staw w kształcie półksiężyca, położony na czele całego kompleksu, po czym przekroczyłam wysoki próg głównej świątyni. Tam panowała już zupełnie inna atmosfera. Spokój i cisza, co najwyżej trzy osoby spacerujące po pustym dziedzińcu. Wyrafinowana prostota tegoż założenia oraz niewielka ilość dekoracji sprawiały, że nie mogłam się nadziwić wszechogarniającej harmonii, uzyskanej za pomocą tak skromnych środków. Czas płynął niepostrzeżenie szybko i wkrótce rzucane cienie zaczęły robić się coraz dłuższe, a czerwone kolory świątyni nabierać intensywności.

świątynia konfucjańska

Ruszyłam dalej, kierując się niewielką mapą przewodnika. Miałam na niej wyznaczonych kilka miejsc. Do jednego chciałam dotrzeć jeszcze tego samego wieczora. Przeciskając się wąskimi uliczkami dotarłam do małej świątyni, upchniętej tak mocno między budynkami mieszkalnymi, że gdyby nie ciąg lampionów zazwyczaj sygnalizujących drogę do świątyń, miałabym poważne wątpliwości, czy w ogóle ją znajdę. Z pozoru ów przybytek modlitwy taoistycznej nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale po jakimś czasie zauważyłam, że panująca wewnątrz atmosfera przesączona była bardzo dużym ładunkiem modlitwy, i to modlitwy graniczącej z magią. Nie było tam ciszy, wręcz przeciwnie – bezustanny ruch ludzi zapalających kadzidełka, palących stosy sztucznych pieniędzy, albo rzucających specjalnymi kośćmi wróżebnymi powodował specyficzny szmer. Co więcej, od czasu do czasu dawały się słyszeć głośniejsze tony modlących, którzy potrafili doprowadzić się do stanu halucynacji. Niekiedy pomagali im w tym „zawodowi pośrednicy”, wywołujący u wiernych za pomocą specjalnych „zaklęć” torsje i wymioty mające oczyścić organizm i wypędzić złe duchy.

w światyni

Kiedy wyszłam ze świątyni, miałam wrażenie, że powracam z jakieś dalekiej podróży. A skoro mnie, zaledwie widzowi, przytrafiło się takie doznanie, to cóż dopiero ludziom bezpośrednio zaangażowanym w modlitwę…

Wracając późnym wieczorem do ośrodka, w którym się zatrzymałam, weszłam jeszcze na moment na teren Świątyni Konfucjańskiej. W ciszy, jaką napotkałam próbowałam sobie przypomnieć wszystkie dźwięki z całego dnia. Ostatecznie jednak słyszałam tylko jedno brzmienie – głosy cykad, i uświadomiłam sobie, że to właśnie one towarzyszyły mi niemal przez cały dzień. Nieodłączny element tajwańskiego pejzażu, słyszalny o każdej porze, ale jak wszystko, do czego przywykamy, ginący w podświadomości. Wsłuchując się w ich śpiew, zapadałam w stan błogiej senności, ale wybudził mnie z niej człowiek zamykający świątynną bramę. Był to już najwyższy czas, by pokierować kroki do hotelu. Dźwięki cykad umknęły bardzo szybko, a zastąpił je przyciszony i spokojny szum ulicy – odwieczny towarzysz wieczornych sklepikarzy.

 świątynia konfucjańska, Tainan

Zdjęcia autory

Odcinek poprzedni: Pośród gór
Pierwszy odcinek cyklu o Tajwanie: Wyspa Tarasów

Zobacz też:
W czerwieni, złocie i tumanach kurzu – Chiny
Pośród chińskich ogrodów
Długi weekend w Szanghaju