Subiektywny spacer po holenderskiej ulicy
Z notatnika podróżnika, czyli pomieszane wspomnienia z wyprawy
Magicznie?
Magiczny moment przekroczenia granicy w Zgorzelcu. Na stronę niemiecką przepuszczają nas bez żadnej kontroli dwaj celnicy, ograniczający się do pobieżnego przejrzenia dokumentów. O piątej rano Gorlitz prezentuje się jak druga strona lustra, w której przegląda się Zgorzelec. Oniryczno-kafkowski klimat, budowany przez sklepy narożne i kamienice, zwłaszcza te nieodnowione. Nie zagłębiam się jednak w magiczny świat kontemplacji, skutecznie przeszkadza mi pot zalewający oczy, brak snu i obcierające buty. Do dworca doczołguję się resztką sił. Żaden z czterech współtowarzyszy mi nie pomoże, bo każdy ma swoje bagaże. Osuwam się bezsilnie na chodnik, przeze mnie ucieka nam pierwszy pociąg.
Jedziemy
Narasta we mnie rasizm, ksenofobia i nietolerancja, zwłaszcza, kiedy widzę patologicznie otyłą kobietę z równie otyłą córką, zajmujące wspólnie cztery krzesełka w niemieckim pociągu. Po nocy spędzonej w parku w Zgorzelcu, marszu przez granicę do Gorlitz z przygniatającym plecakiem i przeskakiwaniu z pociągu do pociągu w ramach biletu wochenende, trudno nazwać mnie miłośniczką nieekonomicznych Niemek. Młócę pod nosem przekleństwa, kiedy obok przeciska się spalone w solarium ciało, obleczone w spodnie ze sztucznej skóry, z napisem miss sixty. Jesteśmy już prawie u kresu podróży sześcioma pociągami pod rząd, czas na przesiadkę trwa od jednej do czterdziestu minut, a odległość od składu do składu to czasem przejście na drugi tor tego samego peronu, a czasem męczący galop, jak na przykład przez drezdeński dworzec. Pasażerowie zachowują się, jakby właśnie przenieśli się w lata socjalistyczne przed sklep mięsny, do którego rzucono właśnie parówki: z obłędem w oczach, całymi stadami, cwałują, kłusują…
W trakcie jednego z mini-eksodusów obserwuję kobietę, która potykając się o swoją walizkę na kółkach, dramatycznie wyrzuca ręce w górę. Jej torebka ląduje nisko, na torach; pomogłabym, ale trzeba biec, pociąg za minutę odjeżdża. Biegnę dalej, wsiadam, jadę.
Pierwsze kroki przez Holandię
Płasko, nisko, lity stół. W porównaniu z niemieckimi kamienicami – Enschede wygląda jak miasteczko zamieszkane przez dzieci. Nieco niejednogłośnie – niemrawo żądam wody, panowie są jednak nieubłaganie zgodni w dążeniu do wytyczonego celu – kierujemy się w stronę najbliższego coffee-shopu, gdzie po raz pierwszy w życiu będę miała okazję nabyć drogą kupna całkowicie legalną marihuanę. W połowie trasy buntuję się, zasiadam przy fontannie i oświadczam, że ja tu popilnuję bagaży, a oni niech idą. Ukradkiem popijam wody z brudnej fontanny o zamkniętym obiegu; wolę nie zaglądać zbyt uważnie na dno, woda to woda.
Po odpoczynku również zaczyna mnie ciekawić jak to jest – zaszydzić w pewnym sensie z polskiego prawa i żądam poprowadzenia mnie do przybytku rozpusty. Od współtowarzyszy otrzymuję instrukcję: weź ze sobą paszport, bo na pewno sprawdzą, ile masz lat. Rzeczywiście, gandzio-barman zanim zechce mnie obsłużyć, dokładnie sprawdza rok urodzenia.
Siedzę przy stoliku i zaciągam się uroczyście, z całych sił starając się nie kaszleć. Pomimo ekscytacji Zakazanym – nadciąga senność. A tu trzeba ruszać w dalszą drogę… półprzytomna zarzucam coraz cięższy plecak na ramiona i starając się nie zgubić kompanii, podążam w stronę dworca.
Nocleg
Około północy docieramy do miasteczka serów – Alkmaar. Zupełnie nic nie widzę, najchętniej zaległabym na przytulnym chodniku, ale chłopaki każą maszerować dalej. W prawym bucie mam agresję ZSRR na Afganistan, w lewym – krwawe zamieszki na placu Tiananmen, na plecach górę Rushmore. Apatycznie obserwuję holenderską architekturę, czekając jedynie, kiedy padną słowa: to tutaj. Wreszcie, przy ogromnym wiatraku, upragniony postój – po bezsennej nocy i dwóch dniach telepania się pociągami, błyskawicznie, resztką sprężonych sił, rozkładam namiot i zasypiam. Nawet nie przeszkadza mi ciągle obecny smrodek pociągów.
Rano okazuje się, że na miejsce obozowania wybraliśmy miejski teren rekreacyjny. Wokół nas spacerują właściciele psów z pupilami. Szybko zwijamy namiot, żeby następnie zasiąść na kilka godzin na ławce, podziwiać wiatraki i wchodzić w znajomości z właścicielami psów. Po ostatecznym nasyceniu się holenderskimi widokami znowu podejmujemy marsz ku przedmieściom Alkmaar. Kosztowna decyzja: wsiadamy do autobusu. Kolejne kilometry mijają szybko – docieramy do Schermerhorn, którego nazwy nie będę w stanie zapamiętać przez najbliższe dwa tygodnie a wymówić – do dzisiaj.
Na polu namiotowym, za boiskiem piłkarskim, rozbijamy namioty. Camping znajduje się na terenie ośrodka sportowego – do dyspozycji mamy piłkarskie szatnie z prysznicami i miejscem pod kuchenkę. Tego samego dnia pojawiają się kolejni Polacy. Część z nich była tu już w zeszłym roku, niektórzy, jak ja, przyjechali po raz pierwszy. Pierwsza wymiana informacji, kto gdzie pracuje, gdzie szukać roboty.
Jeść!
Kolejne dni rozpoczynamy od chleba holenderskiego, jakiegokolwiek smaku nabierającego wyłącznie w wersji tosta. Po dwóch tygodniach odkrywamy chleb turecki. Ma formę płytki chodnikowej, jest biały i smakuje jak polskie bułki. Smakuje!
Powoli wyjaśnia się zagadka otyłych Holenderek. To, co przyzwyczailiśmy się znaleźć w polskich sklepach spożywczych, tutaj jest czterokrotnie większe. Na półce z produktami mlecznymi kuszą-straszą litrowe słodkie puddingi i szeregi kartonów z vanille-vla, zagęszczonym mlekiem o smaku waniliowym.
Brakuje skrzyń z ziemniakami i nieładu charakterystycznego dla warzywniaków, każdy kalafior owinięty w folię, mięso szczelnie zapakowane w plastikowe foremki.
Praca
Klekocze taśma z przesuwającymi się po niej cebulkami. Bezpiecznie ukryci (przed kontrolą nielegalnych pracowników) w wielkim barnie czyli stodole, sortujemy. Do uszu, nosa, pod paznokcie, we włosy i pod pachy chyba też wciska się wszechobecny pył, pokrywający kilkucentymetrową warstwą podłogę. Duże cebulki jadą dalej, małe wyrzucamy za siebie, do skrzyń, sięgających nam po pas. Z upływem czasu coraz wyraźniej czuję, że mam kręgosłup, zaczynam przestępować z nogi na nogę do wtóru grzechoczących maszyn. Upiorny taniec. Pracodawczyni stoi nad nami i uważnie patrzy, czy jesteśmy wystarczająco efektywni. To słowo towarzyszyć nam będzie zwłaszcza później, kiedy przesortowanie cebulki trzeba będzie ładować do worków, po dwieście do każdego. Dostaniemy wówczas specjalną instrukcję: do prawej ręki trzy cebulki, do lewej dwie – razem mamy pięć. Każda piątka to jednostka. Dwadzieścia jednostek to sto cebulek. Nie wolno rozmawiać, śmiać się ani liczyć w inny sposób. To nieefektywne.
Po przeliczeniu pakujemy worki na platformę samochodu: ekipa nielegalnych pracowników liczy sześć osób, dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Pracodawczyni pokazuje pazur feministyczny, kobiety potrafią i mogą! I każe nam dwóm ładować ciężary, odsyłając męską część grupy do sortowania kolejnej partii cebulek. Po kilku godzinach mam wrażenie, że umrę w cebulkach. Chyba nie mam już kręgosłupa.
Rytuałem, przerywającym pracę Holendrom, jest godzinna przerwa na obiad. Znika wtedy sprawa efektywności, chociaż obiad plus odpoczynek mógłby dla nas trwać swobodnie pół godziny. Nasza gospodyni obiad podaje wyłącznie domownikom, chociaż z campingowej giełdy informacji wiemy, że w niektórych gospodarstwach posiłek obejmuje również pracowników. Tutaj nie. Żujemy po ciasteczku. Starając się zrekompensować brak jedzenia, sypię do herbaty pięć łyżeczek cukru i pół słoika śmietanki w proszku, ignorując spojrzenia Holendrów.
Rowery i autostop
Brzydka, płaska, monotonna Holandia ma jedną rzecz wartą wypróbowania: ścieżki rowerowe oplatają ten depresyjny kraj bardzo szczelnie i pozwalają na swobodne pokonywanie nawet sporych dystansów. Camping, na którym mieszkamy, regularnie odwiedzają rodziny z przytroczonymi do rowerów namiotami, kuchenkami i śpiworami. Rodziny rozbijają obóz, odpoczywają, żeby następnego dnia ruszyć dalej.
Niewiele właściwie można się spodziewać po naszych rowerach, zakupionych po dziesięć euro za sztukę w miejscowym second-handzie, jednak podejmujemy ryzyko i wyruszamy nad morze, do odległego o 20 kilometrów Bergen. Błąd! Po zejściu z plaży okazuje się, że z tylnego koła mojego pojazdu schodzi powietrze, a przednia opona jest przetarta do tego stopnia, że widać dętkę. Perspektywa dwudziestokilometrowego spaceru z zepsutym rowerem u boku przygnębia mnie na tyle, że zaczynam płakać; na to wezwanie pojawia się uprzejma holenderska para. Błyskawicznie naprawiają tylne koło, zalecają ostrożność co do przedniego i znikają.
Pokrzepiona ludzką życzliwością, dojeżdżam do pola namiotowego, obiecując sobie jednak, że wszelkie dalsze trasy pokonywać będę odtąd autostopem. Faktycznie, oprócz kilku fatalnych dni (deszcz, wiatr, trzecia godzina wystawiania kciuka w stronę obojętnych pojazdów), całkiem dobrze wychodzimy na tym sposobie podróżowania. Krótka wyprawa do Edamu niespodziewanie zmienia się w kilkudniową wycieczkę do Amsterdamu, głównie dlatego, że tak miło podróżuje się z młodym małżeństwem.
Udało nam się wypracować standardowy model rozmówek polsko-samochodowych. Skąd jesteście? Aaa, Poland. Jak czujecie się w Unii Europejskiej? 20% to naprawdę wysoka stopa bezrobocia, w Holandii wynosi 8%. Czy wiecie, że kilkadziesiąt lat temu ta część naszego państwa znajdowała się pod wodą?
Niezapomniana podróż: na machanie reaguje dwójka młodych ludzi w stylowym kabriolecie z lat pięćdziesiątych. Wygodnie moszczę się na skórzanym tylnym siedzeniu i wdychając opary benzyny wyobrażam sobie, że jestem hollywoodzką gwiazdą filmową. Gubimy drogę i żeby szybko nadrobić stracony czas, kierowca mknie po autostradzie z zawrotną prędkością.
W drodze powrotnej tego samego dnia przy krawężniku zatrzymuje się łysiejący, długowłosy hippis. W samochodzie trochę ciasno… wysiadając jesteśmy spoceni i cali w sierści towarzyszącego nam goldena, na pożegnanie otrzymujemy skręta.
Dokonujemy zabawnego odkrycia: spora część kierowców umila sobie podróże, słuchając muzyki dziwnie przypominającej rodzime produkcje Shazzy i Bayerful. Disco-holo?
Tęsknota
W pewnej chwili zaczynam mieć dosyć. Wszystkiego: udawanej, zurbanizowanej wsi, kanałów przeszkadzających w pokonywaniu drogi na skróty, paskudnego chleba, rowerów, płaskiej powierzchni, tego, że piwo jest sprzedawane w maleńkich szklaneczkach, poukładanych i uładzonych holenderskich uliczek. Pragnę antidotum w postaci polskiej, popegeerowskiej wsi, zakupów w byłym GS’ie, usłyszenia wyzywających się kierowców na podziurawionej drodze i przynajmniej jednego trzystumetrowego pagórka.
Amsterdam nagle traci kolory i staje się zatęchłym miastem z krzywymi domami i śmierdzącymi zaułkami.
Holenderskiego nie znam, a rozmowy z anglojęzycznymi znajomymi stają się nieznośnie płytkie i mało istotne.
Spotkania z Polakami mieszkającymi w Holandii nie zastąpią świata zostawionego w Polsce. Czas podjąć decyzję…
Wracamy
Podróż powrotna trwa. Udało nam się dojechać do Kolonii autostopem – teraz, o godzinie pierwszej w nocy, tkwimy na dworcu i czekamy na pociąg, żeby przez następny dzień przebijać się przez Niemcy. Zmęczona kładę się w śpiworze wprost na peronie, po którym co kilka minut przejeżdża mężczyzna na czyszczącym kombajniku. Zapach dworca zupełnie nieznany do tej pory; w powietrzu unosi się lekki aromat detergentów, nic się nie lepi, więc tym bardziej nie mam oporów, aby zasnąć. Po dwóch godzinach budzę się głodna. Raz kozie śmierć, zaryzykuję, kupię coś w budce na peronie… miłe zaskoczenie. Wurst – niemiecka parodia hot doga – znika błyskawicznie i wypełnia żołądek miłym ciepłem. Następny gorący posiłek zjemy dopiero we Wrocławiu, również na dworcu, tym razem w towarzystwie bezdomnych. Z Wrocławia również przyjadą ze mną do domu pluskwy, autorki późniejszych ugryzień na moich nogach – ale o tym jeszcze nic nie wiem. Póki co leżę opatulona w śpiwór na betonie, a przed oczami przesuwają mi się wiatraki, sery, skręty i koty.
Zdjęcia z serwisu stock.xchng