Sobki w Sobkowie
Zamek w Sobkowie nie jest tak znany, jak ten w pobliskich Chęcinach. Nie jest tak okazały jak Krzyżtopór w niedalekim Ujeździe, niektórzy nawet odmawiają mu miana zamku. Ale wędrując po Górach Świętokrzyskich, zwłaszcza po wzgórzach Sobkowsko-Korytnickich, lub organizując spływ po Nidzie, warto rzucić okiem na tę „fortalicję będącą unikatowym przykładem zabezpieczenia XVI-wiecznej posiadłości szlacheckiej”, a może nawet zatrzymać się tu na noc, bo jest to „jedyna na Ponidziu okazja noclegu w zamku”?
Do Sobkowa trafiliśmy właściwie przypadkiem. Gdyby nie rekomendacja znajomych, pewnie nigdy byśmy tu nie zboczyli. Łatwo zresztą ominąć drogowskaz, kiedy jedzie się dość komfortowo trasą E 77 z Kielc w kierunku Jędrzejowa. Żal zjeżdżać z dobrej szerokiej szosy na wiodącą przez las dużo węższą drogę. Ale w ogólnym rozrachunku bilans jest dodatni.
Zamek jest pierwszą budowlą przy wjeździe do Sobkowa od strony Sokołowa. Starsze przewodniki (wydane przed 2000 r.) wspominały tylko o ruinach fortalicji (szlacheckiej siedziby warownej) z XVI w., nie oczekiwaliśmy więc cudów. Tymczasem to, co ujrzeliśmy, nie wyglądało wcale jak ruiny. Teren uporządkowany, zagospodarowany, otoczony kamiennym murem z szeroką drewnianą bramą wjazdową. Parę metrów dalej szyld „Zamek rycerski. Restauracja pod zakutym łbem”, który świadczy o poczuciu humoru obecnego właściciela warowni. Na dziedziniec fortalicji weszliśmy „kuchennym” dziś (bo prowadzącym do restauracyjnej kuchni) wejściem od strony południowej. I dopiero wtedy oczy nasze piękne ujrzały ruiny klasycystycznego pałacu, wśród których z majestatem przechadzały się pawie.
Sobkowski obiekt jest bardzo eklektyczny. Odbudowana została najstarsza część mająca charakter warowni – baszty typu puntone, brama wjazdowa, stajnie oraz południowe zabudowania, gdzie mieści się restauracja i pokoje gościnne. Te ostatnie w miejscu dawnego zamkowego skarbca. Na dziedzińcu jako atrakcję turystyczną wystawiono armaty i … narzędzia tortur. Podobno na życzenie turystów dokonuje się egzekucji i to z zachowaniem wszelkich zasad sztuki katowskiej, na etacie bowiem zatrudniony jest kat – prawdziwy profesjonalista. Przed odbudowaną stajnią stoją całkiem współczesne rumaki mechaniczne, niektóre nawet „bardzo rasowe”. Natomiast na bramie wiodącej do przystani wywieszono tabliczki: „Nie karmić koni” i „Koń może ugryźć” – i w tym przypadku chodzi już o zwierzęta. W sobkowickiej fortecy kasztelan prowadzi bowiem stadninę, organizuje jazdy konne i przejażdżki bryczką.
Atrakcyjne są też rejsy zamkowymi gondolami, do których wsiąść może nawet kilkanaście osób. Do przystani dochodzi się żwirową alejką mijając przy okazji odnowioną zamkową studnię, część murów północnych ze wspomnianą bramą i tabliczkami ostrzegawczymi oraz miejsce, w którym turyści organizują sobie wieczorne ogniska.
Nieodbudowany pozostał natomiast osiemnastowieczny pałac. Pozostały z niego fragmenty zachodniej elewacji z jońskimi kolumnami i południowa fasada z dobrze widocznym na półkolistym tympanonie kartuszem Szaniawskich. Ruiny są wymarzonym miejscem ślubnych sesji zdjęciowych. Jedną z takich sesji udało nam się przyuważyć: panna młoda w kremowym robronie wychyla się zza kolumny, pan młody przyklęka przy murze, oboje stają w dawnych drzwiach pałacowych, a wszystkiemu towarzyszy muzyka, najczęściej akordeonowa i skrzypcowa z gatunku „graj, piękny Cyganie”.
Zamek w Sobkowie nie ma jeszcze „oficjalnej” białej damy czy bezgłowego rycerza snującego się nocami po ruinach. Niektórzy jednak poszeptują, że widzieli tu ostatniego z Sobków, tzw. „złego ducha”. Ciekawe, że miejsca tego nie zaszczyca swą obecnością pierwszy z sobkowskich kasztelanów. Podejrzewam, że odstraszają go te wyeksponowane narzędzia tortur. Wiadomo bowiem, że tortury dotykały przede wszystkim heretyków, a imć Stanisław Sobek z Sulejowa był arianinem. Około 1560 r. wybudował tu murowany zbór ariański. Jednak ani zasady wiary, ani radykalizm społeczny braci polskich nie miały szans zakorzenić się i rozwinąć na ziemi sobkowskiej, bo już dziesięć lat później, w 1570 r. jeden z synów kasztelana – również Stanisław, podarował świątynię katolikom. Zapewne nie był to przypadek, że akt darowizny zbiegł się w czasie z podpisaniem Zgody Sandomierskiej, zawartej między luteranami, kalwinami i braćmi czeskimi w obronie przed kontrreformacją, z której to ugody wykluczono jednak arian. I zapewne również nieprzypadkowo święty Stanisław jest patronem kościoła w Sobkowie. Do postaci założyciela miasta oraz świętego biskupa-męczennika nawiązuje obecny herb gminy Sobków – czerwony jeleń ze złotymi kopytami i porożem (herb Brochwiczów), a nad nim cztery białe orły ze złotymi szponami – przypominające, że św. Stanisław był „porąbany na cząstki, strzeżony przez orły, opromieniony z nieba, nazajutrz scalony”.
Mimo że dziś Stanisław Sobek z Sulejowa nie ma wstępu na zamek, to jemu należy zawdzięczać powstanie fortalicji i miasta. Budowę dworu rozpoczął w 1563 r.; w tym samym roku dzięki przychylności Zygmunta Augusta uzyskał dla osady o nazwie Nida prawa miejskie i przywileje (np. zwolnienia z podatków na 15 lat) i nazwał ją Sobkowem. W latach siedemdziesiątych kasztelanem sobkowskim został Stanisław Sobek junior, ten, którego duch nawiedza dziś zamek.
Po jego śmierci fortalicja pod koniec XVI w. dostała się w ręce Drohojowskich (herbu Korczak), a to za sprawą małżeństwa siostry Stanisława z przedstawicielem tego rodu. W posiadaniu Drohojowskich zamek długo nie pozostał, bo pod koniec XVII w. wykupił go hrabia Jan Wielopolski (zm. 1688), podkanclerzy koronny, starosta krakowski i chęciński. Drugą żoną hrabiego była Maria Anna margrabianka d’Anquien, siostra królowej Marii Kazimiery Sobieskiej (pierwszą – Konstancja Krystyna Komorowska zm. 1675). Prawdopodobnie dzięki tym koligacjom z podkanclerzego stał się Wielopolski Kanclerzem Wielkim Koronnym. W Sobkowie chętnie mówi się też o wizycie na zamku Jana III Sobieskiego z małżonką. Wizyty tej nie potwierdzają jednak znane dotąd źródła. Nawet jeśli monarsza para nie zjawiła się w sobkowskiej fortalicji, to Wielopolski miał ambicje, aby stworzyć ze swojego zamku rezydencję godną przyjęcia króla. To z jego inicjatywy na zamkowym dziedzińcu rozpoczęto budowę barokowej willi. Ok. 1683 r. Sobków został sprzedany Sarbiewskim, a dziesięć lat później jego właścicielami stali się Myszkowscy. I prawdopodobnie dopiero Józef Myszkowski dokończył budowę pawilonu rozpoczętą przez Wielopolskiego.
W I poł. XVIII w. Sobków nabył biskup Konstanty Felicjan Szaniawski, a kilkadziesiąt lat później Anna Szaniawska zdecydowała się przebudować willę Wielopolskich i uczynić z niej prawdziwy pałac. Mówi się, że prace prowadził tu królewski architekt. Źródła nie są jednak zgodne co do tego, któremu z architektów Stanisława Augusta powierzono to zadanie: Janowi Ferdynandowi Naxowi czy Franciszkowi Placidiemu. Przychylałabym się do twierdzenia, że piętno na sobkowskim pałacu wycisnął raczej Nax, który przebudowywał też pałac w położonych niedaleko Kurozwękach i żył w bliższej przyjaźni z królem niż Placidi silnie związany z Wettinami. Paradoksalnie – od kiedy fortalicja stała się pałacem, zaczął się zmierzch jej świetności. Od XIX w. kolejni właściciele (m.in. Dobrosławscy) tracili nim zainteresowanie, często borykając się z długami nie inwestowali w zamek; fortyfikacje, pałac i ogród popadały w ruinę. W 1869 r. Sobków stracił prawa miejskie, których do dziś nie odzyskał. W 1915 pałac niemal całkowicie spłonął, pozostały po nim tylko znane dziś malownicze, romantyczne ruiny. Po II wojnie światowej fortalicję przekazano miejscowemu PGR-owi, któremu darowizna ta była co najmniej obojętna. Obecny właściciel – Andrzej Borkowski mówi, że kiedy zdecydował się kupić obiekt, wśród klasycystycznych murów było wysypisko śmieci. Doprowadzenie obiektu do dzisiejszego stanu zajęło mu ok. pięciu lat. Kilka razy w tygodniu przyjeżdżał nadzorować prace porządkowe i renowacyjne, do których chętnie przystąpili również mieszkańcy Sobkowa. Dziś kasztelan nie żałuje, że dla Sobkowa porzucił stolicę. Z roku na rok zamek staje się coraz bardziej znany, popularny wśród turystów, biznesmenów i młodych par, a także amatorów konnej jazdy. Może z czasem to właśnie zamek stanie się też centrum kulturalnym Sobkowa, gdzie odbywać się będą konferencje naukowe, seminaria, kursy wakacyjne i koncerty. Takie są plany i ambicje.
Z zamku do centrum Sobkowa prowadzi oczywiście ulica Stanisława Sobka. Jeszcze przez jakiś czas wzdłuż szosy ciągną się mury, które choć zamkowe, nie należą już do kasztelana. Zaskoczeniem dla turysty może być typowo sobkowskie zetknięcie historii i współczesności: kilkusetletnie mury i kilkunastoletnie wanny służące krowom za koryta.
Nieco dalej ulica Sobka przechodzi w Kielecką. I kiedy już turysta zdąży się oswoić z myślą, że Sobków jest miejscowością ciągnącą się wzdłuż szosy, doznaje kolejnego zaskoczenia. Oto jego oczom ukazuje się ryneczek z parkiem, boiskiem do siatkówki i kolorową figurą św. Floriana z 1816 r. Patron strażaków spogląda w stronę obiektów niezwykle istotnych dla miejscowych i przyjezdnych, a mianowicie w stronę „wielobranżowych” sklepów. Kupić tu można – w dni powszednie i w niedzielę – niemal wszystko, choć oczywiście głównym asortymentem są artykuły spożywcze.
Przy rynku znajduje się też drogowskaz do Mokrska: „Mokrsko 2 km”. Nazwa jest trudna do wymówienia, zwłaszcza dla tych, którzy miewają kłopoty z artykulacją głoski „r”, mieszkańcy wolą więc używać jednej z nazw wymienianych przez średniowieczne źródła – Mokrzko. Etymologia ludowa wyprowadza nazwę od terenów podmokłych, strumienia, który do dziś płynie w pobliżu pochodzącego z XIII w. kościoła w Mokrsku/Mokrzku Dolnym. Kościół ten pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP jest niezwykły. I to nie tylko dlatego, że bardzo stary, że zachowały się romańskie detale architektoniczne, zwłaszcza głowice kolumn i gmerki (średniowieczne logo, proste ale rozpoznawalne znaki) pozostawione przez budowniczych, ale także dlatego, że do dziś istnieją otwory, do których wkładano jakiś łatwopalny materiał – np. hubę, suchą trawę – i za pomocą świdra wzniecano ogień. Ciekawe, że zwyczaj ten, najprawdopodobniej pogańskiej proweniencji, kultywowany był na terenie kościelnym ponoć jeszcze do XIX w. Obok kościoła uwagę przykuwa drewniana dziewiętnastowieczna dzwonnica, a nieco dalej otoczony starym parkiem dwór z przełomu XIX i XX w. Do 1999 r. mieściła się tu szkoła, teraz dwór stoi opuszczony i zapomniany.
Aby dotrzeć do Mokrzka Górnego, w Mokrzku Dolnym, przy sklepie spożywczym, należy skręcić w prawo, w dół. To zadziwiające, ale Mokrsko Górne położone jest niżej niż Dolne.
Przewodniki i mapy informują o ruinach zamku w Mokrsku Górnym. Jednak trafić tam jest o wiele trudniej niż do zamku w Sobkowie. Na pewno nie wskazana jest – przynajmniej za pierwszym razem – nocna eskapada, choćby zapowiadała się bardzo romantycznie. Przed amatorami pragnącymi podziwiać ruiny w księżycowej poświacie, zamek może się bardzo skutecznie ukryć. Nie widać go z drogi w dzień, a co dopiero w nocy. Nas dosłownie wywiódł w pole. A zatem pierwsza próba zdobycia mokrskiego zamku zakończyła się fiaskiem. Zaczęły pojawiać się podejrzenia, że albo zamek nie istnieje, albo to inna nazwa ruin sobkowskich, albo jest to zamek – widmo i dostępu do niego z pomocą sił nadprzyrodzonych tak dobrze broni sama królowa Bona.
W dziennym świetle wszystko wyglądało inaczej. Już było wiadomo, że nie można zapuszczać się zbyt daleko drogą wiodącą do Wólki Kawęckiej. Trzeba skręcić w prawo obok domu nr 35, a potem uważać, żeby nie przeoczyć ruin ukrytych wśród drzew. Dojście jest utrudnione przez rów melioracyjny i wybujałe pokrzywy. Warto jednak pokonać te przeszkody, bo widok niemal zapiera dech w piersiach.
Rzadko spotyka się tak malownicze obiekty. Szare mury wśród różnych odcieni zieleni upodobały sobie bociany, które na szczycie jednej ze ścian założyły gniazdo. Okazale wyglądają pozostałości wschodniej ściany i fragmenty ścian wewnętrznych dawnego pałacu oraz północno-wschodni narożnik murów otaczających niegdyś zamek. Do dziś podziwiać można całkiem dobrze zachowane renesansowe detale architektoniczne zdobiące okna. Ciekawy turysta zajrzy też do ukrytych w krzakach piwnic. Kto wie? Może spoczywają tam jakieś ukryte przez królową Bonę skarby? Legenda głosi, że właśnie w tym zamku królowa Bona spotykała się ze swoimi stronnikami będącymi zarazem przeciwnikami małżeństwa Zygmunta Augusta z Barbarą Radziwiłłówną. Być może królowa przywiozła tu środki mające pomóc niezdecydowanym w określeniu właściwego stanowiska wobec tego mariażu?
Mimo że najwięcej danych pochodzi z czasów królowej Bony, a więc z XVI w., dzieje zamku w Mokrsku sięgają wieku XIV. Fundatorami reprezentacyjnej gotyckiej siedziby, która miała zastąpić dotychczasową drewnianą rezydencję Piotra Jelity, był Klemens z Mokrska (herbu Jelita), kasztelan radomski lub jego brat biskup krakowski Florian. W XVI wieku zamek stał się własnością Bony, która w 1531 r. kupiła go ponoć za dwa tysiące florenów. Następnie poleciła marszałkowi wielkiemu koronnemu Piotrowi Kmicie (wówczas jeszcze swemu gorliwemu zwolennikowi), aby zamek rozbudował i przekształcił w renesansową rezydencję godną królowej. Wieść niesie, że do tych prac marszałek Kmita zatrudnił tych samych kamieniarzy, którzy przebudowywali zamek na Wawelu.
Dziesięć lat później właścicielem zamku i wsi stał się Jakub Secygniowski, spokrewniony zresztą z Mokrskimi herbu Jelita. Potem Giebułtowscy, Chełmscy, Ksiąscy, Dembińscy. Kolejni właściciele kilkakrotnie przebudowywali rezydencję; po działaniach Kmity pierwsza przebudowa miała miejsce jeszcze w XVI w, następna w XVII. Jednak na przełomie XVIII i XIX w., kiedy sąsiedni zamek w Sobkowie jeszcze rozkwitał, pałac w Mokrsku pustoszał i stopniowo popadał w ruinę. W połowie XIX w. jego stan niewiele różnił się od obecnego, o czym można się przekonać oglądając ówczesne ryciny. Dziś jest własnością prywatną; na szczęście nie otacza go żaden płot z informującą o tym fakcie tabliczką i turyści, którzy nie pojawiają się tam tłumnie, mogą nacieszyć oko przepięknym widokiem.
W czasie pobytu w Sobkowie mieliśmy kilka razy okazję przekonać się też o tym, że pierwsze znaczenie słowa „sobek” w ogóle nie przystaje do zachowania mieszkańców wsi. Po raz pierwszy, gdy gospodarze obdarowali nas górą ogórków i koszem świeżych wiejskich jaj. Po raz drugi, gdy trzeba było podkleić sandał i w niedzielę rymarz wyrwany z przedpołudniowej drzemki zrobił to „od ręki” nie chcąc żadnej gratyfikacji. Po raz trzeci przy wymianie żarówki w reflektorze, za co miejscowy mechanik również nie żądał zapłaty. My też nie chcemy okazać się sobkami i dlatego z radością dzielimy się z czytelnikami Pinezki tym wakacyjnym odkryciem.
Zdjęcia autory