Przekorny Tika
Marzenia o białym wielbłądzie
sobota, 3 grudnia 2005
Przybywszy na skraj marokańskiej pustyni zatrzymałam się w kolorowym berberskim namiocie przy jednym z hotelików w stylu piaskowych zamków u stóp ogromnej, magicznej wydmy. Wydma rozciąga się przez wiele kilometrów i zmienia kolor w zależności od światła i pory dnia.
A w tym pustynnym pejzażu – wielbłądy! Wśród stadka zwykłych, brązowych, zobaczyłam jednego, przepięknie białego wielbłąda. Od dawna marzyłam o powędrowaniu przez chwilę z własnym wielbłądem. A teraz – ten biały wielbłąd… Może to jest ten czas i miejsce…
Porozglądałam się dookoła. Okazuje się, że kupienie wielbłąda nie jest problemem. Każdy sprzeda ci wielbłąda. Nie tanio. Drożej niż mój stary żółty van. Ale stwierdziłam, że ceny za spełnienie marzenia nie da się tak naprawdę zmierzyć ilością euro czy dirhamów. Poza tym – miałam nadzieję powędrować z wielbłądem do Zagory i tam go sprzedać – nawet jeśli nie za taką samą cenę. Według różnych źrodeł zajęłoby mi to pomiędzy 8 a 14 dni drogi przez pustynię – z Merzouga do Zagora. Nie przez pustynię z samych piaskowych wydm, ale pustynię z różnymi krajobrazami, z kilkoma niewielkimi osadami oraz namiotami nomadów po drodze. Kilku miejscowych ludzi powiedziało, że być może mi się uda, choć większość była sceptyczna: sama z wielbłądem – niemożliwe!
Ja jednak chciałam spróbować. Więc w towarzystwie berberskiego nomada przewędrowałam całą okolicę spotykając się z ludźmi, popijając słodką herbatę, oglądając białe wielbłądy, negocjując cenę palcem na piasku zbocza wydmy. Kiedy w końcu dogadałam się co do wielbłąda i ceny, pojechałam do bankomatu w miasteczku i z powrotem, aby dostać pierwsze instrukcje obsługi wielbłąda – okazało się, kiedy go dosiadłam, że…. wielbłąd za nic w świecie nie będzie szedł, jeśli ktoś nie poprowadzi go na sznurku.
– Wielbłąd to nie koń. Ani samochód. Nie skręca w prawo czy lewo na żądanie – śmieli się ze mnie.
– Ale jak w takim razie mam pojechać na wielbłądzie do Zagory?
– Potrzebujesz przewodnika.
Ale ja nie chcę przewodnika. Z przewodnikiem mogę wykupić sobie jeden z tych turystycznych, krótszych lub dłuższych spacerów po pustyni, nie potrzebowałabym kupować po to własnego wielbłąda. Okazuje się, że żaden z okolicznych wielbłądów nie jest w ten sposób wytrenowany. Mówią, że musiałabym kupić albo wojskowego wielbłąda (te trenowane są zupełnie inaczej), albo jednego z saudyjskich wyścigowych wielbłądów – te nie muszą być prowadzone na sznurku.
Więc póki co – moje marzenie o białym wielbłądzie pozostaje nadal tylko marzeniem. A kto wie – może gdzieś kiedyś spotkam jeszcze wielbłąda, który powędruje ze mną – bez przewodnika.
Poniedziałek, 20 lutego 2006 – Burkina Faso
Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jakie przygody czekają mnie tutaj, kiedy pożegnałam Kati w Oagadougu. Myślałam, że Burkina Faso będzie tylko „przejazdowym” mniej więcej krajem w drodze do Nigru, gdzie umówiłam się luźno z Rebeką. Opuszczając stolicę, nie miałam jeszcze od niej wiadomości, od kiedy rozstałyśmy się w Mali, ale podążałam powoli stopem wzdłuż mniej uczęszczanej drogi w stronę nigerskiej granicy. A tutaj, na północy kraju, moją uwagę odwracał co jakiś czas przejeżdżający na wielbłądzie Tuareg. Tak, właśnie przejeżdżający, nie prowadzący wielbłąda, ale jadący samotnie nie wiadomo skąd i dokąd, w turbanie, dostojnych szatach i z mieczem… Coś, o czym marzyłam, a co okazało się niemożliwe w Maroku, gdzie wielbłądy potrafią tylko podążać za przewodnikiem.
– Chodź, zabiorę cię moim motocyklem do Gorom Gorom, jutro jest dzień targowy, tam możesz kupić wielbłąda – powiedział mi miejscowy chłopak z dredami, w miasteczku na północy Burkiny.
Targ był fascynujący, z kolorowo ubranymi ludźmi z wielu różnych grup etnicznych, przybyłymi z bliska i z daleka, pieszo, wozami zaprzężonymi w osiołki, ciężarówkami lub na wielbłądach. Owszem, były wielbłądy na sprzedaż, ale wszystkie białe były młode, jeszcze nietrenowane. A jedyny duży, dobrze wytrenowany, nie był biały. Ale… następnego dnia znowu znalazłam się na motocyklu, z miejscowym Tuaregiem jadącym około 50 kilometrów przez pustkowie do swojej wioski.
Długa historia, ale w skrócie – motor popsuł się po drodze, podróż kontynuowaliśmy pieszo, spędziliśmy noc z tuareską rodzinką, następnego dnia ludzie przyprowadzali swoje wielbłądy.
I… tak – w końcu – jestem szczęśliwą posiadaczką okazałego, białego wielbłąda! Kati miała nadzieję, że nazwę mojego wielbłąda jej imieniem. Ale… nie mogłam jakoś tego zrobić. Kati jest zbyt wyjątkowa i żadne zwierzę, nawet mój wspaniały wielbłąd, nie będzie miał tak na imię – bo to nie to samo. Ale, na jej cześć, przestawiłam tylko dwie sylaby i ochrzciłam mojego wielbłąda „Tika”. Jak tylko nauczę się mniej więcej samodzielnej obsługi wielbłąda, wybieram się z Tiką do Nigru. Być może Rebeka przyłączy się do mnie…
W każdym razie – w zakurzonej wiosce Gorom Gorom czuję się jak w domu, Burkina Faso jest jednym z najbardziej przyjaznych krajów w jakim byłam, mój wielbłąd skubie właśnie liście z drzewa na piaszczystym podwórku u miejscowego przyjaciela, Tuarega – jednym słowem – życie jest piękne…
Sobota, 25 lutego 2006 – Tika
Więc ok, mam wielbłąda. Ale… zajmie pewnie trochę czasu zanim będę mogła powiedzieć, że jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Tutaj ludzie traktują wielbłądy, a właściwie wszystkie zwierzęta, w bardzo utylitarny sposób – wielbłąd jest głównie środkiem transportu, powoli zastępowanym przez motocykl, nawet wśród populacji miejscowych Tuaregów. Nikt nie zaprzyjaźnia się ze zwierzętami, więc Tika też nikomu naprawdę nie ufa, ani z ludźmi się nie przyjaźni. Owszem, wstanie, usiądzie, ruszy, skręci w lewo, w prawo, ale nawet do tego czasem trzeba użyć trochę siły. A ja… traktuję go chyba ciut za delikatnie.
Ale powoli, powoli, uczę się wielbłądzich sztuczek, przymocowując siodło co rano i jadąc z Tiką poza wioskę, zostawiając go tam, aby posilił się liśćmi z pustynnych krzaków, doglądany przez niewolnika mojego tuareskiego przyjaciela. A po południu siodłam go znowu i przyprowadzam z powrotem na podwórko. Dwa dni temu z miejscowymi przyjaciółmi sprawiliśmy Tice kąpiel, szorując go dokładnie, aby stał się czyściutki, prawdziwie biały. Ale następnego dnia, kiedy przyszłam po niego po południu na skraj pustyni, ledwo poznałam mojego własnego wielbłąda – umyślnie położył się i wytarzał w popiele ogniska, tak że nie jestem pewna już, czy mam białego czy ciemnoszarego wielbłąda. Stwierdziłam, że nie ma sensu myć go więcej, więc otrzepałam go tylko, a dziś oczywiście zrobił dokładnie to samo.
Ale nie tracę nadziei, że zaczniemy się wkrótce rozumieć. Czuję, że tak naprawdę nauczę się najwięcej po prostu w drodze i byłam już gotowa ruszyć jutro. Ale jutro akurat jest święto nadania imienia nowonarodzonemu dziecku najlepszego przyjaciela mojego przyjaciela, więc zostanę chyba w Gorom kolejny dzień i spróbuję wyruszyć w niedzielę z samego rana.
Fragmenty notatek z podróży po Afryce, zdjęcia autorki
– – – – – – – –
9 czerwca 2006 roku Kinga odeszła w swoja ostatnią podróż… [’][’][’]
Rodzina i przyjaciele kontynuują Jej dzieło w założonej po śmierci Kingi Fundacji Freespirit.