dobny.kurczak, fot. archiwum autorki

Niech się nikt nie spodziewa relacji z podróży międzygwiezdnych, czy choćby międzyplanetarnych. Ani plotek z Międzyzdrojów i z tamtejszego deptaka, po którym paradują Znani i Trochę Mniej Znani i Zupełnie Nieznani artyści lub „artyści”, zostawiający przyszłym pokoleniom ślady swoich linii papilarnych odciśnięte w miękkim asfalcie.
Będzie za to podróż w czasie, subiektywna i naładowana emocjami. Ale z gwiazdami pierwszej wielkości.

Jarosław, miasto bardzo stare (pierwsze wzmianki pochodzą z XII w., choć niektórzy skłonni są przesuwać datę założenia warownego grodu na wiek X), położone nad Sanem, liczące dziś niecałe 50 tys. mieszkańców raz do roku przeżywa najazd „wielkich tego świata”, czyli osób z nazwiskami, które wypowiadać można tylko z należytą czcią i powagą.
Od dwunastu lat w drugiej połowie sierpnia odbywa się tutaj festiwal muzyki dawnej „Pieśń naszych korzeni”, na który zewsząd zjeżdżają miłośnicy zarówno chorału gregoriańskiego, Jana Sebastiana Bacha, jak i muzyki etnicznej. W ten sposób właściwie odradza się stara tradycja. Kiedyś bowiem do Jarosławia, leżącego na skrzyżowaniu dróg handlowych łączących północ z południem i wschód z zachodem, przybywali kupcy z Azji i ze wszystkich niemal krajów Europy. Nic dziwnego, że w XVI i XVII w. miasto należało do jednych z najbogatszych w Rzeczypospolitej.

Wielość narodowości i wielość religii oraz wyznań była i jest czymś naturalnym dla mieszkańców Jarosławia. Niegdyś – jeszcze przed II wojną światową – zgodnie współżyły tu społeczności katolików, unitów, prawosławnych, gmina protestancka (reformowana) i gmina żydowska. Dziś co prawda gmina żydowska ani zbór reformowany nie istnieją (w dawnej synagodze mieści się liceum plastyczne, a zbór – kościół szpitalny św. Ducha, oddano w 1945 r. katolikom), po cerkwi prawosławnej pozostało jedynie prezbiterium, pełniące rolę kaplicy cmentarnej w parku (dawniej cmentarz prawosławny), ale za to żydzi, muzułmanie, prawosławni i protestanci co roku przyjeżdżają na festiwal, żeby zachwycać swoją muzyką. Nikogo też nie dziwi Japończyk grający na puzonie kompozycje Heinricha Schütza ani Grek o fizjonomii Danny’ego de Vito wsłuchany w ukraińskie zaśpiewy. Oblegani bywają natomiast – głównie przez nastolatki – gorącokrwiści Hiszpanie i – już nie tylko przez nastolatki – zabójczo przystojni Rumuni.

Turystom wydaje się, że czas w Jarosławiu się zatrzymał. Może nie trzysta czy dwieście lat temu, ale na pewno jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt. Dlatego w księgarniach spotkać można przewodniki będące reprintami  z 1937 r. Kilka obiektów zostało zniszczonych w czasie działań wojennych, kilka zmieniło swoje przeznaczenie, ale tak naprawdę do lat dziewięćdziesiątych XX w. niewiele uległo zmianom. A lata osiemdziesiąte to dla mnie czas szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa, wyjazdów na kolonie i na obozy…
Nic dziwnego, że łza się w oku zakręciła, gdy dostałam do ręki bloczek na posiłki. Ta sama łezka spłynęła po policzku, gdy przekroczyłam próg stołówki. Atmosfera dokładnie taka, jaką pamiętam z kolonii: zupa jarzynowa, kompot z rabarbaru, tłuczone kartofle, wszędzie gwar, ktoś ma surówkę z kapusty na włosach, ktoś inny dostał w sam środek białej koszulki pociskiem z buraczków wyrzuconym z widelca (lub łyżki – nie znam szczegółów technicznych) niczym z katapulty.
Tylko tematy rozmów nieco inne. Można się przysiąść do każdego i porozmawiać o wrażeniach z koncertu lub ze spotkania z gwiazdami, podyskutować o wyższości modusów bizantyjskich nad zachodnimi (albo odwrotnie), monodii nad polifonią (albo odwrotnie), głosu białego nad szkolonym (albo odwrotnie). A potem często wszystko ulega przewartościowaniu.

W tej samej szkolnej stołówce, gdzie na śniadanie podawane jest kakao bez kożucha (sic!), a na kolację słaba herbata z cytryną, jadają też gwiazdy. Jeśli ktoś ma odwagę może z nimi pokonwersować bez obawy, że zostanie z niego garstka prochu. Komu nie starcza odwagi na obiadowe colloqium, ma szanse ogrzać się w blasku gwiazdy (i płonących pochodni) jeszcze późnym wieczorem, na dziedzińcu kamienicy sąsiadującej z domem Orsettich, po uprzednim dodaniu sobie animuszu winem za 4,70 lub piwem. Gwiazdy też już są wyluzowane i często czynnie uczestniczą w tych wieczornych spotkaniach w „klubie”, gdzie króluje muzyka etniczna (zwana też tradycyjną), ukraińskie przyśpiewki, przytupy, dźwięki basetli i skrzypiec. I tak do białego rana.

Potem trzeba wracać na kwaterę. I znów działa „czar wspomnień”. Mieszkaliśmy w bursie międzyszkolnej, jakieś dwa kilometry od centrum wydarzeń. Czas zatrzymał się tu na pewno przed rokiem 1990. Okna, które się albo nie otwierają, albo nie zamykają, skrzypiące drzwi, które trzeba przyciskać kolanem, ewentualnie trzasnąć nimi z całej siły, żeby się domknęły, jedna łazienka na dwa piętra. I konieczność posiadania własnego papieru toaletowego. Te wszystkie drobne niedogodności zostają jednak w pełni wynagrodzone przez… gwiazdy.

To, co dzieje się na koncertach, trudno opisać słowami. Publiczność to przede wszystkim młodzież w swetrach i dżinsach – jak obrazowo przedstawiła bywalców takich koncertów Dorota Szwarcman w Polityce.
Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić panie w wieczorowych toaletach i panów we frakach siedzących na posadzce kościelnej, pod filarem, czy przycupniętych u stóp ołtarza. Kościoły, pełniące też rolę sal koncertowych, pękały w szwach, choć wcale do małych nie należą.
Nie udało nam się być na wszystkich koncertach, przyjechaliśmy spóźnieni, ale te wysłuchane zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nie tylko zresztą na mnie. Cała swetrzano-dżinsowa publiczność szalała.

W środę wieczorem w kolegiacie św. Jana zaprezentował się Grecki Chór Bizantyjski pod kierunkiem Likurgosa Angelopoulosa. W barokowym wnętrzu kościoła, przy ikonie Matki Boskiej Włodzimierskiej i jarosławskiej ikonie zwanej Miłoserdia Dweri (Bramą Miłosierdzia), w migotliwym blasku dziesiątek świec wykonywali Akatyst ku czci Bogurodzicy.
Grecki Chór Bizantyjski pod dyrekcją Likurgosa Angelopoulosa, fot. drobny.kurczakAle jak wykonywali!!!! Oczywiście – na stojąco, jak sama nazwa wskazuje. Wszystkie trzy części! Przez trzy godziny słuchacze byli świadkami niezwykłego dialogu solistów (śpiewających kontakiony) z chórem (śpiewającym ikosy). Zróżnicowana barwa głosu solistów, zróżnicowana ornamentacja – każdy robił to w nieco innej manierze – dawała śpiewakom absolutną władzę nad słuchaczami. Chór z kolei nie pozwalał solistom „schodzić na manowce” i w religijnym zapale zbaczać ze ściśle wyznaczonych tonów. Pilnował tego za pomocą burdonów, które pojawiały się także przy bardzo ozdobnych, wyrafinowanych melizmatach chóralnych. W pewnym momencie, w trzeciej części Akatystu, niektórzy słuchacze (ci, którym nieobce są języki romańskie) ze zdumieniem zauważyli, że zaczynają rozumieć kondakiony! A to za sprawą zabójczo przystojnego Adriana Sirbu, kantora rumuńskiego, który prowadził z chórem dwujęzyczny dialog. Po trzech godzinach publiczność zdawała się dopiero wchodzić w to bizantyjskie misterium. Bisy więc były czymś naturalnym, kontynuacją nabożeństwa, końcową modlitwą.

Mniej udany był występ Musikalische Compagney pod dyrekcja Holgera Eichhorna, transmitowany zresztą przez program 2 PR. Kiedy przed koncertem radiowcy ustawiali sprzęt w Bazylice Ojców Dominikanów, żądna wrażeń publiczność tłoczyła się przed drzwiami. Można było skrócić sobie czas oczekiwania i udać się do pobliskiej kapliczki kryjącej w swoim wnętrzu cudowną studzienkę.
Legenda mówi, że w miejscu znalezienia cudownej figury Matki Boskiej Bolesnej podtrzymującej ciało zmarłego Chrystusa (Pieta z XIV w.), tej, która znajduje się w ołtarzu głównym Bazyliki, wytrysnęło źródełko. Za sprawą wody z tego źródełka dokonało się wiele uzdrowień, o czym świadczą zresztą napisy na ścianach kapliczki.
Gdy radiowcy rozstawili swoje maszynerie, tłum po prostu wlewał się do kościoła. Ale nie było oczywiście żadnych ofiar. A nawet gdyby były, to w końcu na miejscu była woda z cudownej studzienki.

Bazylika Ojców Dominikanów jest imponująca. Niewątpliwą atrakcją, obok cudownej figury, jest jedyny chyba w Polsce ołtarz świętych Relikwii. W małych, srebrnych trumienkach przechowywane są szczątki kości i szat około dwustu różnych świętych (głównie pochodzenia włoskiego, ale także fragment szat św. Wojciecha, fragmenty kości Wincentego Kadłubka, Stanisława Kostki i patrona rycerstwa kresowego- św. Teofila), przedmioty z miejsc uznanych za święte – np. gałązki z ogrodu Getsemane, w którym modlił się Jezus, czy przedmioty liturgiczne używane przez świętych mężów. Trzeba przyznać, że ołtarz ten robi niezwykłe wrażenie.
W późnobarokowym wnętrzu bazyliki zabrzmiała muzyka późnego renesansu i wczesnego baroku. Niemiecka i włoska. Przede wszystkim Psalmy, nazwane przez twórców programu „Psalmami pokuty i zamyślenia”, utwory Heinricha Schütza, Orlanda di Lasso, Daria Castello, Fhilipa Friedricha Böddeckera, Johanna Rosenmüllera i Matthiasa Weckmanna. Ale mimo naprawdę dobrego materiału, który mógłby doskonale oddać różnice nie tylko pomiędzy włoską i niemiecką manierą gry, zdobnictwem, ale też ujawnić konfesyjne podłoże tych różnic, koncert minął bez echa. Co prawda swetrowo-dżinsowa publiczność wywoływała muzyków i zażyczyła sobie bisów, ale była to z jej strony raczej kurtuazja.

Za to Jordi Savall – ten sam, który nagrał muzykę do filmu „Wszystkie poranki świata” Alaina Corneau – następnego wieczoru pokazał klasę i wirtuozerię.
Występował wraz z synem Ferranem i charyzmatycznym perkusistą Pedro Estevanem w kolegiacie św. Jana. I znów tłumy wielbicieli, a zwłaszcza młodych wielbicielek talentu Jordi Savall - viola da gamba i Ferran Savall - teorba, fot. drobny.kurczaksamego mistrza i jego syna, wypełniły wnętrze świątyni. Nikt nie wyszedł zawiedziony. Zawartość muzyki w muzyce – 100%. Każde dotknięcie, muśnięcie strun gamby – czy to smyczkiem, czy palcami – stawało się celebracją. Miało w sobie niezwykłą lekkość, wdzięk i finezję. Savall zdawał się pieścić instrument i ucho słuchacza. Udało mu się uwieść publiczność, a niczego nie narzucał.
Ten klimat wyczuli także Ferran Savall i Estevan. Choć program był bardzo różnorodny – od średniowiecznych tradycyjnych melodii bretońskich, katalońskich, sefardyjskich, poprzez renesansowe kompozycje Tobiasa Hume’a, barokowe utwory Marina Marais (tego, o którym opowiada film), po współczesne aranżacje i improwizacje, w których najlepiej czuł się Ferran Savall. To on podbił nastoletnią, żeńską część publiczności. Rozkochiwał wysokim głosem, interesującą emisją, manierą łączącą elementy arabskie, żydowskie i zachodnie. Nastrój potęgowały znów tańczące płomienie świec. Trochę niedomówień i tajemniczości… Nie wszystko daje się powiedzieć.
Publiczność, zwłaszcza nastoletnia, była pod wrażeniem. Nie pozwoliła artystom odejść, żądała wciąż więcej i więcej. Zespół Hesperion XXI bisował sześć razy! I wszystkie bisy (podobnie jak cały koncert, oczywiście) transmitowane były przez radio.

Zupełnie inny charakter miał sobotni koncert ostatniej gwiazdy – Sirkki Liisy Kaakinen. Wszystko w pełnym blasku. Inny kościół – jasne, mniej tajemnicze opactwo benedyktynek (które obecne w Jarosławiu od XVI w., w czasie rozbiorów opuściły klasztor i powróciły tu dopiero w 1991 r.). Wydawało się, że nawet świece dawały jaśniejsze światło.Siirka Liisa Kaakinen, fot. drobny.kurczak Nie było miejsca na niedopowiedzenia i niedookreślenia. Każdy dźwięk słyszalny, dopracowany, mistrzowski, każdy tak samo ważny, każdy niemal akcentowany. Całość, na którą złożyły się Partity Johanna Jaosepha Vilsmayra, Johanna Sebastiana Bacha, Passacaglia Heinricha Ignaza von Bibera i tańce z XVIII i XVIII w., niezwykle ekspresyjna, wykonana z takim przekonaniem, że słuchacz dawał – musiał dać – się porwać i przyjąć za swoje to, co Sirkka proponuje.
Porwanie – to chyba najwłaściwsze w tym kontekście słowo. Artystka bowiem nie pozwoliła publiczności na chwilę zawahania, na przystanięcie i złapanie oddechu, na wytchnienie. Po takiej dawce emocji i ekspresji skrzypaczka była zmęczona – to zrozumiałe. Zrozumiałe jest również w tej sytuacji to, że nie zdecydowała się na bisy. Choć oklaskiwana była długo i wytrwale.

Trzeba odnotować jeszcze jedno sobotnie wydarzenie. Nie odbyło się ono na kolonijnym apelu, lecz w kościelnym wnętrzu, w czasie przerwy w koncercie Sirkki Liisy Kaakinen.
Otóż twórcy festiwalu „Pieśń naszych korzeni” – Stowarzyszenie „Muzyka Dawna w Jarosławiu” i  dyrektor artystyczny całego przedsięwzięcia – Marcin Bornus-Szczyciński zostali uhonorowani wyróżnieniem w V edycji Konkursu Fundacji Pro Publico Bono w kategorii „inicjatyw z zakresu kontaktów międzynarodowych, międzyetnicznych, ze szczególnym uwzględnieniem działań na rzecz integracji Polski z Unią Europejską”. Brzmi oficjalnie i zawile, ale nagroda to zasłużona. Nic dziwnego, że w ten wieczór zabawy w klubie i „zacieśnianie kontaktów międzynarodowych i międzyetnicznych” były wyjątkowo radosne i intensywne, choć i powód do smutku by się znalazł. To był też ostatni wieczór tegorocznego festiwalu.

Niedzielny poranek upłynął za to przy hard gregorian, które stało się wizytówką festiwalu „Pieśń naszych korzeni”.
Po całym tygodniu prób odbywanych dwa razy dziennie pod kierunkiem kantora Roberta Pożarskiego „uczestnicy warsztatów chorału gregoriańskiego tradycji dominikańskiej” w sposób najbardziej praktyczny z możliwych zaprezentowali zdobyte umiejętności. Służąc swoim śpiewem na nabożeństwie niedzielnym.
Słowo hard ma tu swoje podstawowe znaczenie. Hard gregorian bowiem jest śpiewem ciężkim, mocnym, zwartym, bardzo rytmicznym, a jednocześnie pełnym religijnego (liturgicznego) zaangażowania. Choć uproszczony w stosunku do tego, co przekazała tradycja benedyktyńska, jednak wcale nie mniej ozdobny. Melizmaty wprowadzane są tak często, jak to możliwe. Z tradycji bizantyjskiej przejęto burdony, służące również utrzymaniu się w konkretnym modusie, bo zapał religijny przejawiający się w ornamentowaniu śpiewu i zachodniego kantora może sprowadzić z dobrego (ściśle określonego) tonu/modusu.
Trudno oceniać i opisywać nabożeństwo, które jest faktem religijnym, a nie estetycznym. I niech tak zostanie.

Jak przed laty z kolonii, tak teraz z Jarosławia wyjeżdżałam z żalem i niedosytem. Że nie udało się wszystkiego zobaczyć; że nie udało się zaprzyjaźnić ze wszystkimi, albo prawie ze wszystkimi; że nie wymieniłam się adresami z tymi, z którymi bym chciała, że nie zgłosiłam panu burmistrzowi, co bym w przyszłym roku chciała w Jarosławiu zastać (a chłopcy z Chorzowa zgłosili zapotrzebowanie na beczkowego Heinekena i otrzymali zapewnienie, że za rok będzie); że…
Mnóstwo rzeczy można by wymienić. O kolonijnej miłości w tym wieku i w tym stanie cywilnym wspominać już nie należy, ale powzdychać do przystojnego Adriana to chyba można…

Na koniec dodam, aby wpisać się jakoś w dominujący we wrześniowej Pinezce temat sikania, że Jarosław jest przyjazny człowiekowi z przepełnionym pęcherzem. Sikać można w różnych lokalach za darmo i za złotówkę. Gratis udostępniane są toalety przy kościołach i przy Wielkiej Izbie, szumnie zwanej festiwalowym klubem. Wszyscy zdają się rozumieć, że nagła potrzeba fizjologiczna może zakłócić odbiór najpiękniejszej nawet muzyki.
Ale papier toaletowy, albo przynajmniej chusteczki higieniczne, warto mieć własne…

Zdjęcia: drobny.kurczak z Obrączkowcem; archiwum własne autorki