W klasztornej celi

W klasztorze w Podkamieniu zamieszkiwałem przestrzeń „pomiędzy”. Korytarz rozciągał się pomiędzy surowymi murami a oknami osadzonymi głęboko, niczym oczodoły schorowanego starca. Drewniana, chwiejna posadzka odwzorowywała każdy krok niepowtarzalnym dźwiękiem, skrzypieniem, które przeradzało się w dudnienie, okrążając cały długi korytarz i powracając do moich nawykłych do hałasu uszu, zaskakującą mieszaniną ciszy i dawnych kroków. Cele mnichów, przed laty umarłych, ziały pustką, drzwi do nich były niskie, między górną framugą, a ginącym w mroku sufitem hulał czas, pachniał stęchlizną. Z jednej strony korytarza były drzwi, starannie zamknięte na klucz, za którymi znajdował się szpital dla umysłowo chorych kobiet. Z drugiej strony było brudne okno z widokiem na ruiny pięknego niegdyś dominikańskiego kościoła. Za załomem jeszcze jedne skrupulatnie zamykane, drewniane  odrzwia, oddzielające mnie od czterech rzuconych tu przez Boga mnichów. „Jesteśmy tu, w tym pięknym miejscu i staramy się je utrzymać, odbudowywać, ale to tak, jakbyśmy we czterech stawiali piramidę” mówi brat Igor.
Więc jestem tu pomiędzy. Chore kobiety snują się po swoim korytarzu, wykrzywiają twarze w uśmiechu, ni to do mnie, ni to do własnego zamkniętego świata. Mój świat jest równie zamknięty przed nimi, co ich przede mną. Mój świat jest także zamknięty przed bratem Igorem i jego świat jest niedostępny dla mnie, choć obaj potrafimy zrozumieć, co to znaczy głodny, życzliwy, chory i podać sobie ręce. Jestem tu jak zjawa, zamieszkuję opuszczony korytarz, gdzie mam do wyboru jedną z wielu starych, monaszych cel, aby przespać noc i zniknąć. Brak mi odwagi i siły woli, by przekroczyć którykolwiek próg. Dla człowieka posiadającego odwagę i silną wolę, zdecydowanego iść do końca, są te tylko dwie drogi: świętość, lub szaleństwo. Cóż pozostanie po mnie, skoro po dominikanach zostały tylko ledwo dosłyszalne w nocy szepty, dawno wystygłe oddechy i kamienie, które uparcie milczą, powoli przeistaczając się, zmieniając kształt kościoła, na bezkształt ruin, aż do trwania w postaci wzgórza, grudy ziemi, wzniesienia terenu na jakiejś mapie, dużo dokładniejszej niż popularna mapa samochodowa?
I jestem tu z dala zarówno od szaleństwa, jak i od Boga. Zamykam za sobą drzwi na klucz, by nie patrzeć na obłąkane kobiety. Ich twarze są nieodgadnione, zaskakująco zwykłe, jednak podświadomie budzą lęk, nie widzę w ich oczach głupoty, ale samotne cierpienie. Z drugiej strony korytarza drzwi do świata mnichów są zamykane przede mną.
Jutro mnie tu nie będzie. Jeszcze przez jedną noc na łóżku, w którym spałem, położy się klasztorny kot, wyczuwając niewyczuwalne dla człowieka ciepło. Mój oddech dołączy do wszystkich innych, mój nocny strach pozostanie za mną w korytarzu pomiędzy szaleństwem a Bogiem, moje nocne westchnienie zmiesza się z powietrzem, popłynie pod okryty mrokiem sufit, gdzie ponad framugami smutnie pustych, mniszych cel hula czas, pachnący stęchlizną, jak stary, splądrowany grobowiec na opuszczonym cmentarzu.

Zakarpacie

Urokliwe są te stare drewniane świątynie, taka była i ta we wsi Gwoździec. Nic jednak specjalnego w niej nie było. Pochodziła z XVIII wieku, dębowa z wieżyczką nad babińcem. Portal naznaczony wyrytymi po bokach rozetami, krzyżem nad wejściem, które, by przekroczyć, trzeba się lekko pochylić, jakby oddając pokłon temu miejscu. Była pierwszą, którą zobaczyłem na zakarpackim szlaku i dzięki Bogu, że właśnie ta, że szła noc, że kropił deszcz.
Są momenty, które pozwalają w jasny sposób zrozumieć miejsce, jego przeznaczenie, to znaczy zarówno cel trwania jak i losy. Bo też i po cóż stoi tu, na pagórku ta drewniana bryła, mieszcząca w sobie pracę budowniczych, natchnienie ikonopisów, czas, ciszę, wreszcie nas, ludzi?
Przyćmione świtało, ulotny zapach palonego od wieków kadzidła, wywołają w każdym choć odrobinę skupienia, niemal każdy w pierwszej chwili zniży głos, stłumi go aż do szeptu, by nie niweczyć delikatnego, a jednak trwającego tu schronienia.
Wielki dąb, którego górne konary giną w ciemnym niebie, stojący na przycerkiewnym cmentarzyku, przygląda się dziełu człowieka. Która z was, dębie, cerkiewko, która z was, świątynie nieba, była tu pierwsza? Czemu nie ścięto cię, potężne drzewo, by zbudować tę dębową łupinkę, kryjącą w sobie, niczym w dłoniach światło, ciszę i ciepło, wiarę, nadzieję i miłość?
Czyż piękny śpiew w cerkwi nie jest po prostu odmianą ciszy? Ten śpiew, który snuł się za mną, wraz z tchnącym w ciemność, ciepłym światełkiem, przeciekającym przez małe okienko, niczym przez palce chroniącej świeczkę dłoni, gdy już odwrócony tyłem szedłem do czekającego autokaru.

* * *

Drewniana XVIII-wieczna cerkiewka w Użoku usadowiła się na wzgórzu, przy drodze, otoczona cmentarzem, który wznosi się za nią, zalewając falą krzyży nieduże wzniesienie, wdzierając się powoli za szczyt. Wejście do niej jest odświętnie przystrojone na Wielkanoc, zabytkowy portal u góry ginie w sztucznych, pstrokatych kwiatach, po bokach powieszone są niewielkie ikony Matki Boskiej i Chrystusa.
Za chwilę pop ubrany w białe szaty liturgiczne będzie dokonywał święcenia pożywienia. Przed świątynią i obok niej na trawie stoją ludzie. Tworzą krąg, koszami pełnymi chleba, kiełbas, tanich ukraińskich win, odgrodzeni niczym barykadą od duchownego, który obchodząc z procesją krąg wiernych, kropi ich wielka włochatą kropielnicą, maczając ją w czerwonym kuble ze święconą wodą. Procesja podąża za nim. Młodzi ludzie trzymają chorągwie, ubrani przeważnie w materiałowe czarne spodnie, białe koszule i czarne, skórzane kurtki. Czarna skórzana kurtka na białą koszulę do czarnych, garniturowych spodni to odzienie świąteczne bardzo popularne na wsi, lecz także i w miastach, w Użhorodzie, w Berehowe. Młode dziewczyny są nierzadko niemożebnie wypindrzone. Tylko starsze babuszki nałożyły na siebie piękne, ludowe spódnice i kwieciste, świeżutkie chusty na posiwiałe głowiny. Dziarskie staruszki wszędzie, także i tu śpiewają hymny pochwalne na cześć Zmartwychwstałego. „Christos woskriesen! Woistinno woskriesen!” Wzywa kapłan i odpowiada lud po trzykroć.

* * *

Wioska Nowosełycja rozciągająca się od podnóża cerkwi w dół, wzdłuż wyboistej drogi jest niewielka, ale malownicza. Słońce kładzie cienie obok chat, gdy napawam wzrok widokiem pięknej drewnianej świątyni o dwuspadowym dachu pokrytym nie gontem, lecz drobniejszymi dębowymi deseczkami. Przypomina to nieco rybią łuskę. Strzelista wieża nad babińcem wskazuje kierunek modłów.

* * *

– Padażdi, Padażdi – kiwa na mnie miejscowy, jednocześnie pokazując stojącą obok świątyni dzwonnicę, stanowiącą integralną, architektoniczną całość ze swoją sąsiadką.
– Tam niedawno jacyś turyści znaleźli napisy na dzwonach. Wiem, że was wszystko interesuje, wy turisty z Polszy. Pokażę, gdzie wejść do dzwonnicy.
Przez następnych 15 minut wdrapywałem się do dzwonów, wewnątrz dusznej dzwonnicy, czepiając się drewnianej konstrukcji i kalecząc o wystające tu i ówdzie gwoździe, które w zamyśle miały wzmacniać zabytek. Dysząc dopadłem wzrokiem pierścieni dzwonu, zwisając z belki niczym orangutan i szukając napisów, dat.
– Proszę pana – mówię ukraińskiemu pomocnikowi – Tu są napisy po węgiersku, ja tego nie odczytam.
– Ja wiem, tamci też to mówili – odpowiada uczynny starszy człowiek. Gdyby to nie groziło upadkiem i złamaniem karku, to ręce by mi opadły.

* * *

Patrząc na niektóre z drewnianych cerkwi na Zakarpaciu dziwię się w jaki sposób za pomocą dębowych bali, kawałeczków drewna, klinów, kołków, bez użycia jakichkolwiek innych materiałów, służących chociażby do łączenia konstrukcji, budowniczy uzyskiwali taki harmonijny kształt bryły kościoła, dachu nad prezbiterium, tak wysmukłą, pełną entuzjazmu wieżę nad babińcem, prowadzącą wzrok gładko, po rybich łuskach poszycia ku niebu. XVIII-wieczna cerkiewka w Nowosełycji należała właśnie do takich zjawiskowych budowli.
Po chwili otworzono cerkiew i przechodząc przez bogato zdobiony rozetami portal, schylając się przy tym jak do pokłonu, weszliśmy do chłodnego pomieszczenia, w którym panował półmrok zmieszany z zapachem drewna i kadzidła. Zapach ten wydaje się być tak swoisty i nierozłączny z cerkiewką jak belki konstrukcyjne, a jednocześnie nieuchwytny, dostępny nam tylko poprzez spokojne, miarowe oddychanie tym miejscem.
Czekał tu na nas piękny ikonostas. Choć bryła cerkwi była warta tego, by ją zapamiętać, to jednak właśnie jej wnętrze, a właściwie ściana ikonostasu, sprawiła, że świątynia utkwiła w mojej pamięci jako wyjątkowa. Na dodatek po bokach zachowały się mocno wprawdzie podniszczone, ale interesujące malowidła.
Kameralność owego pomieszczenia, wyciąganego z mroku przez strugi światła z okien, znajdujących się naprzeciwko siebie w nawach, podkreślana była przez niesymetryczność ikonostasu, posiadającego tylko jedne wrota diakońskie na prawo od carskich wrót. Względy praktyczne zwyciężyły tu z estetyką, cerkiewka była po prostu zbyt wąska na drugie wrota diakońskie. W istocie do liturgii potrzebne są tylko jedne. Uboga świątynia miała wszystko, co potrzeba, ani mniej, ani więcej.
Trudno opisywać zachwyt w ogóle, łatwo popaść w sztampę. Jeszcze trudniej opisać spotkanie twarzą w twarz z postacią na starej ikonie, która zachwyca. Przyznam się, że mój wzrok spotyka się najczęściej z Chrystusem Nauczającym, która to ikona znajduje się według tradycji na prawo od carskich wrót. Tu było jednak inaczej. Najwspanialszą wydała mi się ta górująca nad ikonostasem, przedstawienie Jezusa Królującego – Pantokratora. Mimo całej prostoty malowidła można było czytać rysy twarzy, odebrać błogosławieństwo ze skrzyżowanych w geście palców, podziwiać dumę i majestat kryjące się w namalowanej postaci, w jej bogatym ubiorze.
Jednak cały ikonostas wzbudził podziw wszystkich ludzi, z którymi podróżowałem po Zakarpaciu. Aż wstyd się przyznać: przez chwilę zachowywaliśmy się jak japońscy turyści, pstrykając migawkami aparatów z płonną nadzieją, że coś z tego dostojeństwa XVII-wiecznych ikon uda się uszczknąć i zawieść do domu. Czy jest to jednak możliwe?
Daleko od głównej szosy, przy wyboistej, szutrowej drodze, w zabitej dechami ukraińskiej wiosce, stoi sobie stara cerkiewka.
Mrówki i słomka (Ruiny zamku w Kwasowie)

Ukraiński autobus, który już na dobrym asfalcie charczał przy większych prędkościach, walcząc ze swoją masą, z ciężarem podróżujących ludzi i pakunków zrzuconych na tylnych siedzeniach, przy dojeździe do Kwasowa dziurawą, gruntową drogą, sprawiał wrażenie rozpadającego się na części wraku, cudem brnącego wciąż przed siebie. Wreszcie stanął w środku miejscowości. Rozklekotane vibrato motoru ucichło i uszom naszym ukazała się wieś równie malownicza, jak ta oglądana oczami z okien pojazdu. Szczekanie psów podwórzowych za przechylonymi płotami, szum wiatru, odgłos kroków, ciekawski wzrok ludzi śledzących nas zza odchylonych firanek w zaniedbanych chałupach, drzewa, chroniące w swoich gałęziach niewidzialne ptaki, zdradzające swoją obecność melodyjnym świergotem, a na wzgórzu, zarośnięte bujną zielenią ruiny XIII-wiecznego zamku.
Niewiele z niego zostało: kilka postrzępionych murów, wzniesienie, strategiczne miejsce, z którego widać okolicę i dolinę rzeki. Jasnym jest, że niektóre z domów we wsi są zbudowane z materiałów zamkowych. Ludzie rozbierają ruinę i w ten sposób węgierski zamek sprzed wielu wieków trwa w ukraińskich chałupach. Cyrkulacja materii naznaczona czasem, niczym piętnem, rozmywa starą budowlę, rękami niczego nieświadomych ludzi, pogrążając historię w niepamięci.
Stanąłem na wzniesieniu zamkowym, na tym kurhanie, grobie bezimiennych budowniczych i zapomnianych mieszkańców. Podszedł do mnie nieduży mężczyzna o pooranej zmarszczkami twarzy, był opalony tym wiosennym, mocnym, południowym słońcem, niemal śniady. Wyglądał  jak człowiek, który cały swój czas spędza w polu lub krzątając się na podwórzu przy gospodarstwie, wieczorem natomiast przesiaduje gdzieś na wioskowej ławce, lub pod tym samym drzewem co zwykle, popijając gorzałkę ze znajomymi gospodarzami.
Schylił się, podniósł źdźbło suchej trawy, podał mi pokazując palcem mrowisko i głosem przyjaznym, lecz nieznoszącym sprzeciwu powiedział:
– Pośliń.
Spojrzałem na niego zdziwiony, ale on uśmiechnął się do mnie pod wąsem z miną, która świadczyła o tym, iż żadne wyjaśnienia nie są potrzebne. Podniosłem słomkę do ust i dotknąłem językiem.
– Mocniej, mocniej – niecierpliwił się.
Włożyłem źdźbło w poprzek do ust i przeciągnąłem od prawej do lewej, czując na języku ziemisty smak wyschłej trawy.
– Jeszcze raz, jeszcze raz – gestykulował rękami przy swoich czarnych wąsiskach Ukrainiec.
– No dobrze. Daj!
Delikatnie położył patyczek na wierzchu mrowiska. Owady obstąpiły słomkę, kłębiły się w wielkim pośpiechu po całym usypanym tuż przy murze zamku kurchaniku, nie traktując mojego źdźbła w żaden specjalny sposób.
– Co się stanie? – spytałem, lecz chłop już spoglądał w stronę doliny rzeki.
– W zeszłym roku powódź była – zaczął mówić – Wielka powódź, wszystkich zalało. Kiedyś tu się chrześcijanie zarzynali. O głupstwo poszło i całe wsie, wszystkie chłopy się biły jeden z drugim. Z kalwinami się bili. O co poszło, nie wiadomo. Którejś nocy wykradli obraz Matki Boskiej z cerkwi i do rzeki wrzucili. Kto? To nie wiadomo, pewnie kalwini. Od tamtej pory rzeka strasznie wylewa w tych stronach. Ojciec mi opowiadał – Odwrócił się i  skierował wzrok na mrowisko.
– Popatrz, popatrz.
Mrówki kłębiły się pracowicie, żywy kobierzec mienił się w słońcu rachitynowymi pancerzykami drobnicy, biegającej w tę i z powrotem. Owady miały swój udział w podmywaniu ruiny zamku, wydeptując własne, mozolne, owadzie ścieżki, żłobiąc korytarze w murach siedzib dawnych możnowładców. Wokół mojej słomki nie działo się nic specjalnego, leżała jakby nieco niżej, jakby tysiące przebiegających po niej mrówek, milionem kroków wbiły ją o milimetr w ziemię, jakby suche źdźbło trawy było powoli wdeptywane w grunt.
– Nic nie widzę.
– Popatrz! Popatrz!
Wpatrywałem się w mrowisko mocno, próbując dostrzec coś niezwykłego, aż zaczęło mi się słonecznie mienić w oczach tysiącem błysków, niczym tajemnicza ruchoma mozaika. A może wcale nie trzeba było dostrzec tam niczego niezwykłego.
– Daniel! Wracamy do autokaru – odezwał się ktoś z boku. Wąsaty chłop z Kwasowa odprowadził nas wąską ścieżką między drapiącymi krzakami z górki zamkowej, aż do autobusu. Gdy spojrzałem na niego przez szybę pojazdu, machał swoją wielką, spracowaną łapą, wykrzywiając twarz w smutnym uśmiechu. W warkocie maszyny zniknęły szum drzew, ptaki, nawet szczekanie przebudzonych nagle z drzemki wiejskich psów.

Gilgamesz w Krynicy Górskiej

Czy nie jest zaiste cudownym zrządzeniem, że księga, która powstawała przez półtora tysiąca lat, szlifowana między XXIV a XXIII w. przed Chrystusem w przekazie ustnym na dyjament i spisana wreszcie z ust niejakiego zaklinacza Sinlikiunninni, na polecenie króla Asyrii-bezlitosnego tyrana rozkochanego w literaturze, zwanego Aszurbanipal, na potrzeby biblioteki tablic klinowych w Niniwie, otóż ta książka trafia w roku pańskim 2004, w czerwcu do księgarni w Krynicy, jakimś cudem w języku polskim. I siedzę sobie w domu na wzgórzu, w domu Pana Adama i Pani Ewy (kolejny, tym razem biblijny, zbieg okoliczności), która smaży równie cudowne naleśniki z kapustą (bo dziś piątek), za oknem skrzeczy krajzęga i wre robota przy remoncie, w radiu pieje jakiś Garou, czy inny poetycki niedorozwój, a ja siedzę i śledzę historię Gilgamesza.
Kiedy on żył, a były to czasy i okolice nieuchronnie tonące w oparach mitu, nikt nie jadł bezmięsnych potraw w piątek (nie wiem, czy w ogóle były piątki), a Chrystus miał się narodzić dopiero za jakieś 3 tysiące lat. Być może Gilgamesz to opowieść o człowieku, który szukał Chrystusa w świecie, w którym On się jeszcze nie narodził. Błądził bardzo, jak my wszyscy, ale jakże okrutne miał zadanie. Z pewnością jest to historia przyjaźni i walki ze śmiercią, historia o poszukiwaniu sensu, która kończy się tak jak pisał Herbert: „nagrodą jest złote runo nicości”.
Ciało Przyjaciela Gilgamesza Enkidu zmieniło się w glinę. Sześć dni czekał i wołał do niego: Czyż nie usłyszy go przyjaciel jego? Aż w nosie umarłego zalęgły się czerwie i kazał go pochować. Ciało, którego dotykał, człowiek, z którym rozmawiał, zmienił się w ziemię, przeistoczył się w kamień, drzewo, cień przedmiotu. To nie jest ważne? I nigdy już słońca nie będzie oglądać.
Szukał odpowiedzi na tę śmierć, szukał długo i wytrwale tajemnicy życia i chyba ją znalazł, ale był bardzo zmęczony, nie zdradził nam jej, za to napisał, wyrył w kamiennych tablicach powieść o trudach: „I takoż był trud Gilgamesza, władcy, który wszystko widział a przejrzał, widział rzeczy zakryte, widział tajemne, przyniósł wieści sprzed wielkiego potopu. Wyruszył Gilgamesz w daleką drogę, zmęczył się ogromnie, przyszedł z powrotem. Na kamieniu wyrył powieść o trudach.”*
Jestem zmęczony i radosny dziwną mieszaniną spokojnego buntu, nadziei i jednocześnie pogodzenia z rzeczami na pozór martwymi, które wszak ożywają w naszej wyobraźni, igrają z naszą głową tysiącami dziwacznych skojarzeń. Jest noc i trochę boję się nocy. Na szczęście jakaś zbłąkana, krynicka żaba drze mordę na całą okolicę, ogłaszając wszem i wobec swoje istnienie. Dzień odsłoni kurtynę i karuzela cudownej różnorodności świata pójdzie w ruch.
Potem wrócę do Warszawy i będę się zmagał ze swoją życiową niezaradnością. Gubił i znajdował dokumenty, tłumaczył się, tłumaczył innym, tłumaczył siebie, popadał w konformizmy, te małe, niegroźne, służące do współżycia z ludźmi i większe, fałszujące rzeczywistość doszczętnie. Będę zapominał, że żyję z czarnym ziarenkiem nicości w sercu, że są bezwzględnie dobre i bezwzględnie złe rzeczy, że prześladuje nas głos z tak zwanych mroków dziejów, zew barbarzyńcy, że obudzę się kiedyś i odkryję, że nie żyłem.
Chwile takie jak ta są powodem do wstydu, bo nie mają nic wspólnego z życiem, ni odpowiedzialnością, nie da się w nich trwać, a przecież czuję ciążący na mnie obowiązek trwania, chcąc czy nie chcąc. Są też miejscami w czasie i przestrzeni, z których czerpiemy siłę i dumę, bo nie mają nic wspólnego ze śmiercią, a przecież umrzemy, chcąc czy nie chcąc. I jeden i drugi punkt widzenia jest mi bliski. Nigdy nie potrafiłem znaleźć równowagi.

Daniel Mieczkowski

Odcinek poprzedni
Odcinek następny