Część IV: Przestrzenie sacrum

WalaamWalaam

Do noworocznej wyprawy na Walaam namówił mnie przyjaciel. Walaam jest największą wyspą na jeziorze Ładoga, jest ziemią klasztorną, oderwaną od świata. Mieszkają na niej prawosławni duchowni oraz ludzie, którzy znaleźli pracę przy klasztorze i cerkwiach rozsianych po całej wyspie, przy wyrębie lasu, czy też przy szkole, w której gmachu przyszło nam później zamieszkać.

* * *

Spotkaliśmy się na dworcu Warszawa-Śródmieście, skąd elektriczką jechaliśmy do Siedlec, potem do Terespola i dalej. Nieco kombinacji potrzebne było, by zdążyć na pociąg Brześć-Petersburg. Są takie zdarzenia, takie chwile, czasem prozaiczne, które porządkują myśli, są w naszej pamięci jak znaki rozpoznawcze, porządkują czas i przestrzeń. Takim znakiem początku tej wyprawy, który umieszcza dworzec Śródmieście na mapie moich wspomnień, jest paczka kaszy kukurydzianej, która w zabawny sposób wybuchła mojemu przyjacielowi w twarz tuż przed odjazdem pociągu.

* * *

Płynęliśmy na Walaam lodołamaczem, a właściwie lodołamaczykiem, który miejscowi dla żartu, czy może pieszczotliwie, nazywali rakietą. Był to ostatni etap podróży z małego miasta portowego Sortowala na wyspę. Mieliśmy sporo szczęścia, gdyż zarówno dostanie się na miejsce, jak i wydostanie się nie jest łatwe i oczywiste. Nie ma regularnych połączeń; statki i śmigłowce z zaopatrzeniem kursują wedle nieprzewidywalnego przez nikogo rozkładu. Płynęliśmy na Walaam już wcześniej przetartym szlakiem. Wyglądało to jak ścieżka wydeptana na niesamowitej białej łące. Dopóki byliśmy w zatoczce, widzieliśmy oba brzegi po lewej i po prawej stronie oraz ludzi idących po lodzie, łowiących ryby w przeręblach, ktoś jechał śnieżnym skuterem. Później, na pełnym jeziorze brzegi rozjechały się i zniknęły za zasłoną lekko prószącego śniegu. Tylko przed dziobem, niczym widmowy cel naszej podróży majaczyła wyspa na Ładodze, największym jeziorze Europy.

* * *

Po drodze zaskoczył nas zmierzch. W ciemnościach z pokładu statku klasztor na wyspie wyglądał imponująco. Rzędy żółtych ogników pośród czerni brzegu, odcinającej się leciutką linią od ruchliwej bieli wodnej kry, poprzecinanej pęknięciami lodu niczym ogromna jednokolorowa mozaika.

* * *

Dosłownie i w przenośni jechaliśmy w ciemno, bez wiedzy na temat noclegu, czy tym podobnych rzeczy. Na szczęście ludzie, których tam spotkaliśmy, przyjęli nas z serdecznością i zaciekawieniem.
Mieszkamy w obskurnym, trzypiętrowym budynku, który okazał się być szkołą. Główny hol jest dość obszerny, rozchodzą się w nim drogi w cztery strony, w górę, w dół, w prawo i w lewo. Trochę śmierdzi, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu jest typowa, wschodnia ubikacyjna dziura. Domiszcze posiada ogromną ilość korytarzy, pewną umiarkowaną ilość schodów i pokoje, których drzwi wyglądają jak wejścia do kolejnych boksów w piwnicy. Cały budynek w środku przypomina jedną wielką piwnicę, tyle że wystającą ponad ziemię i z oknami. Szkoła ogrzewana jest wbudowanymi w ściany piecami, w których pali się drewnem pozyskiwanym z lasu.
Jak już wspominałem, ludzie przyjęli nas bardzo ciepło (co można powiedzieć również o pogodzie: zaledwie –5 °C). Jako kwatera dostała nam się sala muzyczna, w której stoi rozstrojony fortepian.

* * *

Zawsze uderza mnie całkowita cisza odosobnionych miejsc. Cisza, w której szelest ołówka skrobiącego papier jest już hałasem, stąpanie naszych ciężkich zimowych buciorów brzmi jak krok rzymskiego legionu, który wszakże nigdy nie zapuścił się na te ziemie. Gdyby przyszło mi nagle do głowy, uderzyć w klawisz fortepianu, który stoi w szkolnej sali do muzyki, obawiam się, że wszystkie delikatne nitki przestrzeni po brzegi wypełnione ciszą popękałyby, a obraz przed moimi oczami spłynąłby, niczym kolorowa farba po szybie.

* * *

Przepiękne prawosławne nabożeństwo odbyło się w głównym monasterze wyspy. Głosy mnichów harmonizowały z przyciemnionym wnętrzem świątyni, pachnącej kadzidłem, pełnej przenikliwych spojrzeń świętych z ikon, po których blask świec prześlizgiwał się miękko niczym sen.
Śpiew mnichów z Walaam jest ceniony i znany w świecie prawosławnym. Dość powiedzieć, że kasetę z wykonywanymi przez tutejszych monachów kanonami kupiłem później w klasztorze poczajowskim na Ukrainie.

* * *

Nikolski Monastyr położony jest nad samym jeziorem, na miniaturowym półwyspie. Woda wcina się zatoczką w ląd, pozostawiając skrawek ziemi, na którym stanęła świątynia. Dociera się do niej dwoma drewnianymi kładkami przerzuconymi nad mroźnymi wodami Ładogi. Mieszka tu trzech, samotnie żyjących mnichów.

Nikolski Monastyr

   Gdy tam byłem, jezioro przypominało morze. Wiał wiatr, atakując odsłonięte części twarzy, dzięki niemu tworzyły się fale, tu i ówdzie załamujące się białymi grzywami. Drugi brzeg majaczył gdzieś bardzo daleko, niby mroźna fatamorgana. Przypominał bardziej kłęby chmur, które zbierają się na horyzoncie przed burzą. Tak samo jak one był jednocześnie ciężki i ulotny, odległy i nieunikniony, niczym zapowiedź rychłego powrotu.

* * *

Z powrotem może być różnie. Wiertoliot odleciał i nikt nie wie, czy i kiedy wróci. Statek będzie dopiero za kilka dni, ale to też nic pewnego, poza tym może nas zabrać tylko do zony przygranicznej (z Finlandią). Tam są kłopoty z milicją. „Nada nam imat’ bumagu”.

* * *

Przez dużą część czasu spędzanego na kwaterze rżniemy w karty. Przegrałem już kurs po piwo i mycie garów po kolacji. Nie mam szczęścia, ktoś musi mnie, cholera, bardzo kochać.

* * *

Czas powiedzieć coś o zamieszkujących Walaam ludziach, których udało się nam poznać i którzy wyciągnęli ku nam pomocną dłoń tego wieczoru, gdy szukaliśmy jakiegoś miejsca na nocleg. Tworzą oni ten skrawek świata w równym stopniu co krajobrazy i świątynie. Jednym z nich był nauczyciel szkolny Sasza. Był on ciekawym i zagadkowym człowiekiem. Dobiegał trzydziestki, był blondynem, miał ostre rysy twarzy, duży nos, dosyć niepewne, ale bystre spojrzenie. Ta twarz w połączeniu z nader spokojnym sposobem bycia zdradzała w nim człowieka z charakterem. Rozmawiało się z nim dobrze, starając się omijać problemy językowe. Uprzejmie odpowiadał na pytania, uśmiechał się, obnażając zęby i zmarszczki na policzkach (miał szeroki uśmiech), ale cały czas wyczuwało się w nim pewien dystans. Nie tylko do mnie, który z nim rozmawiam, dystans do tego, co on sam robi, do flaszki wódki na stole, do pieca dającego ciepło, do sytuacji, w jakiej się znalazł. To był rodzaj takiego pogodnego oddalenia. Ten dystans zniknął może na chwilę, gdy uradowany Sasza dawał mi i mojemu przyjacielowi mata w szachy, grając z nami oboma jednocześnie.
Sasza studiował starogrecki w Petersburgu, umie się porozumieć po angielsku i od biedy po francusku. Znalazł się na Walaam, ponieważ chciał uczyć młodych mnichów starogreckiego. Nie udało się. Za to dostał pracę w szkole, jako profesor od angielskiego, śmiał się, że nie potrafi dobrze mówić w tym języku i nigdy nie przypuszczał, że będzie go uczyć.
Dla mnie Walaam jest wyspą odciętą od świata, jest oddzielnym organizmem. Kto tu przybywa, musi do pewnego stopnia zerwać kontakt z lądem. W jaki sposób Sasza, który opowiadał nam o swoich podróżach do Europy Zachodniej, do Francji, do Niemiec, znający cztery języki (włącznie z rosyjskim ), magister starogreckiego, znalazł się na tej zapomnianej przez ludzi wyspie, abyśmy mogli go spotkać i zaprzyjaźnić się z nim? Może to właśnie jest odpowiedź, a może rozwiązanie tkwi w jego częstych chwilach melancholii, kiedy siedział, jak zwykle spokojny, jego twarz przyjmowała smutny, zadumany wyraz, jakby coś go męczyło, jakby jakaś myśl nie dawała mu spokoju, myśl, która rzuciła go jak rozbitka na Walaam. A może to po prostu specyfika rzeczywistości rosyjskiej, ten człowiek zagubiony w jakże ogromnej przestrzeni swojego kraju, jeden z wielu.

* * *

Poznaliśmy jeszcze jednego człowieka o imieniu Sasza (Aleksander to, jak widać, bardzo popularne imię). Ten mężczyzna około pięćdziesiątki, o życzliwym spojrzeniu, czarnej czuprynie i pooranej zmarszczkami twarzy, w której wzrok przykuwają krzaczaste ciemne jak smoła wąsy, upodobał sobie grę na saksofonie. Nigdy bym nie przypuszczał, że na tej odciętej od świata wyspie, na której rządy sprawuje monastyr, spotkamy prostego człowieka zafascynowanego bluesem. Było czymś niezwykłym słuchanie dźwięku saksofonu w noc sylwestrową, gdy na dworze niemal wyczuwało się skrzypienie kry wokół wyrwanego Ładodze skrawka stałego lądu.

* * *

Mnisi z monasteru mówili nam, że śmigłowiec przyleci najszybciej za trzy dni, jednak pojawił się już nazajutrz po sylwestrze. Nikogo oprócz nas to nie zdziwiło. Trzeba było szybko pożegnać się i wrócić do domu, gdzie wszystkie sprawy czekały na nas jakby zawieszone na kołku. Powrót z mniszej wyspy rozklekotanym wiertoliotem, w którym miało się wrażenie, że rozpada się na części w powietrzu, był jak przebudzenie ze snu, drastyczne przejście do zgiełku naszego nowoczesnego świata.

  * * *

podróż

Wyspa była jak samodzielny organizm
wyrwana z przestrzeni i czasu mroźna fatamorgana
byłem tam oddzielony od świata
delikatną zasłoną prószącego śniegu
i czarnymi wodami jeziora
zgęstniałymi z zimna
wstrząsanymi drgawkami fal
poprzecinanymi lodową krą
niczym wielką jednokolorową mozaiką

Wyspa była miejscem odosobnionym
jak sen
o którym nie wiemy na pewno
czy był snem czy jawą
moje sprawy czekały cierpliwie
na stałym lądzie
zawieszone na kołku
czekała miłość i niemiłość
czekało dobre słowo matki
mruczenie kota na kolanach
czekał zgiełk
pan dni naszych nowoczesnych
czekali ludzie
którzy na mnie nie czekali

wszystko to
czekało na mój powrót
równie nieunikniony
co przebudzenie ze snu

Poczajów

Dworzec autobusowy we Lwowie, przy okienku kasowym:
– Biliet w Czerwonoarmijsk pażałsta.
– Szto??
– Czerwonoarmijsk.
– Aaaa! Malczik eto uże nie Czerwonoarmijsk, eto Radiwilił!
Odkrywam uroki posiadania starej mapy.

* * *

W Radziwiłłowie, jak tłumaczy się na język polski Radiwilił, na rozsypującym się powoli, aczkolwiek nieuchronnie, dworcu autobusowym, gdzie mam przesiadkę, pasą się pisklaki kaczek i gęsi. Dzieciaki śmigają na wielkich rowerach marki „Ukraina”, wykonując niemal akrobatyczne starania, żeby dosięgnąć krótkimi nóżkami do pedałów raz z jednej, raz z drugiej strony ramy. O siadaniu na siodełku nie ma mowy.

* * *

W autobusie do Poczajewa, jak zwykle w ukraińskim środku transportu – tłok i sauna. Z nieba leje się południowy żar silnego, wiosennego słońca. Okna szczelnie pozamykane, koło mnie stoi mężczyzna w grubej, czarnej marynarce i kaszkiecie marki adidas na głowie; stróżki potu ciekną mu po czole, jednak z godnym podziwu uporem zamyka wszelkie możliwe dopływy powietrza, okna, klapę w dachu autobusu. Wkrótce zza kolejnego zakrętu drogi wyłania się położona na wzgórzu Ławra. Z daleka widoczna jest błyszcząca w słońcu złotymi kopułami Cerkiew Uspieńska.

Cerkiew Uspienska

Początków życia duchowego w Poczajowie upatruje się w XIV w., kiedy to pieczary na wzgórzu mieli zamieszkiwać prawosławni mnisi, pustelnicy. Z początkami cerkwi wiąże się podanie o ukazaniu się Maryi i specyficzne relikwie, a mianowicie: kamienie z odciśniętymi stopami Matki Boskiej. Klasztor przechodził różne koleje losu. Początkowo był zgromadzeniem prawosławnym, jednak w XVIII w. został przejęty przez greckokatolickich bazylianów, nazywanych jezuitami obrządku wschodniego. Sytuacja miała się jednak po raz kolejny zmienić po III rozbiorze Polski, kiedy to Wołyń wraz z Poczajowem został anektowany przez Rosję. Władze carskie przez dłuższy czas nie decydowały się na radykalne kroki. Jeszcze na początku XIX w. do świątyni pielgrzymował z Krzemieńca młody Juliusz Słowacki. Po powstaniu listopadowym miarka się przebrała. Prozachodnich, propolskich bazylianów usunięto i klasztor stał się na powrót ośrodkiem rosyjskiego prawosławia i pozostawał nim także w czasach międzywojennych. Zapewne dzięki temu, po wkroczeniu na kresy Armii Czerwonej we wrześniu 1939 r. Ławra Poczajowska została oszczędzona. Nie zlikwidowano jej także później, widząc w niej przeciwwagę wpływów katolicyzmu i rozbitej po wojnie unii. Klasztor Poczajowski był niewątpliwie poddany ścisłej kontroli i manipulacji władz, jednak dla prostych wyznawców prawosławia pozostał twierdzą duchową w trudnych czasach.
Obecnie sytuacja Ławry nie jest klarowna. Pozostała ona ośrodkiem wpływów rosyjskiego prawosławia, będąc w opozycji nie tylko wobec odrodzonej unii, ale także wobec nowo powstałej Ukraińskiej Cerkwi Autokefalicznej. Nie można jej jednak odmówić wielkiego znaczenia, które pełni jako silny ośrodek życia duchowego dla wiernych w całej Ukrainie.

* * *

Gdy tam dotarłem, grad majowych chrabąszczy spadał na ziemię klasztoru. Konając dziesiątkami na chodnikach, kończąc swe króciutkie wiosenne życie pełne radosnego słońca w tym roku, chrzęściły pod nogami pielgrzymów, zdążających do cerkwi na święto Wielkiej Nocy. Mnisi przemykali po terenie wśród zdrożonych mężczyzn i kobiet o głowach okrytych chustami. Babuszki przesiadywały na chodnikach, murkach i ławkach klasztornych, okryte schodzonym, biednym, a jednak świątecznym przyodziewkiem, z opatulonymi głowinami mimo upału, otoczone podróżnymi tobołkami, takie same jak stulecia temu, jak na archiwalnych zdjęciach, które oglądałem jeszcze w Warszawie, jakby cały czas te same kobiety pielgrzymowały do świętych miejsc na wielkie uroczystości.

* * *

Nabożeństwo ze świecami w Wielki Czwartek zapełniło główną Cerkiew Uspieńską po brzegi. Śpiew dwóch chórów zakonnych i parafialnego wzbijał się ku sklepieniu zdobnej w piękne, stare ikony świątyni. Świeczki w rękach wiernych pełgały niczym dusze zapalone Bogu, ich blask, pośród powoli zapadającej nocy, wśród kadzideł i cerkiewnych pieśni, wzmagał się w miarę trwania nabożeństwa, by na koniec stać się jedynym światłem wydobywającym, chwiejącymi się cieniami, kształty twarzy ludzi, zwróconych ku ołtarzowi, żegnających się starannie i bijących pokłony.
Lud wychodził ze świątyni zdążając do domów, chroniąc w dłoniach, lub specjalnie po to przyniesionych kloszach, płomyki wynoszone z cerkwi. Ze wzgórza klasztornego widać było jak rzeki ognia, pod którymi kryły się postacie ludzkie, płynęły po całej okolicy, rozgałęziając się, ogarniając kolejne domy. Ich nurt słabł w miarę jak wierni wchodzili do swych domostw, blask topniał, aż do momentu, gdy ostatnia świeczka znikła. Wtedy nastała cisza, czasami tylko mącona przez szczekanie wiejskich psów i echa głośniej wypowiadanych słów.

* * *

Nazajutrz rano odbywało się kolejne nabożeństwo, na które pielgrzymów mieszkających w specjalnej „hoscynicy” budziła opiekująca się owym budynkiem kobieta, chodząc po korytarzach z głośnym dzwonkiem. Od rana do kolejnego „bohoslużenia” obowiązywało całkowite powstrzymanie się od spożywania pokarmów, przygotowujące wiernych do pokłonienia się Chrystusowi złożonemu do grobu i ucałowania Jego całunu podczas „płaszczenicy”. „Slawa Isusu Christu” pozdrawiali się ludzie w okolicy.

* * *

Podominikański klasztor w Podkamieniu, znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie bogatego założenia poczajowskiego, jednak podupada, popada w ruinę. W jednym ze skrzydeł budynku znajduje się szpital dla umysłowo chorych kobiet. W części klasztornej mieszka czterech greckokatolickich monachów z zakonu studytów, którzy starają się jak mogą nie dopuszczać do absolutnej rujnacji zabytkowego kościoła, jednak bez pomocy i środków są skazani na porażkę. Studyci podlegają zwierzchnictwu Stolicy Apostolskiej i od prawosławia oddziela ich przepaść nie do przebycia. Mnichów z Poczajowa nic nie obchodzi stan greckokatolickiej placówki. A przecież ta dziś już smutna ruina, otoczona resztką obronnych murów, była jeszcze w czasach przedrozbiorowych nazywana druga Częstochową.