Podróż na Wschód, cz. 3 Miasto
(…) tramwaj spala się
w ekstazie na dachu
kometa
z fioletowym ogonem
żarliwy jazgot
blachy czerwonej
blachy ochrypłej
blachy triumfującej
odbity w szybach
ucichły
Lwów
spokojny blady
świecznik łez
Zbigniew Herbert Wysoki Zamek
Miasta bywały dla mnie w podróży przeważnie tylko przystankami przed kolejnym etapem, chwilowymi przystaniami. Nawet w tak pięknym, pełnym swoistego uroku i historii miejscu jak Lwów nie wytrzymuję długo, choć na pewno będę tam wracał.
Miasto to przestrzeń, w której najtrudniej spotkać człowieka. Zbyt wielu ludzi mija mnie, są zamknięci w swoich myślach o dniu jutrzejszym, niezainteresowani tym, co ich otacza, mijają obojętnie dzień dzisiejszy. Bardzo trudno spotkać w mieście człowieka tak naprawdę. Na prowincji załatwia się sprawy przy okazji spotkania. W dużym mieście spotyka się przy okazji załatwiania spraw.
Dojeżdża się do Lwowa ze stacji Rawa Ruska marszrutką, lub elektriczką. Biały bus przyjeżdża przed odrapany dworzec w Rawie trochę wcześniej i jedzie do miasta krócej niż pociąg, jednak nie zawsze można nań zdążyć. To zależy od sprawności ukraińskich celników.
Na warszawski pociąg, z którego wysiadam, czeka już tłum ludzi, szturchających się w poczekalni przed odprawą celną. Za jakiś czas przeczepią lokomotywę i wyładowany po brzegi papierosami, alkoholem, słodyczami, tapetami, przeróżnego rodzaju asortymentem skład kolejowy ruszy w stronę Polski. Czemu o tym piszę? Ponieważ jest to niezmienna część krajobrazu pogranicza. Ta sama odrapana stacyjka z wiecznie śmierdzącym kiblem,przy niej te same dwa sklepy z tanim alkoholem i fajkami, ta sama buda z szybkim jadłem, robiąca również za kantor, ci sami ludzie – Polacy, Ukraińcy, kursujący co dzień tam i z powrotem. Stawiający się z towarem na odjazd pociągu jak do etatowej pracy, co w gruncie rzeczy jest prawdą. Szosa za dworcem prowadzi nas szpalerem ciekawych domów, na które nikt nie zwraca uwagi. Oto uwertura lwowska. Wstęp do klimatu, jedna ze składowych, która wrzucona do miejskiego tygla staje się jego częścią.
Dworzec autobusowy we Lwowie to koszmarny socrealistyczny budynek pośród bloków. Zazwyczaj jestem zmęczony długą jazdą różnymi środkami lokomocji (jak najtańszymi). Marszrutką jadę do centrum i odnajduję panią Elzę.
Pani Elza pochodzi z Uzbekistanu, przyjmuje na kwaterę Polaków zgłaszających się do polskiego kościoła w mieście. 15-20 lat temu wyszła za mąż za wspaniałego mężczyznę, pełnego fantazji i pomysłów na przyszłość. On to zabrał ją od matki i z Uzbekistanu przywiózł do Lwowa, gdzie mieszkała jego rodzina. Wkrótce potem zostawił ją z dwoma córkami na pastwę losu i słuch po nim zaginął. Ponoć wyjechał do Ameryki w towarzystwie jakiejś młodej Lwowianki. Podupadające mieszkanie w starej kamienicy i zmarszczki na ciągle uśmiechniętej twarzy pani Elzy, to ślady walki, jaką musiała toczyć w ukraińskiej rzeczywistości, dzień za dniem, o życie swoje i swoich dzieci.
Jej córka, jak ze wzruszeniem opowiadała gospodyni, spotkała mężczyznę, z którym chciałaby żyć. Allan jest muzułmaninem z Syrii, który studiuje medycynę we Lwowie, właśnie kończy studia. Kupił Vice, jak ma na imię jego ukochana, wspaniały prezent. Za stypendium i korzystając z licznych pożyczek od znajomych nabył kiosk. Teraz razem z Viką zakupują towary i sprzedają je na ulicy miasta. Allan, jak wspomniałem, kończy studia i zostanie powołany do wojska w Syrii, która sprzyja Palestyńczykom w konflikcie izraelskim. Służba wojskowa w Syrii trwa dwa i pół roku, kto wie, co może się stać przez ten czas. Oboje zakochani bardzo się martwią, oboje nie mogą spać, Vika płacze po nocach, a pani Elza, która bardzo polubiła brodatego Allana, martwi się za nich dwoje.
Przyjechałem, żeby złazić miasto wszerz i wzdłuż, dotknąć stopą bruku w każdej zapyziałej uliczce starego centrum. Starałem się omijać ewidentne atrakcje turystyczne, do których przypisane były liczne wycieczki z Polski, gwarnie zwiedzające kościoły i ustawiające się w kolejce do fotografii rozlatującego się, potężnego uaza, zakotwiczonego w zapyziałym zaułku.
Dziurawe bruki przywitały mnie groźbą skręcenia kostki. Dźwięk dzwonów potykał się, lecz docierał wszędzie. Nawet do otwartych ran miasta. Tam gdzie nagle otwierała się wolna przestrzeń. Jedna z kamienic wyłamywała się z szeregu, nie zdzierżywszy naporu czasu, obojętności i biedy waliła się w gruzy. Jak ten wyłom niedaleko kościoła dominikanów. Resztki cegieł jeszcze nie sprzątnięte, na pierwszym planie zarysy murów ściętych przy ziemi. W głębi podwórze, które stało się placem, otwarte schody, prowadzące z jednej ocalałej do drugiej, nie osłonięte błogosławieństwem murów, bezbronne, lecz ciągle służące mieszkańcom. Tuż obok w kamienicy odartej z tynków, lecz pokrytej pajęczyną remontowych rusztowań, w dziupli na parterze skup butelek. Sterta szkła stoi przed wejściem. Wewnątrz sylwetki dwóch mężczyzn, liczących brzęczący bilon, majaczą w świetle świec. Babcia w zielonej, kwiecistej chuście na głowie wylewa z niebieskiego, plastikowego kubła brudną wodę do rynsztoka. Fotografuje ją polski turysta, oderwany od grupy sprzed dominikanów, odcinający się od krajobrazu żółtą goreteksową kurtką.
Duch tego miejsca jest ciągle wielonarodowy. Świadczy o tym chociażby historyczny podział starego miasta. Losy pani Elzy, u której pomieszkuję za każdym razem, gdy tu przyjadę. Na ulicach słyszy się głównie ukraiński, rosyjski, a także polski. Mieszka we Lwowie także liczna grupa muzułmanów. Po śmierci Jasera Arafata islamscy studenci zapowiedzieli wspólne modły za duszę przywódcy. Katedra ormiańska jest orientalną przyprawą Lwowa. Prosperuje synagoga. Na Prospekcie Swobody różnoraki tłum przechadza się w ciepłe dni. Grupy starszych mężczyzn przesiadują godzinami na ławkach wpatrzone w szachownice. Wieczorami kwitnie zabawa, tania pijatyka i prostytucja. Miasto gorączkowo szuka swego własnego rytmu, odwracając się od historii, wtapiając w Ukrainę, czyniąc ją bogatszą.
11 listopada 2004 roku we Lwowie, jeszcze nie było śniegu, trochę padał deszcz. Umarł Arafat, a muzułmańscy studenci się modlili. Telewizja trąbiła o drugiej turze wyborów, ale żeby znaleźć jakiś plakat z wyborcza gębą któregoś z Wiktorów na murach miasta, musiałem się trochę nachodzić. Ludzie byli zmobilizowani, ale bez gorączki. Jednak już wtedy nie było wiadomo, co się stanie z tłumami, gdy okaże się, że władza znowu zmanipulowała wybory. Zawiedziona silna nadzieja mogła wybuchnąć frustracją. Na szczęście najwidoczniej przeszła metamorfozę w kierunku determinacji i odwagi. Poza tym stara zaśmiecona bryła Lwowa zachwyca jak zwykle i czas nie biegnie, lecz idzie spokojnym krokiem, jak Pan Bóg nakazał.
Mieszkałem w pokoju narożnym na drugim piętrze, którego sufit ginął wieczorem w mroku. Stare dywany tłumią ściany i panuje miękka cisza. Tylko kiedy rozpadający się tramwaj gramoli się po resztkach szyn, ryjąc ulice jak pług, cały dom trzęsie się, jakby niewidzialny dentysta borował mury. Z jednego okna ratusz, z drugiego potężna łacińska absyda katedry. Kamienice jak inkrustowane pudełka zapałek różnych gabarytów. Do tego koniak zakarpatskij – pół litra. Wsio w wieczorowym kolorze: latarniana sepia. No i ten wielki, pusty pokój z kaflowym piecem sięgającym sufitu.
Uśpiony nocą Lwów tonie w ciszy. Plac przed ratuszem ma chropowatą fakturę. Pędzel światła brnie z trudem po nierówno skamieniałej powierzchni. Przed ciężkim rozłożystym gmachem, nad którym powiewa ukraińska flaga, stoi stary moskwicz. Łada tkwi naprzeciwko siedziby jakiegoś polskiego stowarzyszenia. Scena jest w kolorze sepii, jak na wyblakłych pocztówkach naszych dziadków. Światłonośnymi naczynkami tramwajowych szyn płynie w dół ulicy stróżka blasku latarń. Samochód przeczołguje się z echem przez ulicę. Bryły kościołów opustoszałe warują, czekając na dzień, kiedy znowu staną się kamiennymi znakami trwania, stojącymi pośród podmywającego je tłumu. Cerkiew prawosławna obok greckokatolickiej, która z kolei sąsiaduje z polską katedrą. Wreszcie specyficzna świątynia Ormian. Powietrze porusza się wraz z podmuchami wiatru, przeciąg tkwi w wąwozach ulic, jak oddech.
Miasto musi posiadać cmentarz, miejsce to jest jak otwarta księga. Na Łyczakowski we Lwowie można wejść na bilety studenckie, mimo że taryfa dla inostrańców jest dużo wyższa. Zagubiłem się tam, błądziłem wśród drzew i grobów, ukraińskich, polskich. Przy pomniku Ordona, którego Mickiewicz niesłusznie uśmiercił w swoim poemacie, przypomniała mi się historia ich spotkania w Konstantynopolu. Ponoć pan Julian Konstatnty miał powiedzieć: „Jestem Ordon, któregoś Pan na tamten świat wyprawił”, po czym uśmiechnął się i uściskali się serdecznie.
Nieopodal okazałego pomnika stoi kamienny grób małej dziewczynki. Ozdobne litery na płycie głoszą: „Domek Zosi”. Dziecko zmarło wiele dziesiątków lat temu. Wyobrażałem sobie wzgórze cmentarne wieczorem i w nocy. Kiedy spowija je wonna mgła zniczy, których wątłe płomyki łączą się w świetlistą łunę nad nekropolią, śpiącą w nieludzkiej ciszy.
Na Wysoki zamek we Lwowie poszedłem wiedziony wspomnieniem wiersza Zbigniewa Herberta. Zobaczyłem okruchy grubych murów i kurhan z kamieni usypany na wzgórzu, z którego rozciąga się widok na całe miasto we wszystkie strony świata. Park jest zarośnięty starymi drzewami, krzaczasta zieloność wije się po zboczach wzgórza. To miejsce spacerów wielu ludzi, których niezliczonym pokoleniom przyglądają się te same drzewa. Wielu przybywa tu z miasta chodzić bez celu, lub biegać po ścieżkach oplecionych wokół wzniesienia.
Wygląda też owo miejsce na teren schadzek. Pary wchodziły i schodziły z kurhanu na wzgórzu, zmieniały się, czekały aż mrowie ludzkie zelżeje, aby móc spojrzeć na swoje miasto, a potem sobie w oczy. Allan z Viką z pewnością przychodzą tu na randki. Park daje także schronienie niecierpliwym kochankom, obłapiającym się, nieczekającym na miłość, wyprzedzającym ją, omijającym z daleka, nawet o tym nie wiedząc.
Z wielkiego zamku zbudowanego w XIII wieku przez księcia Daniela dla syna Lwa, pozostało wzgórze i ogryzek murów. Lew dał imię miastu, które rodziło się u podnóża góry. Nie zachowało się nic z potężnej, wysoko położonej warowni, za to, paradoksalnie, na dole stoją dwie małe świątynie z tamtego okresu. Wystarczy zejść ulicą Użhorodzką, by natknąć się na kościółek św. Jana Chrzciciela, który został wymurowany przez księcia Lwa dla katolickiej macochy Konstancji, córki węgierskiego króla Beli IV. Przycupnął niepozorny, w cieniu odrapanej kamienicy. Trzeba uczciwie powiedzieć, że tak naprawdę z XIII wieku ostały się fundamenty i niewielka część murów. Konserwatorzy zabytków, ci niestrudzeni zgadywacze dziejów, starali się zrekonstruować bryłę świątyni. Na ile się to udało, nie wiadomo.
Nie odprawia się tam nabożeństw. Urządzono w surowym wnętrzu, pozbawionym charakteru sakralnego, wątpliwej jakości muzeum najdawniejszych zabytków Lwowa. Można tam obejrzeć makiety miasta i okolic, odzwierciedlające stan rzeczy z XIII oraz z XVI wieku, a także posłuchać rutynowej opowieści historycznej w języku ukraińskim, lub rosyjskim. Wybór należy do nas. Całości pilnuje czarny burek, obszczekujący samochody, mozolnie pokonujące arcydziurawy placyk przed kościołem, Stary Rynek.
Musiała to być przytulna świątynia, domek boży. Stała tuż przy rynku XIII-wiecznego Lwowa. Dziś centrum odsunęło się, pozostawiło kościół własnemu losowi. Czasem trafią tam turyści, którzy zgubili drogę, wracając z Wysokiego Zamku. Wówczas znudzona starsza kobieta otwiera drewniane drzwi, puszcza cerkiewną pieśń z niewidzialnych głośników i pada sakramentalne pytanie:
– Sprasziwać pa ruski ili pa ukrainski?
Nieco dalej, także w obrębie niegdysiejszego podzamcza, zachowała się cerkiew św. Mikołaja. Do cerkwi wchodzi się od ruchliwej ulicy Chmielnickowo. Wchodząc do XIII-wiecznej świątyni przekracza się próg światów. Wymurowana wedle przepisów bizantyńskich z grubych bloków białego kamienia cisza i zmierzch kolorów. Gdyby oświetlić wnętrze, byłoby krzykliwe, zwłaszcza ze względu na malowidła na murach. Jednak panuje tam półmrok, przyzwyczajający oczy do sakralności fresków. Złote szczegóły wystroju rozbłyskują niespodziewanie pojedynczymi gwiazdami, ikonostas, świeczniki, tła ikon.
Malowidła są współczesne, nie spoczywa na nich patyna wieków. W lewej nawie rodzi się Bóg. Trzej królowie, dwaj brodaci starcy w ciemnozłotych i bordowych szatach, za nimi azjatycki mędrzec-mongolski król. Wszyscy z darami w wyciągniętych dłoniach i troską o losy dziecka wypisaną na twarzach. Maria pochyla się nad Jezusem, ubrana w powłóczystą, prostą, czerwoną suknię. Po prawej stronie w pozłocistej tunice Józef, oddzielający matkę i dziecko od ubogich pasterzy, umieszczonych na brzegu malowidła. Jezus leży na podwyższeniu, na sianie, przykryty białą materią. Jest małym chłopcem, blondaskiem o bystrym, ufnym spojrzeniu. Jego dłonie układają się w gest błogosławieństwa. Mama owinęła Go w śnieżnobiałą tkaninę. Na Jego głowę spoza malowidła spływa struga światła. Jest wybrany.
Przechodząc przez główną nawę od lewej do prawej strony, kłaniając się przed ołtarzem, obserwując ikonostas, krzyż, Księgę zbliżamy się do fresków prawej nawy i odkrywamy, że oto przemierzyliśmy kilkoma krokami całe życie. Życie, które ukrywa się w tej cerkwi.
Prawa nawa, Chrystus zdjęty z krzyża, otoczony rozpaczającymi ludźmi. Leży na takim samym, prostym podwyższeniu, jak wtedy, gdy błogosławili mu trzej zatroskani mędrcy. Ma spokojną twarz dojrzałego mężczyzny, który zasnął. Prawa ręka leży luźno wzdłuż tułowia. Pochylona nad synem Maria, w tejże samej pozie i szacie, co w stajence, tuli Jego głowę, chowając łzy pod zamkniętymi powiekami. Drzewo krzyża, jak podczas narodzenia struga światła, ucieka ku górze poza kadr fresku. Widać fragment drabiny, dzięki niej zdjęto ciało. Nad matką i synem pochylają się powstrzymani w ruchu ku martwemu Maria Magdalena okryta niebieską szatą i Jan. Wokół stoją postacie w różnokolorowych strojach nie kryjący łez, żalu, rozpaczy. Tło jest surowe, światło słabe, jakby ukryte za ciemnymi chmurami. Daleko na skalistym wzgórzu rośnie samotne drzewo. Wątłe, gnie się, skłania skąpą zielona koronę niby w ukłonie. Scenie przygląda się z bocznego ołtarza złota ikona św. Mikołaja, uznawana przez wiernych za cudowną.
Oto przechodząc od lewej do prawej nawy przekraczamy tajemną zasłonę czasu, by znaleźć się niemal w jednej chwili przy narodzeniu i przy śmierci człowieka, który nazywał się Jezus Chrystus i jest Bogiem.
Ulicą Chmielnickowo przetoczył się z hukiem ciężki ciężarowy „uaz”. Przed bramą cerkwi podszedł do mnie mężczyzna w łachmanach:
– Imajetie cigarieta?
– Konieczno – odpowiadam.
Uśmiechnął się bezzębną szczęką, włożył papierosa do ust i skinął, żebym mu przypalił. Zaciągnął się.
– U mnie tylko gęba do palenia – zażartował i zniknął w szarym zaułku.
Tramwaje we Lwowie jeżdżą ociężale wśród spiekoty, promienieją kakofonią zgrzytów, pisków, łomotań. Przeciskają się czasami w wąskich, brukowanych uliczkach, po wysłużonych szynach, pośród starej zabudowy. Pełzną powoli, dając możliwość rozglądania się, zaglądania w okna kamienic, w bramy kościołów, w oczy ludzi.
Po Warszawie od niedawna śmigają niskopodłogowce. Tabor we Lwowie pamięta chyba króla ćwieczka. Ma to swój urok dla turysty, jest zmorą mieszkańca. Faktem jest, że przemierzając rozległe połacie starego Lwowa rozdygotanym tramwajem, ma się wrażenie podróżowania ruchomym skansenem.
Przez tłum ludzi przedziera się w naszą stronę starsza pani. Staje wymownie, czeka na zapłatę:
– Skilki?
– Piedzjesjat kopijok.
Podałem bilon, a kobieta pewnym ruchem profesjonalisty, znającego się na swojej robocie, oddarła mi kwitek, po czym stanęła wymownie przy kolejnym pasażerze bez biletu. Lwowianie bez słowa, machinalnie, jakby mieli do czynienia z automatem, podawali odliczoną sumę. Babcia inkasowała i oddzierała skrawek papieru z rolki zwisającej na szpagatowym sznurku, na szyi.
Tramwaje poruszają się po szynach wrośniętych w brukowane uliczki, niczym rośliny żyjące w symbiozie z miastem. Naczynka i czerwony, rozdygotany układ krwionośny, rozprowadzający turystów do miejsc przeznaczenia, wspomagany, nieodzownym dla starych organizmów, lekiem prywatnych marszrutek, kursujących do późnych godzin nocnych.
Restauracja niedaleko dworca, w której życzliwa sprzedawczyni poleciła mi zupę i drugie danie (nie było tego, co chciałem wziąć z pomiętej karty). Zgrzebne stoły, proste krzesła, kobieta chlustająca kubłem niepierwszej świeżości wody na szybę aby ją umyć. Czas ruszyć ku dworcowi. Pojechać do Poczajewa.
Duch Wilna
Wilno to miasto kościołów, kościoły św. Jana, św. Anny, św. Ducha, Bernardynów, Ostra Brama królują, nadają ton całemu krajobrazowi. Uliczki i domy o kolorach umaczanych w świeżym tynku stoją jakby gdzieś z boku.
Jeden z takich cichych zaułków zdziwił mnie swoją dwoistością. Po jednej stronie kamienice były odnowione, o czystych oknach, murach schludnych tak, że nie czuło się ciężaru kamieni. Z drugiej strony fasady były zniszczone, widać było cegły, tak jakby ktoś zdarł z domów tynkowy przyodziewek. Domy zarysowane pęknięciami wyglądały jak twarz starego, zmęczonego człowieka przeglądającego się w schludnych, czystych oknach swego bogatszego sąsiada z naprzeciwka. Miasto oddychało własnym rytmem pod naskórkiem głównych ulic.
Ponoć mieszkał tu kiedyś znajomy Mickiewicza, niepoprawny romantyk. Zakochał się w kobiecie, która wyszła za mąż za innego. Ów młody mężczyzna załamał się, zaczął pić bez opamiętania, aż pewnego dnia zniknął. Na środku jego opustoszałego pokoju pozostała opróżniona butelka, jedyny ślad, jaki pozostawił po sobie.
Po wielu latach pojawił się na ulicy żebrak. Nie wiadomo, gdzie mieszkał, jak się nazywał, kim był. Często stał naprzeciwko okien wpatrując się w swoje odbicie, dopóki zaniepokojeni mieszkańcy go nie odpędzili. Pewnie nikt by go nie pamiętał, gdyby nie dziwny zwyczaj stawiania pustych butelek na środku cichych skrzyżowań. Żebrak siadał wówczas na rogu i czekał. Gdy tylko ktoś potrącił flaszkę, a ta przewracała się z głuchym brzękiem, odchodził. Któregoś dnia odszedł i nie pojawił się już nigdy więcej.
Szedłem właśnie ową ulicą zamyślony, gdy ujrzałem następującą scenkę. Ktoś postawił butelkę na środku wąskiego skrzyżowania. Widziałem szare mury, z których osypuje się pył taki sam od stuleci i butelkę po piwie równie mocno zakorzenioną w bruku, stojącą dumnie, jakby była tu od zawsze. Dwa samochody mijały się powoli, oczy reflektorów ślizgały się ostrożnie po ścianach domów. Po chwili odjechały w dwie różne strony, dwóch kierowców odetchnęło z ulgą, przeklinając stare miasta i ich wąskie uliczki. Zostawili za sobą ciszę, przyćmione zakurzone światło i nietkniętą butelkę na środku skrzyżowania. Teraz już gotów byłem uwierzyć, że stoi tu od wielu wieków, zrośnięta z brukiem cząstka magii miasta. Duch zaklęty w puste szkło, stoi jak flaszka z pokoju młodego mężczyzny, który zginął bez śladu. Byłem także przekonany, że gdyby się przewróciła, usłyszałbym oddalający się odgłos kroków.
Ilustrirowannaja enciklopedja żiwotnych
na drugim piętrze starej kamienicy
naprzeciwko kamiennego znaku trwania-katedry
w mieście które igra z historią bo wciąż kipi
życiem przeszyte na wskroś jak starą linią tramwajów
studiuję Ilustrirowannoj enciklopediu żiwotnych
różne kształty istnienia i ulotności
biełyj aist zwany ciconia ciconia inaczej bocian
gołownuju wosz alias pediculus humanus captis-wesz
panthera leo nazywany potocznie liew lub lew
od którego wzięło swe imię murowane miasto
czy słusznie nie umieszczono tam
ani kamieni
ani ludzi
Daniel Mieczkowski, Lwów 12.11.2004
Zdjęcia autora