Podróż na Wschód, cz. 1, Transsybir
część I, Transsybir
Jeżeli wybierasz się w podróż niech to będzie podróż długa
wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku
żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi
abyś całą skórą zmierzył się ze światem.
Zbigniew Herbert Podróż
Wstęp
Jak uchwycić rzeczywistość podróży? Przecież jest to wkroczenie w inny sposób mierzenia czasu i przestrzeni, inny sposób postrzegania świata. Inaczej podróżuje ten, który wie, że wróci do domu, inaczej ktoś, kto żyje na walizkach. Moje życie nie jest podróżą, zawsze chciałem mieć dokąd wrócić. Powrót jest celem, ale powraca się będąc już innym człowiekiem. Jak zaprosić innych do tego doświadczenia, mając świadomość swej własnej transformacji?
Wybór formy tej relacji, formy zapisków jest efektem odpowiedzi na te pytania. Ukazuję tu świat, który widziałem, poszatkowany na chwile. Nie próbowałem opisać siebie, ni ludzi mi towarzyszących. Poza kilkoma tekstami, robiłem to, gdy wydawało mi się konieczne, wiedząc, że obrazy, które opiszę, będą nieuchronnie przefiltrowane przez moją wrażliwość, przez moją osobę. Wybrałem formę relacji, starając się uniknąć dramatyzowania, pokazując zdarzenia i miejsca tak jak, po kolei, znajdowały schronienie w mojej pamięci.
Ścieżki pamięci bywają jednak zawiłe i zaskakujące. Myślę, że czytelnik obdarzony wyobraźnią odkryje w sobie obawy i uczucia towarzyszące ludziom oderwanym od własnej oswojonej rzeczywistości i żyjącym w codzienności równie uciążliwej, lecz jakże odmiennej. Zda sobie sprawę, że w podróży równie istotne są fakty, wiedza o odwiedzanym terenie, jak i zapach powietrza, skwar, bądź zimno, deszcz, głód, napotkani ludzie, czy wiatr hulający w koronach drzew lasu, czasami unoszący losy w przestrzeń legendy.
Część I: Transsybir
Warszawa – Terespol – Brześć – Moskwa – Irkuck – Sludjanka
W każdym wagonie jest takie miejsce, gdzie pali się papierosy, nie może go zabraknąć. W wagonach platzkartnych znajduje się ono na końcu korytarza, oddzielone od głównego pomieszczenia drzwiami, tuż przy przejściu do kolejnego wagonu. Pomieszczenie jest obskurne, jak to korytarz przy drzwiach w polskim, czy to w rosyjskim pociągu. Pomalowane jest jakąś ciemną olejną farbą, brązową, lub szarą. Bez przerwy unosi się w nim dym, gęsty niczym kurz, zatrzymuje słońce, rzuca cień na podłogę i ściany, utrzymuje się w powietrzu, jak brudna zawiesina. Trudno się oddycha w tym zakątku, ale spotkać tam można wszystkich pasażerów, tam najczęściej nawiązują się pogawędki między nieznanymi ludźmi, którzy spędzą ze sobą w pociągu co najmniej kilka dni.
Stojanki

Co 4-6 godzin po 10-20-40 minut. Wychodzimy na papierosa, żeby nie dusić się w miestu dla kurienia. Na każdej stacji krzątają się babuszki, sprzedając z przepastnych toreb i koszy wszystko, co tylko się da. Od jedzenia, pasztecików z mięsem, kapustą, częściej z kartoszką, poprzez warzywa, owoce, także rękawiczki, czapki, kosze, torby, na pluszowych zabawkach kończąc. Jeden mężczyzna próbował sprzedać szklany żyrandol (po miesiącu, wracając, znowu go spotkaliśmy), dobrze szły truskawki, maliny, jagody. Babuszki to przeważnie stare kobiety o wystraszonych, bądź cwaniackich spojrzeniach, twarze sterane życiem, plecy przygarbione, ubrane w sukienki równie wiekowe i podniszczone co one same.
Stacja Kirow. Niewysoki mężczyzna, krzepki, o nieogolonej, charakterystycznej rosyjskiej twarzy, ubrany w marynarski podkoszulek w biało-czarne paski.
Jakiś mężczyzna w kwiecie wieku o twarzy pooranej zmarszczkami, z krzaczastymi wąsami, w materiałowych, czarnych spodniach i brązowej marynarce z brokatem à la lata sześćdziesiąte.
Miesto dla kurienia
Mężczyzna, może trzydziestoletni, twarz ze śladem świeżego zarostu, lekko wystająca żuchwa, duże uszy, krótko obcięty, jak wszyscy zresztą (Mój Przyjaciel Grzesiek, z długimi kudłami ,wyróżnia się bardzo). Włosy poprzygniatane, tak jak moje, w przeróżne strony. Jeszcze zaspany wyszedł na pierwszego porannego papierosa. Brązowe pomieszczenie, w którym jeszcze przed chwilą było rześkie, poranne powietrze powoli, powoli napełnia się dymem. Mężczyzna powłóczy klapkami Puma, przybrudzone trzy paski dresu niemrawo połyskują w słońcu. Zmięta koszula z krótkim rękawem, w różnokolorowe pionowe pasy odkrywa duży, czarny tatuaż, zajmujący całe ramię, nie widzę co na nim jest. Mężczyzna gasi bezfiltrowego papierosa, gdy żar dochodzi do palców, zgrzytają drzwi, wychodzi.
Prowadnica jest tęgą kobietą, krągłą brunetką o nalanej twarzy, coś między bazarową, a miastową babą, powiedzmy z Moskwy. Towarzyszący jej prowadnik to kawał chłopa, trochę gburowaty cwaniaczek. Mówimy, że mamy bilet do Irkucka, a chcemy się dostać trochę dalej, do Sludjanki. „Jakoś się dogadamy” odpowiada. Narzeka, że ludzie srają w ubikacji w pobliżu przedziału konduktorów, a myją się po drugiej stronie wagonu. Gdy ktoś idzie z papierem toaletowym, zawraca go i pokazuje drugą ubikację.
Noc, nie chce się spać. Do wagonu restauracyjnego prowadzi droga przez dobrych kilka wagonów, będzie z pół kilometra (pociągi mają tu średnio 18-20 wagonów). Przebijamy się w pięciu, ja, moi znajomi Grzesiek, Łukasz, Maciek i poznany chłopak, Igor. Uże zakryto, ale prosimy szefa, młodego chłopaka, ubranego trochę jak kelner, mającego azjatyckie rysy twarzy. Sprzedaje nam butelkę wódki. Kończy się na trzech. Wagon restauracyjny podobny do polskiego Warsu, z tym, że można tam wygodnie usiąść. Na całej długości rozstawione w dwóch rzędach stoły, na końcu, na jednym z nich wystawione produkty, które można kupić: ciastka, herbatniki, czekolada, piwo, wódka, jeżeli ktoś chce, może też zjeść coś konkretnego.
Kończymy drugą flaszkę, rżniemy z Igorem w karty, kolega leci po trzecią. Rozmowa zeszła na tematy historyczne: 1 i 17 września. Igor nie potrafi zrozumieć, że Sojuz siedemnastego po prostu napadł na Polskę i zabijał polskich żołnierzy, na mocy porozumienia z Niemcami. Coś tam mu się obiło o uszy, więc pyta się nas, ale nie może zrozumieć, zwyczajnie nie pojmuje. Nawet jeśli napadli, to i tak to było jedyne wyjście, aby powstrzymać Rzeszę. A Hitler bardzo zły i tu się zgadzaliśmy, wypiliśmy za polsko-rosyjską przyjaźń i na tym zakończyliśmy dyskusję na temat kto kogo wyzwolił i dlaczego. Po głowie obijała mi się niewybredna pioseneczka, śpiewana już w 1920 roku:
„Ja myślałem że to śmieci
że to gówno z nieba leci
a to sowieci
sowieci
kryj się kryj”
Siedzimy z Igorem w restauracyjnym. Kolejny wieczór przy wódce. Igor opowiada: Ma 18 lat, jest na pierwszym roku studiów ekonomicznych. Pierwszy raz przeleciał jakąś dziewczynę, gdy miał lat dwanaście, za namową wujka. Mieszka w ukraińskim Kijowie i ma wielu kumpli. Nieraz się za nich bił, a oni za niego. Po pijanemu opowiada o wielkiej, męskiej przyjaźni. Jeśli jesteś mężczyzną, oddasz życie za przyjaciela, jeśli jesteś mężczyzną, musisz umieć pić, musisz postawić się silniejszemu i stracić zęby, gdy tak trzeba, bo inaczej nikt nie będzie się z tobą liczył, stracisz szacunek dla samego siebie, a to nie może się zdarzyć, nigdy. Igor jest małym złodziejaszkiem w Kijowie, ale chciałby być większym. Mówi, że wszystkim rządzi mafia, mówi, że żyje po prostu w takim kraju, w jakim się urodził, ma rację. Pytamy się, czy taka sytuacja jest dobra, czy zła. Nie bardzo rozumie pytania. Siedzi po uszy w tym gównie, w którym jest i nie wyobraża sobie innego.
Wagon platzkartny to jedna wielka kupa łóżek. Nie istnieją przedziały. Łóżka pogrupowane są po sześć: cztery przy jednym oknie w poprzek wagonu, pomiędzy nimi jest stolik, potem ciasny korytarz i jeszcze dwa łóżka przyklejone do drugiego okna wzdłuż wagonu. To dolne składa się w mały, ale całkiem praktyczny stolik z miejscami do siedzenia. W wagonie mieści się ponad pięćdziesiąt miejsc do leżenia, ludzie jadą po kilka dni w sporym tłoku, przy oknach, które się nie otwierają. Zaduch ludzki jest rzeczą normalną, trzeba się do niego przyzwyczaić. Po trzech dniach i nocach prawie nie zwracam na to uwagi, tym bardziej, że nie przebierałem się od pięciu dni, czyli wszystkich, jakie spędziłem w podróży.
Wagonem rządzą prowadnicy. Są to ludzie, którzy go obsługują i sprzątają, wyznaczają miejsca zadane w biletach, rozdają pościel, sprzedają herbatę z cukrem, wypuszczają, lub nie na stojanki (to zależy od długości postoju), w przypadku naszego prowadnika pozwalają, lub nie załatwić się w ubikacji. W każdym wagonie platzkartnym, na korytarzu przy oddzielonym przedziale prowadników jest maszyneria, z której w każdej chwili można za pomocą kranika, jak przy beczce z piwem, nalać sobie do kubka wrzątek, zalać herbatę, yum-yuma, czy zupkę instantną. Jest to bardzo przydatna rzecz. Wagon jest urządzony bardzo praktycznie poczynając od maksymalnego upakowania miejsc, poprzez stoliki i półki, ubikacje, kosze, miesto dla kurienia, a właśnie na maszynie do wrzątku kończąc.
Ciemna strona Księżyca
Tutaj ludzie złych profesji
mają swoje oceany
śmierć im podpowiada przyszłość
i co noc co noc z nich drwi
Lech Janerka Strzeż się
Dworzec Jarosławski w Moskwie nocą to ciemna strona Księżyca. Ludzie snują się. Czarne gęby żuli za każdym rogiem, pijane mendy wyłudzają papierosy, bezdomni tłoczą się grupkami w ciemnych zakątkach. Przed dworcem przygnębiający Azjaci patrzą na ciebie spod oka, co chwila ktoś: dajcie cigarieta pażałsta. Grupy umięśnionych bambrów i moskiewskiej pijanej młodzieżówy trzymają się razem, rzucają się w oczy mięśniaki w marynarskich podkoszulkach na ramiączka. Żebrzące, bezzębne dziady próbują się uśmiechać. Wszechobecny syf wyłazi z wszelkich dziur o zmroku i nic nie zdoła go ukryć. Cwaniaczki w koszulkach polo chodzą po trzech, czterech, charakterystycznym, chwiejnym, zamaszystym krokiem, rozglądając się, kołysząc ramionami, mrok bije z ich cwaniackich gęb. W nocy większość ludzi wydaje się być złych, złe cienie goszczą na ich twarzach, diabeł zaciera ręce. Babcia klozetowa brudną ścierą zmywa plamy krwi ze schodów, smród jej nie przeszkadza, choć nawet muchy się nie uchowały. Gość w czapeczce „Kalifornia” uśmiecha się srebrnymi zębami, przykrótki podkoszulek odsłania tatuaż na chuderlawym ramieniu – naga, rozlazła baba i podpis: Wiera. Lepiej oświetlonymi miejscami przemykają turyści i podróżni. Nie dla nich to miejsce: dworzec. Nie w nocy.
Znużony podnoszę głowę znad stuletniej, odgrzanej na mikrofali pizzy z cuchnącą stęchlizną sałatką. Jestem głodny, zjem wszystko i jeszcze podziękuję całkiem miłej sprzedawczyni. Chce mi się palić, dopełnić papierosem smrodu dworca, ale tu nie można palić, o cudzie, nie można tu palić. Zamawiam kawę, zapadam w letarg. To jedyna możliwość w tym gównianym miejscu, zapaść w letarg, spłynąć z prądem do rana, kiedy wróci i tak nienormalna rosyjska normalność. Czuję się chory, niepewnie trzymam się na nogach, czarna kawa wlewana kubkami w usta bynajmniej nie pomaga. Czarna lura, podła jak mój nastrój, czarna jak atmosfera dworca, czarna i brudna.
Babcia o nienaturalnie zniszczonej twarzy, jakich wiele można spotkać w tym miejscu, siedzi naprzeciwko mnie. Trupio chudym ramieniem podtrzymuje znużoną starą głowę, jest trzecia w nocy. Trupio chudymi palcami trzyma długopis, rozwiązuje krzyżówkę w jakiejś durnej, taniej gazetce po rublu od sztuki. Trzeszczące radio doprowadza moje myśli do stanu rozstroju nerwowego. Zaczynam słyszeć szum wentylatorów, pisk dalekiego wózka bagażowego, stłumiony odgłos rozmów, mlaskanie Maćka wcinającego kolejną porcję tłustych blinów, słyszę oddech starej kobiety o nienaturalnie zniszczonej twarzy, pierdnięcie faceta przy sąsiednim stoliku. Robi mi się gorąco, to znowu zimno, gorąco, zimno, z boku na bok, obracam głowę, czuję jaki wysiłek wykonały mięśnie karku. Padam ze zmęczenia, a w radiu rzężą wciąż na tą samą nutę: „Maja dzjewuszka! Maja dzjewuszka!”. „Niech to się skończy” myślę i zamawiam kolejną kawę.
W rogu wagzału gruba baba zbiera butelki po wódce i piwie do brudnej reklamówki marlboro. Kwiecista, zszargana chusta na jej głowinie współgra z umęczonymi oczami, chodząca bieda, ale większość ludzi tutaj to „bida z nędzą”. Urąbany chłopak z rozwalonym łukiem brwiowym wyłudził od nas jednego z ostatnich papierosów. Bratał się, padał nam w ramiona, mówił, że jest sierotą, że mieszka w metrze, że tam jest wszystko czego potrzebuje, nietrudno było uwierzyć. Chwalił się resztkami marynarki made in Poland, żałośnie pijany, zapluty i biedny, nie miał prawdopodobnie nic, poza tym co na sobie. Dostał w mordę za cichy chód po ulicy, miał zmasakrowany także nos. Niech pali, długo pewnie nie pożyje w tym syfie, chyba że stanie się cud, ale cuda się nie zdarzają.
Zamawiam kolejną kawę, to zdanie powtarza się w nieskończoność. Właściwie mógłbym je zastąpić, powiedzmy, słowem „krzyżyk”, miałbym mniej pisania.
Za plecami łomot uderza w uspokojone chwilowo nerwy. Nalany żołdak, dla odmiany uwalony w trzy dupy, leci w tył, ciągnąc za sobą flaszkę piwa. Szkło tłucze się z brzękiem, paczka bezfiltrowych „Prim” rozsypuje się i powoli nasiąka lepkim, śmierdzącym napojem. Żołnierz gramoli się na krzesło, nie może wstać. Bukiet zapachowy dworca wzbogaca się o skisłe piwo i wonny pot żołnierza Rosyjskiej Marynarki Wojennej. Ludzie obojętnie obserwują jego zmagania z krzesłem. Pojawia się dwóch nowych cwaniaczków, o mordach rębajłów, rozglądają się i odchodzą. Wojak zasypia bezpiecznie z twarzą w plastikowym talerzyku po blinach, plastikowy widelczyk żłobi cztery kropki w tłustym, niczym u naszego prezydenta, policzku. Odwracam się. Mięśnie karku po raz kolejny pracują na pełnych obrotach. „Krzyżyk”, czyli zamawiam kolejną kawę.
Niebieskie mendy nudzą się, skończyły im się ruble na piwo. Zaczynają wypędzać bezdomnych z terenu dworca, jest godzina czwarta. Najpierw biorą się za babuszkę, śpiącą na brudnej reklamówce marlboro z butelkami po piwie i wódce, wypychają ją końcem milicyjnej pały. Dwóch pieprzonych gówniarzy, wywalają jeszcze jakiegoś opatulonego w łachmany dziada, śpiącego w przeciągu pod ścianą, może wyjdzie mu na zdrowie, nie ruszają silniejszych.
Kolejnym wysiłkiem woli odwracam głowę od tego żałosnego widowiska, spoglądam w lustro. W oczy patrzy mi jakiś zarośnięty, brudny facet o podkrążonych oczodołach i czerwonych źrenicach. Włosy ma posklejane, z jednej strony przyklapnięte, z drugiej sterczące we wszystkie „starany mira”. Skurczybyk, nie zważając na wątrobę, zamówił jeszcze małą czarną i ciężko osiadł w, na całe szczęście, miękkim fotelo-krześle z oparciem. Zapadł w letarg, co jakiś czas, co jakieś piekielnie długie dziesięć sekund, mocząc usta w brunatnym napoju.
Za oknem gówniarze w mundurach dorwali jakiegoś czarnoskórego obcokrajowca, skąd on się tu wziął? Jest wystraszony, mendy wertują jego paszport, obstąpili go we trzech i szczegółowo bebeszą dokument, choć dam głowę, że nic z niego nie rozumieją. Dobrze się bawią strachem Murzyna, miła przerwa w lepkim, brudnym, wszechogarniającym marazmie. Jest już prawie piąta, skąd on się tu wziął u licha? Paradował przed głównym wejściem, ostentacyjnie paląc papierosa, wzbudzając zainteresowanie pijanych żuli oraz grupy azjatyckich cwaniaczków. W sumie nie wiem, czy byłoby lepsze dla niego dostać się w łapy zarobkującym cwaniaczkom, czy zabawiającym się gówniarzom z milicji. Znudziło im się, poszli budzić umordowanych ludzi, śpiących w fantastycznych pozach na stolikach barku, w którym siedzę. Czarnoskóry nieszczęśnik znika wszystkim z pola widzenia. Inostraniec w Rosji rzuca się w oczy, często nękany jest kontrolami paszportowymi, cóż dopiero mówić o tak odmiennym cudzoziemcu, rzadko spotykanym w tym kraju. Po prostu rarytas dla niebieskich. Na cześć jego odważnej postawy z papierosem przy głównym wejściu do dworca, czyli siedziby ciemności, ruszam dupę i zamawiam kolejną małą czarną.
Babcia o nienaturalnie zniszczonej twarzy i trupich rękach śpi, wsparłszy głowę o leżące na stoliku, skrzyżowane dłonie. Wygląda jak żywy znaczek „Uwaga! Wysokie napięcie”. Żołdak, co rozlał piwo spadając z krzesła, przetrzeźwiał, wstał i poszedł wężykiem, w sobie tylko znanym kierunku, znikając w ciemności otwierającej się za drzwiami. Babuszka z brudną reklamówką, wypełnioną pustymi butelkami po alkoholu, wróciła i zasypia na swoim miejscu pod filarem. Tak samo powrócił z wygnania opatulony w łachmany dziad. Położył się na z góry upatrzonej pozycji w przeciągu. Jest w pół do szóstej. Ciemne cwaniaczki i żule sprzed dworca znużeni wstrzymali na jakiś czas działalność upierdliwą i przestępczą. Milicjanci od siedmiu boleści kimają po rogach wagzału. Za pół godziny, być może, zmówię ostatnią kawę, a wkrótce potem nad umęczoną jak zawsze Moskwą wstanie chmurny, deszczowy dzień.
Daniel Mieczkowski
Zdjęcia: Maciej Nowakowski
Odcinek następny – W góry