Pocztówka z Bukaresztu
Lato to niezła pora roku na wizytę w Bukareszcie. Uciążliwa może być jedynie temperatura, utrzymująca się średnio powyżej 35°C, dlatego pora optymalna dla mniej wytrzymałych to późna wiosna i wczesna jesień. Jednak generalnie od maja do października Bukareszt jest ładny.
Wyraźnie zdobi go bowiem zieleń, drzewa i krzewy ozdobne, np. wielobarwne hibiskusy rosną tu wszędzie. Ich bujne listowie zakrywa beton blokowisk, niedokończone szkielety monumentalnych budynków – marzeń Ceauşescu, na których budowę ani rozbiórkę nie ma teraz funduszy, zakrywa popękane płytki chodnikowe i śmiecie, sprawia, że unoszący się wszędzie suchy kurz jest łatwiejszy do zniesienia, a bezpańskie psy (których liczba zresztą w ciągu ostatnich dwóch lat bardzo zmalała) wygladają na mniej nieszczęśliwe niż w zimie.
W lecie wspaniale wyglądają – i zapraszają do spacerów w cieniu – bukareszteńskie parki, bardzo stary Cişmigiu z pięknymi platanami, czy zajmujący ogromną połać gruntu na wprost Łuku Triumfalnego Herăstrău z dużym jeziorem i różaną aleją, w pobliżu którego znajduje się skansen z oryginalnymi chatami i drewnianymi cerkiewkami z różnych regionów Rumunii. Cerkwi prawosławnych jest zresztą w Bukareszcie mnóstwo, w większości ukrytych kiedyś przed wzrokiem Ceauşescu na tyłach reprezentacyjnych alej, gdzie na pierwszym planie rozpierają się socrealistyczne szaro-białe kamienice (taki powiększony MDM).
Wizja Nicolae sięgała tylko tak daleko, jak sięgnąć mógł jego wzrok z Pałacu Ludowego, więc jeśli czegoś nie widział, to dla niego nie istniało. A w obrębie pola widzenia z tego – ponoć największego po Pentagonie – budynku świata miał szeroką aleję z rzędem fontann pośrodku, zakonczoną Piaţa Unirii, ogromnym placem, który nakrył rzekę Dymbowicę (Dîmboviţa) oraz tunele metra. Dymbowica wypływa spod Piaţa Unirii na powierzchnię nieco dalej na północny zachód, gdzie co prawda jest oblanym betonem kanałem, ale jej wody są dość czyste, żeby żyły w nich ryby, więc co jakiś czas można zauważyć wędkarzy cieszących się sukcesem.
Gdy tylko wejdziemy za reprezentacyjne fasady, natychmiast ukaże się nam jednak stary Bukareszt. Można sobie wyobrazić, że Warszawa zachowana w stanie przedwojennym wyglądałaby podobnie. I tutaj widać, że Bukareszt może nie jest miastem, które łatwo polubić na pierwszy rzut oka, ale na pewno warto odkrywać jego sekrety (zwłaszcza, że – wbrew pozorom – nie zalicza się do niebezpiecznych miejsc).
Zobaczymy zniszczone stare kamienice z zachowanymi secesyjnymi dekoracjami, w kolorach kremu i kamienia, z drewnianymi zewnętrznymi roletami, wille z ogrodami (najpiękniejsze, i już teraz kupowane przez tych, którzy mają pieniądze na ich odrestaurowanie, znajdują się w okolicach Bulevardul Kiseleff), mikroskopijne, drewniane lub kamienne, bogato malowane wewnątrz cerkiewki, gdzie czeka na nas chłód i gdzie można zapalić długą, cienką, woskową świecę za żywych (Vii) lub zmarłych (Morţii).
Albo możemy nieoczekiwanie znaleźć się w zaułku handlowym pokrytym żółtym, szklanym dachem, gdzie czas jakby zatrzymał się w latach trzydziestych i małe kafejki wyglądają pewnie tak, jak wtedy. Ciekawie jest też zobaczyć uniwersytet i jego okolice, budynki są stare, przywołują echa świetności Bukaresztu (o której wspomnienie można znaleźć np. w książkach Magdaleny Samozwaniec), można też zauważyć tesknotę za tą przepadłą świetnością w postaci plakatów nawołujących studentów do manifestacji i zebrań pod hasłem Wielkiej Rumunii (nacjonalizm jest wśród Rumunów bardzo silny i marszałek Antonescu, a nawet Corneliu Zelea Codreanu, założyciel Żelaznej Gwardii, są dla wielu bohaterami narodowymi).
Bukareszt ma też sporo dobrych restauracji, najciekawsze są oczywiście te z tradycyjnymi, rumuńskimi potrawami (McDonald’s, co ciekawe, jakoś kiepsko się tam przyjął i reklamuje najtańsze lody, a mało kto daje się skusić na Big Maca; ludzie wybierają raczej bardziej lokalne fast foody z bałkańskim jedzeniem, shaormą czy kebabem). W centrum godne polecenia są Carul cu Bere i Hanul lui Manuc, stary zajazd z wielkim podwórzem i podcieniami, tuż obok archeologicznych wykopalisk z czasów antycznych. Jeśli przyjdzie ochota na coś innego, są też oczywiście lokale oferujące potrawy z różnych stron świata – tu chyba prym wiodą restauracje z kuchnią francuską.
W ogóle letnie jedzenie, nie tylko w restauracji, w Rumunii smakuje świetnie. Pomidory są słodkie i soczyste, sprzedawcy śpiący na górach pękających od soku arbuzów na ulicy oddają je wlaściwie za darmo, winogrona, brzoskwinie i inne owoce i warzywa sa pyszne i tanie. Wspaniałe są też domowego wyrobu kiełbaski (cârnaţi), salami, oraz rumuńskie sery – żółte (caşcaval) i białe (brânză). Jedynie wielbiciele herbaty mogą czuć się dziwnie, bo jako „cai” Rumuni na ogół rozumieją wszelkiego rodzaju ziółka, a prawdziwą herbatę piją, gdy są chorzy i rzadko mają ją w domu (w restauracjach zwykle jest czarna herbata).
Im dalej odchodzimy od centrum, tym więcej wysiłku potrzeba, żeby znaleźć coś ciekawego wśród bloków z nieotynkowanej wielkiej płyty, z zabudowanymi na własną rękę przez mieszkańców balkonami, na których nawet od frontu bezustannie suszy się pranie. Cerkiewki są nadal, ale bardziej rozproszone, im dalej na przedmieściu, tym więcej Cyganów. Na szosie bułgarskiej – Şoseaua Giurgiului – można zobaczyć ich imponująco kiczowate pałace, zwieńczone metalowymi wieżyczkami i otoczone fontannami i imitacjami antycznych rzeźb, z kurami na schodach i składem złomu w parterowych pokojach od frontu. Coraz więcej też mikroskopijnych zakładów naprawy samochodów i wulkanizacji, specjalizujących się w Dacii, i więcej supermarketów.
Miło jest jednak poczuć rodzinną atmosferę, jaką cechują się południowe narody. Zwłaszcza wieczorami, kiedy upał zelżeje, ludzie wylegają na ulice, żeby na ławkach pograć w Table (rumuńska wersja gry backgammon), remika, szachy, czy nawet Go (mistrzami w tej arcytrudnej chińskiej grze są właśnie Rumuni!). W parkach są nawet specjalne sektory przeznaczone wyłącznie dla wielbicieli gier planszowych!
O dziwo, właściwie nie spotyka się pijanych, choć piwo jest popularnym napojem towarzyskim (można je dostać w półtoralitrowych, plastikowych butlach) w przeciwieństwie do wina, pijanego do jedzenia i często rozcieńczanego wodą. Gości częstuje się też mocniejszymi trunkami, najlepiej próbować tych domowego wyrobu – np. ţuică czy vişinată. Z gościnnością i zaproszeniami do domu, a także pomocą łatwo spotkać się na każdym kroku.
Mimo wszelkich niedogodności pozostałych z przeszłości oraz powstałych w nowej rzeczywistości – Bukareszt jest miastem przyjaznym dla turystów, choć niełatwo szybko odkryć jego urok.
Zdjęcia z serwisu SXC.hu