Cerkiew w Równi

Kiedyś to były czasy! Brało się plecak na plecy, zakładało się pionierki, zdobyte przez Babcię spod lady w zaprzyjaźnionym sklepie, i się szło. Jak okiem sięgnąć – ani jednego samochodu, czasem trafiła się furmanka z sianem, czasem jakiś traktor przejechał w poprzek szosy. Wieczorem ognisko, gitarka i zbiorowe mycie nóg w jednej miednicy. Ciągle pamiętam, jak w egipskich ciemnościach przygodnej stodoły niejaki Dżodo starannie umył nogi koleżance, będąc przekonanym, że myje swoje własne. No bo po kilkudziesięciu kilometrach już się trochę czucie w kończynach traciło, za to zyskiwało się dobitną świadomość posiadania ramion i kręgosłupa.

Potem człowiek dorasta, obrasta w pierze, zaczyna przeglądać foldery biur podróży, planuje Karaiby albo Egipt, jeśli kasa pozwala, a jeśli nie, to rusza na szlak rożen – grill – zapiekanki w jakiejś Juracie czy innej Karwi. I ani się obejrzy, już staje się pańcią, zaczyna kręcić nosem na prywatne kwatery ze wspólną łazienką, a namiot leży na pawlaczu i się kurzy.

I kiedy małżonek zaczął przebąkiwać o Bieszczadach na podmiankę z planowaną Grecją, to początkowo stanęłam okoniem. Potem jednak pomyślałam sobie, że przecież wszyscy ciągle mówią o tych Bieszczadach, a ja właściwie wcale ich nie znam. No więc pomalowałam paznokcie, wypakowałam neseserek kosmetykami i w drogę.

Okazało się, że mąż również nieco zmienił upodobania mieszkaniowe od czasu naszych wspólnych obozów harcerskich i zamiast stodoły zarezerwował nam hotel z tzw. full wypasem. Tak więc właściwie przez cały pobyt egzystowaliśmy niejako w dwóch światach, które nazwałabym ideowym i mieszczańskim. Rano mieszczańsko konsumowaliśmy śniadanie ze szwedzkiego stołu, a potem ideowo zakładaliśmy obuwie turystyczne (aczkolwiek już nie zdobyte przez Babcię pionierki) i szliśmy na szlak.

Połonina Wetlińska

Nie jestem osobą „chodzącą po górach” i właściwie zawsze wydawało mi się, że we wchodzeniu pod górę jest coś nienaturalnego. Byłam jednak tu i ówdzie i przyznam, że dzięki Bieszczadom miałam wrażenie, że cofnęłam się do czasów „czystego” chodzenia dla przyjemności – takiego, jakie mi wpojono na obozach i rajdach. Coraz mniej jest miejsc, gdzie słyszy się „dzień dobry” na szlaku, gdzie widać grupki pichcące jedzenie w kociołkach na trójnogu, gdzie można iść, dokąd oczy poniosą, tak po prostu, bez konieczności „zaliczenia” tej czy innej doliny, góry czy połoniny. Nigdzie indziej nie widuje sie już tylu gitar na plecach.
Z tych powodów można potraktować pobyt w Bieszczadach jak podróż sentymentalna, chociaż nawet ich nie ominęła komercja.
Jest nadal w Wetlinie bar mleczny z drewnianymi ławami, z panią w okienku wydającą kopiaste porcje jak dla drwala, który zapewne wpadał tu na schaboszczaka w czasach siekierezowadych, ale jest też stylowa knajpka z imponującą kartą win z całego świata i kelnerską obsługą. Młodzież schodząca z gór gremialnie podążała do „Drink Baru” o tajemniczej nazwie „Baza Ludzi z Mgły”. Obok schronisk z szyldami informującymi, ile kosztuje miejsce „na glebie”, wyrosły hotele o różnym standardzie, w tym ten, w którym mieszkałam – w Czarnej. Obok chałup tak starych, że dach już niemal sięga ziemi, stoją piękne, zasobne wille w wypielęgnowanych ogrodach. Pani wydająca herbatę w „Chatce Puchatka” – schronisku na Połoninie Wetlińskiej – rozumiała zamówienie złożone przez grupę Francuzów w ich ojczystym języku. Kolejka wąskotorowa

Bieszczady to właściwie takie miejsce, że gdziekolwiek się skręci w bok od szosy, trafia się na przepiękne miejsca. Najbardziej „bieszczadzkie” jest południe, czyli okolice górnego Sanu, miejscowości takie jak Cisna, Wetlina, Przysłup, Ustrzyki Górne, od których jest odbicie do najbardziej na południe wysuniętej miejscowości w Polsce – Wołosate (nie podejmuje się tej nazwy odmieniać). Na trasie Cisna – Przysłup kursuje kolejka wąskotorowa. Uparłam się, żeby się nią przejechać, ale przejażdżka okazała się dość nudnawa – trasa biegnie głównie przy zboczach i widać przeważnie gęste krzaki. Najatrakcyjniejszy jest sam wygląd kolejki – małe wagoniki, jak dla krasnoludków. W końcu telepiąc się tym małym wagonikiem zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno nie powinnam była zostać z mężem w Przysłupiu (faktycznie stoi tam słup – on jest właśnie stacją), w smażalni dopiero-co-złowionych pstrągów.

Z przełęczy Wetlińskiej można się wdrapać na połoninę. O ile wiem, połoniny są bieszczadzką specialite de la maison. Z dołu wyglądają tak, jakby ktoś dokładnie przystrzygł drzewa na pewnej wysokości, a tam, gdzie się kończy las, zaczyna się porośnięta sierścią golden retrievera góra. Szlak nie jest trudny, widziałam na nim świetnie radzące sobie z wchodzeniem trzylatki oraz jamnika. Ale widziałam też pana w kapeluszu kowbojskim, który poślizgiem zjechał po mokrych kamieniach; myślę jednak, że wybrał złe obuwie.

mostek Indiany Jonesa     Na górze należy się nastawić na powstrzymywanie przemożnej chęci sturlania się po mięciutko wyglądającym zboczu. Gęste trawy są zaskakująco wysokie i kiedy patrzyłam na jamnika, widziałam po jego oczach, że myśli o tym samym, co ja – wytarzać się! Połonina Caryńska jest bardziej wymagająca, przede wszystkim dlatego, że szlak jest znacznie dłuższy i bardziej stromy. Do tego stopnia, że odcinek na Przysłup jest zimą w ogóle zakazany. Z pola namiotowego w Ustrzykach Górnych prowadzi na Caryńską szlak zaczynający się mostkiem, który bardzo przypomina ten z „Indiana Jones i Świątynia Przeznaczenia” (po którym Indiana ganiał się z kapłanem bogini Kali).

Po trzech dniach zakwaterowania w Czarnej i obejrzeniu większości okolicznych galerii sztuki, których w Bieszczadach jest zatrzęsienie – obrazy, ceramika, drewniane żmije, rzeźby w drewnie, gdzie nie spojrzeć szyld informujący, że za moment będzie jakaś galeria, przenieśliśmy się wyżej, ponieważ następny przystanek wypadał nam w Arłamowie. Po drodze zajrzeliśmy do Soliny. Pierwsza miejscowość o tej nazwie spoczywa teraz 60 m pod wodami Zalewu, ta obecna składa się z zapory i kiermaszu okołozaporowego. Wielbiciele szlaków rożnowo-grillowych poczują się tam jak w raju, ponieważ Solina jest dokładną kopią nadmorskich miejscowości – wesołe miasteczko, „stacjonarne” skoki na bungee, smażalnie, ogródki piwne, automaty z łapką do wyciągania pluszaków, stragany z pamiątkami. Sama zapora jest tylko ciut mniejsza od tej, która „zagrała” w „Goldeneye”. Można przepłynąć się statkiem po zalewie, jednak po doświadczeniach z kolejką już się na to nie zdecydowałam i stałam jak wmurowana na zaporze, obserwując olbrzymie pstrągi w wodzie.

Zalew Soliński

Pojechaliśmy też do Polańczyka, ale szybko nas stamtąd wykurzyło – straszny tłum ludzi, bo Polańczyk składa się głównie z ośrodków wczasowych i sanatoriów, a wiele z nich to giganty, pamiętające jeszcze Fundusz Wczasów Pracowniczych. Spędziliśmy trochę czasu przy stoliku zewnętrznym restauracji „na Górce” (przy wyjeździe z Polańczyka w kierunku na Solinę), skąd mieliśmy świetny widok na zalew i gdybaliśmy sobie, co nam ten widok najbardziej przypomina – zdjęcia z Majorki? Z Dominikany? Z Tajlandii może…? W każdym razie na Polskę to nie wyglądało.

Droga z Soliny do Ustrzyk Górnych usiana jest drogowskazami kierującymi na stare drewniane cerkwie. Najpiękniejsza z nich znajduje się w Równi i jest zabytkiem I klasy, rzadkim przykładem sztuki bojkowskiej z XVIII wieku.

Arłamów okazał się imponujący. Najpierw 10 kilometrów jazdy pod górę, potem skręt, a za skrętem nie można się powstrzymać, żeby nie powiedzieć „o rany”… długaśna rynna stromo w dół, potem stromo w górę, a na szczycie hotel. Z okien widać Ukrainę, a sam ośrodek przesycony jest atmosferą przeszłości, niezbyt chlubnej, ale ciekawej. To tu komunistyczni oficjele zjeżdżali się na polowania w ziemiańskim stylu, to tu odbywały się pozakulisowe rozmowy i ustalenia, tutaj stacjonowały wojska i tu, w pokoju 52 przebywał internowany Lech Wałęsa. Teraz hotelem już nie dysponuje URM i każdy może się naocznie przekonać, że złote klamki, nawet jeśli były, to już zostały zastąpione przez zwykłe, takie jak z Castoramy.

Hotel ma swoją stajnię koni, paddock, bryczki, kort tenisowy, boiska do siatkówki, nogi i badmintona, i wyciągi narciarskie. Zimą można zakładać narty prawie że w pokoju i od razu śmignąć w dół. A idąc na spacer natknęliśmy się na stado danieli, spokojnie obgryzających liście z drzew.

W drodze do domu, można zahaczyć o Sanok. Zamek, który tam stoi, nie jest zbyt okazały, ale pamięta jeszcze Jagiełłę, który właśnie tam stroił się na swój trzeci ślub. Teraz jest tam prezentowana kolekcja ikon, jedna z największych w Europie, a na najwyższym piętrze – hipnotyzujące obrazy najsławniejszego sanoczanina – Zdzisława Beksińskiego.

I wiecie co? Pańcia ani przez moment nie pomyślała o Grecji…

 

Zdjęcia: yaca; archiwum własne autory

Zobacz też:
Deszcz mi pada, wilki jakieś!