Argentyna – Chile – Boliwia
Impresje z wycieczki.

Samoloty.

Stojące na Gatwick odrzutowce przypominają szykujące się do odlotu rajskie ptaki. Barwne, geometryczne wzory na ogonach sprawiają, że myśli się o dalekich, egzotycznych podróżach. Oglądam je, rozpoczynając swoją podróż, z kołującego na pas startowy samolotu.

Po raz pierwszy siedzę na pokładzie olbrzymiego jumbo-jeta i sram w gacie ze strachu. Wbrew logice i statystyce, wbrew przekonaniu większości współpasażerów i niewzruszonemu, spokojnemu profesjonalizmowi kapitana, który memłając kluski w gębie zapowiada przez głośniczek radosny komunikat o pogodzie i takich tam różnych duperelach. Zupełnie jakby za chwilę miał pierdnąć, a nie uruchomić bydlę o ciągu wszystkich odkurzaczy świata razem wziętych. No dobrze. Nie myślimy o katastrofach, terrorystach i tym filmie z Tomem Hanksem, którego na pewno nie kupiły żadne linie lotnicze. Niestety, inaczej się nie da. Dla mnie Panamericana zaczyna się właśnie tutaj. W zatęchłej kabinie wypchanej ludźmi pogrążonymi w letargu rozpoczynam swoją wędrówkę w okolice raju.

Naziści wokół nas.

Tak naprawdę mogą być wszędzie. Podejrzliwość budzą już dobre dzielnice Buenos Aires, zabudowane wielopiętrowymi rezydencjami z błyszczącymi złotymi klamkami, alarmami, podziemnymi parkingami, ochroniarzami, gosposiami, pokojówkami, chłopakami wyprowadzającymi psy, tudzież całą masą innych pracowników żywcem wyjętych z brazylijskiej telenoweli. W takich dzielnicach brakuje normalnych mieszkańców i zwykłego życia, więc łatwo sobie wyobrazić, że nad głową w tysiącach apartamentów dogorywają koledzy z wojska. Bormann, Eichmann i Hess… A jeżeli nawet nie oni, to setki innych kameraden. Złote wstawki w kiepskim guście, najpewniej zrobione ze złotych zębów kiepskiej próby. A więc to tak – wielka spiskowa teoria dziejów nagle rzuca się na mózg. To tutaj znaleźli azyl, tutaj dożywają kresu swojego istnienia jako wzorowi obywatele, nie niepokojeni przez wścibskich reporterów, nie nachodzeni przez żydowskich agentów, tropicieli spłodzonych przez wczorajszą zwierzynę. Wściekłe psy, przygarnięte przez nową ojczyznę wraz ze swoim bogactwem, technologią i wiedzą, których bardzo potrzebował biedny kraj z dużymi ambicjami, gdzieś, na końcu świata. Nowa ojczyzna, w imię własnych, partykularnych interesów, szybko przestała dostrzegać znamiona morderców wypalone na ich twarzach. Nie musieli płukać rąk z krwi, gdyż szybko zginęły one w tłumie zakrwawionych dłoni czarnych pułkowników.

Chodzę po Buenos Aires i nie mogę odpędzić od siebie natarczywej myśli, że oddycham tym samym powietrzem, co oni. Na lotnisku mili staruszkowie odprowadzają syna, czy może wnuka, na samolot Lufthansy do Frankfurtu. On może wrócić do ojczyzny, bez ciągnącego się za nim odoru śmierci, z jasnym spojrzeniem niebieskich oczu może stąpać po ziemi przesiąkniętej krwią ofiar swoich przodków. Starsi państwo zostają tutaj. Kto wie? No właśnie. Kto wie. Kołacze się w głowie, niestety. Może jeszcze gdzieś zachowały się ich wyroki? Może za oceanem czekają na nich zmory przeszłości? Sielankowe pożegnanie, całusy, łzy. Może to wszystko tylko mój wymysł. Przecież nie wszyscy osiemdziesięcioletni teraz Niemcy mieszkający w Argentynie musieli służyć w Waffen-SS. Nawet, jeżeli z ich postawy ciągle bije niezniszczalny, żołnierski dryl, a ręka żegnająca syna bezwiednie krąży wokół pozy hitlerowskiego pozdrowienia.

Pies Pinocheta.

Schodzę ze wzgórza San Cristobal w Santiago. Na wzgórzu króluje statua miejscowej, cudami słynącej Matki Boskiej Dziewicy Skąśtam. Ilość cudów, jaka wydarzyła się w tym miejscu przekracza ludzkie pojęcie. Wnęka w skale zalepiona jest karteczkami informującymi pielgrzymów o tysiącach zdumiewających, nieprawdopodobnych i wstrząsających przypadków uzdrowień i nawróceń. Solidny stalowy stelaż może pomieścić na oko ze dwieście świeczek. Świeczki można kupić po sto peset od handlarza, który prowadzi ten, chciałoby się powiedzieć, cudowny interes kilka metrów nieopodal. Czuję na sobie wzrok dziewiczego posągu, który wie, że pojawiłem się tutaj wiedziony perspektywą widoku Santiago z góry, a nie przygnany potrzebą przekazania pozdrowień od innych cudownych posągów i obrazów rozsianych po całym świecie. Nasyciłem do woli swoje oczy przepysznym widokiem metropolii w popołudniowym świetle. Schodzę z głową nabitą obrazami, nie zwracając uwagi na pielgrzymów mozolnie drapiących się pod górę. Nagle oprócz chłodnego spojrzenia cementowej bryły czuję na plecach wzrok żywej istoty. Odwracam głowę i napotykam spojrzenie psa w policyjnym mundurze. (Rzekłbym: o, w dupę! ale na obczyźnie jakoś nie wypada 😉 Klasyczny pies Pinocheta! Zielony kubrak, jaki nosi, przyozdobiony jest godłem carabinieros – dwoma skrzyżowanymi karabinami. Pies Pinocheta czuje, że odkryłem jego prawdziwe korzenie i przygląda mi się z podejrzliwością, podobnie jak stojący obok człowiek w policyjnym mundurze, przyozdobionym takimi samymi emblematami. Brakuje mi nieco odwagi, aby uwiecznić na zdjęciu dwójkę funkcjonariuszy na służbie, poza tym gdzieś w głowie plącze się myśl, że może być to proceder zakazany w tym kraju. Siadam na kamieniu naprzeciwko, zapalam papierosa i w milczeniu przyglądam się mundurowym. Oni patrzą na mnie jeszcze przez chwilę, po czym odchodzą powolnym krokiem, zabierając ze sobą myśli o przeklętych gringos, którzy przyjeżdżają do posągu Ich Dziewicy, kraść cuda z puli cudów zarezerwowanych (gdzieś tam, w górze) dla pobożnych Chilijczyków. Na zakręcie pies Pinocheta odwraca jeszcze raz swój wielki, kwadratowy łeb, rzucając mi ostatnie, nieufne i nieco pogardliwe spojrzenie.

Witajcie w policyjnym kraju.

Rozgrzane powietrze drży nad piaskiem, wywołując nagłe złudzenia i fatamorgany. Można uwierzyć, że falujący obok Ocean Spokojny, to też złudzenie, bo kto przy zdrowych zmysłach widział ocean sąsiadujący z pustynią. Autobus zatrzymuje się przy wiacie ustawionej nad drogą, wszyscy wysiadają, wyciągają swoje bagaże i rozkładają je na stoliczkach. Znikąd pojawiają się carabinieros oraz inni urzędnicy i zaczynają trzepać torby, zawiniątka, pudła, walizki. Nasze plecaki zostawiają w spokoju. Po chwili wszyscy pakują bagaże do autobusu i jedziemy dalej. Jesteśmy w środku demokratycznego państwa, Chile.

Na głównym deptaku Santiago tętni życie, jak na wszystkich deptakach świata. Para niewidomych staruszków śpiewa rzewne tanga, ktoś protestuje przeciwko niszczeniu natury, setki sprzedawców „oryginalnego” rękodzieła rozkładają swoje stoiska, ktoś żebrze, ktoś promuje swoją wiarę, studenci rozdają karteczki, zbierając na swoją edukację, zespół taneczny prezentuje jakiś tam folklor. Deptak wygląda jak rzeka, która niesie ze sobą wszystko. Z wodą kojarzą się też rozstawione co parę metrów konstrukcje, przypominające stanowiska ratowników na nadmorskich plażach. Z wieżyczek prowadzona jest obserwacja rojących się ludzi. Co raz to jakaś parszywa owca odłączana jest od zdrowego stadka i w asyście carabinieros odprowadzana do czarnego autobusu z zamalowanymi szybami, stojącego na końcu deptaka.

Kiedy autobus zatrzymał się pierwszy raz przy posterunku carabinieros, oniemiałem. Zdałem sobie sprawę z tego, że oto znalazłem się w kraju, który zerwał z dyktaturą, pozostawiając jednak (może na wszelki wypadek) wszystkie możliwości kontroli własnych obywateli. Co kilkadziesiąt kilometrów posterunki, rejestrujące wszystkich przejeżdżających, policjanci wypełniający swe obowiązki ze znużeniem i w pocie czoła, wszystko zaś okraszone bilboardami o treści Carabinieros – amigos por siempre, przedstawiającymi dwójkę funkcjonariuszy, których pierwowzorami byli chyba Flip i Flap. Cała ta maszyneria, rozkręcona przez lata, działa i ma się dobrze, gotowa w każdej chwili zacząć wypełniać zgoła inne obowiązki, dla jakich najprawdopodobniej została wymyślona. Potężna armia ludzi w mundurach chwilowo ucywilizowała się i pracuje w imię demokratycznych wartości. Nie znalazł się jednak nikt, kto chciałby zdemontować chociaż fragment tej konstrukcji. Ale cóż. W końcu jesteśmy w kraju, gdzie tradycyjnym zajęciem na sobotnie popołudnia są nagłe i burzliwe zamachy stanu.

Żółty ocean.

Żółty buldożer powoli przemieszcza się po żółto-szarej plaży, na którą wylewają się żółte fale Oceanu Spokojnego. Fale niosą ze sobą ogromne ilości żółtych badyli, których kilkunastometrowe zwały usprawiedliwiają obecność żółtego buldożera. Żółte słońce stoi w zenicie, a jego żółte, palące promienie rzucają się na wszystko, co wyłamuje się z ogólnej szaro-żółtej tendencji i szybko barwią na jedyny, obowiązujący w okolicy kolor. Bloki stojące przy plaży żółkną w oczach, ptaki zmieniają kolor, nie zważając na genetyczne uwarunkowania. W oczach robi się żółto-czerwono i wiem, że muszę schować się gdzieś przed słońcem, jeżeli nie chcę, by za chwilę pojawił się żółty ambulans. Siadam pod zrujnowaną konstrukcją molo i piję wodę z butelki. Jest południe, wszystko trzęsie się i dygoce od upału, wszystko żółknie w oczach, morze cuchnie mułem, stado jakichś wielkich ptaków siedzi na piaszczystej łasze utworzonej przez rzekę – drugiego po słońcu sprawcę nagłego zażółcenia. Nagle, w kłującej oczy żółci otoczenia dostrzegam dwie czerwone plamki, zbliżające się powoli po plaży. Fatamorgana?? Przecieram oczy i widzę dwa zbliżające się niezgrabnym krokiem sępy. Grzebią od czasu do czasu w resztkach wyrzuconych przez Ocean, przyglądają mi się ze zrozumiałym zainteresowaniem, więc wykonuję gwałtowny ruch ręką, aby uświadomić im, że moje oczy ciągle jeszcze tętnią życiem i odbierają żółtą rzeczywistość dookoła. Sępy wahają się przez moment, czy czekać na mój rychły zgon, czy też znaleźć jakiś inny obiekt do obserwacji, po czym podrywają się ociężale i odlatują w stronę górującej nad miastem żółtej skały. Na żółtej skale, na tle dawno wypalonego z błękitu nieba, białą plamą majaczy statua Chrystusa i szaro-żółty budynek muzeum bitwy o saletrę.

Pojawienie się w delcie rzeki dwójki ludzi, którzy grzęznąc w płytkim szlamie szukają czegoś, co mogła przynieść rzeka (czego? – wiedzą tylko oni sami) uświadamia mi, że słońce przewaliło się przez zenit i nie zabija już swoimi promieniami. Niemrawo wyłażę spod mola i przypominam sobie, że głównym moim zamiarem była kąpiel w oceanie. Mimo, iż oprócz żółci nieśmiało zaczynają pojawiać się pierwsze odcienie innych barw, Ocean cały czas jest żółty i muszę wlec się aż za port, na miejską plażę, gdzie nie docierają wody rzeki. Przeszukujący deltę pokrzykują z wyraźnym ukontentowaniem. Przechodząc obok nich dostrzegam, że znaleźli przyniesioną przez rzekę niemal nową futbolówkę. Podrzucają ją wysoko w górę, płosząc ptaki, które podrywają się tysięcznym stadem, zasłaniając na moment żółte słońce, żółte niebo, żółty ocean i zagłuszając moje myśli.