Coco Solo, Panama, Strefa Kanału.

Ciągle jestem w autobusie jadącym do Colonu. Moja ciemna piękność już dawno wysiadła, więc spokojnie mogę skupić się nad planem na resztę dnia. Pytam się siedzących najbliżej mnie osób, czy przypadkiem nie wiedzą, jak to naprawdę jest ze statkami płynącymi do Kolumbii i czy przewożą one pasażerów. Oczywiście, wszystko jasne. Pięć różnych osób, pięć różnych opinii. Dziękuję za pomoc, chociaż skoro zacząłem już rozmowę, to nie tak łatwo teraz się z niej wykręcić.
Tłok w autobusie jest całkiem spory, przepycham się jednak do kierowcy i tłumaczę mu, w czym problem. Nowa wiadomość jest taka, że mam wysiąść nie w Colon, tylko trochę wcześniej, kierowca da mi znać, gdzie. To nowe miejsce, gdzie mam jechać nazywa się Coco Solo. Znajduje się tam port dla statków handlowych, które wiozą towary do kolumbijskiego portu Turbo i dalej, na północne wybrzeże Ameryki Południowej. Dla mnie dojazd do Turbo byłby idealny.

Dodatkowa informacja, jaką uzyskałem, nie jest już tak dobra. Wcześniej myślałem, że Colon jest najniebezpieczniejszym miejscem w Panamie, ale okazało się to nieprawdą. Moi nowi znajomi z autobusu, po tym, jak im powiedziałem, że wysiadam w jakimś tam Coco Solo (co znaczy „samotny kokos” – widać, że i kokosy nie lubią być same), mieli dosyć zatroskane miny. Najrozsądniejszą radą, jaką mi dawali, było to, ażebym pojechał do Colon, znalazł tam jakiś bezpieczny (co od razu znaczy nietani) nocleg, i jeżeli już bardzo tego pragnę i muszę jechać do Coco Solo, to tylko w dzień, najlepiej bez bagażu, bez pieniędzy, bez zegarka, bez dobrych butów (nawet takich nie miałem) i na jak najkrócej.

Było już dobrze po 7 wieczorem i za najdalej pół godziny pewnie miało się zrobić zupełnie ciemno. Jestem na jakimś 9 stopniu szerokości geograficznej północnej, a czym bliżej równika, to noc zapada szybciej i czasami wydaje się, jakby ktoś po prostu zgasił światło. Krótka chwila do namysłu, kierowca woła Coco Solo, co robić? Wysiadam, jakoś to bedzie.

Wysiadłem, tylko to jeszcze nie to. Od głównej drogi biegnie wąska przecznica, jakieś 7 kilometrów i ma być port i miasteczko o najgorszej reputacji w Panamie. Te 7 kilometrów pokonuje stara, zdezelowana taksówka, której kierowca tylko kręci głową i mówi, że to zdecydowanie nie jest pora na odwiedziny tego miejsca. Zresztą po zmroku (już prawie jest ciemno) nic nie jeździ na tej drodze i jeżeli nie znajdę statku, to mogę utknąć tam na noc. Jak ta noc dla mnie może wyglądać? Mój nowy przyjaciel imituje strzały z pistoletu.

Mina mi trochę rzednie, pytam się nawet, za ile by mnie zawiózł do Colon, a on na to, że mnie nie zawiezie za żadne pieniądze, bo później w nocy boi się wracać do domu. No dobrze, pocieszam się, że jeżeli wyszedłem cało z tego, co mnie spotkało w Salwadorze, to i w jakiejś panamskiej dziurze też mi nic nie będzie.
Po kilku minutach wjeżdżamy do miasteczka, choć może to trudno nazwać miasteczkiem. Zabudowa bardziej przypomina opuszczoną wojskową bazę, może kiedyś dawniej były tu jakieś składy przemysłowe, hangary czy coś takiego. Jest już prawie zupełnie ciemno, jedziemy pomiędzy koszarami (?), powybijane szyby, rozsypujące się mury, zaledwie kilka słabych latarni daje jakie takie światło.
Widzę, że we wnętrzach tych hangarów są ludzie. Niczym na Kujawach w epoce neolitu, w długich domach mieszkają ludzie. W jednym długim domu czasami kilka dużych rodzin, wraz z inwentarzem. Tylko że tym razem nie jest to ludność kultury pucharów lejkowatych. 100 % czarnych, pełno psów, kury i coś tam jeszcze, brud i nędza dookoła, i jak to w takich miejscach bywa, letarg. Nikt nic nie robi, tylko wszyscy odprowadzają moją taksówkę wzrokiem, przez pozbawione szyb okna samochodu wyraźnie widać, że przyjechał jakiś gringo.

Taksówka podjeżdża pod sam wjazd do portu. Wystraszony taksówkarz każe mi szybko wejść przez bramę i w żadnym wypadku nie oddalać się od wejścia do portu. Mimo późnej pory przed bramą portową stoi jakieś 60-80 osób. Stoją tam cały dzień, tylko rano było ich więcej. Czekają z nadzieją, że może dzisiaj będzie ten szczęśliwy dzień, kiedy to dostaną jakąkolwiek pracę. Za kilka dolarów dziennie ciężkiej, fizycznej pracy w 35-stopniowym upale, przy załadunku lub rozładunku statków. Zresztą, cały ten port nie jest jakiś wielki, może co najwyżej przyjmować kilkunastotysięczniki.

A ja jestem ciągle tam, gdzie wysiadłem, brama portowa zamknięta, nie ma żadnej straży, za to wszyscy patrzą na mnie, jakbym dosłownie spadł z choinki. Co robić, przecież nie zostanę pod tą bramą na noc? Patrząc w jakby ciemny tunel, który jest główną ulicą miasta, zdaję sobie sprawę, że nie mogę tam pójść, bo pewnie byłaby to dla mnie przechadzka w jedną stronę. Zresztą widzę w oddali niewyraźne sylwetki dużych, czarnych, miłych chłopców wypatrujących, co tam teraz porabia gringo?
Trochę dalej, przy dokach, widzę jakichś ludzi – wołam jednego, aby podszedł na moment. Mówię mu, że chcę rozmawiać z szefem tego interesu, czy kimś takim. Odpowiedź krótka, on o niczym nie wie, a o tej porze to i tak już tu nikogo nie ma. I odchodzi. Teraz to już wiem, że trzeba zacząć działać, a nie się zastanawiać, bo może być naprawdę niedobrze.

Wołam kogoś innego i w czystym angielskim opowiadam historię, że właśnie przyleciałem z USA w imieniu Lloyds (to jedyna duża kompania statków, jaka mi teraz przyszła na myśl) i muszę zaraz rozmawiać z kimś odpowiedzialnym za ten bałagan, i niech od razu otworzą tę cholerną bramę, bo nie będę stał na zewnątrz. Grunt to wyobraźnia.
Nie wiem, na ile mnie zrozumieli, ale za moment pojawił się pan z kluczami. Tłum przed bramą zafalował. Nowy pan powiedział mi dobrym angielskim, że mam podejść jak najbliżej bramy i jak tylko otworzą się drzwi, jak najszybciej mam się prześliznąć na drugą stronę. Kiedy tylko drzwi nieznacznie się otworzyły, napór ciał ludzkich wepchnął mnie do środka. Jak zwykle mam czekać. Siadam na ławce przy budce strażników, których nie ma. I uświadamiam sobie, że oto nagle znalazłem się w innym świecie. Czuję się jakiś lepszy, wywyższony ponad tych po drugiej stronie siatki – głupie uczucie, ale dające jakieś dziwne uczucie siły. Oni, ci z drugiej strony, też patrzą na mnie z zazdrością, a może z zawiścią, nie wiem.

Przychodzi, jak się później okazało, kierownik nocnej zmiany. Idziemy do czegoś, co ma być kapitanatem, a co w rzeczywistości jest takim trochę większym, w miarę urządzonym kontenerem. Pan jest bardzo miły, pyta się tylko, czy mam jakieś listy polecające z Lloydsa i na którym to właściwie statku mam pracować i na jakim stanowisku. Zadziwiające, jak czasami umysł ludzki w ciągu ułamka sekundy może zanalizować tysiące pomysłów i wybrać odpowiedź najbardziej pasującą do sytuacji.

„Tak naprawdę, to ja mam wakacje i chciałbym w ramach, powiedzmy, dokształcania się, nowych doświadczeń, dostać się na statek płynący do Turbo” wyjąkałem i czekam na jego reakcję.
„I mógłbym jakoś zrekompensować to, że sprawiam tyle kłopotów” dodaję, widząc, że pan spodziewał się pewnie kogoś innego.
„Widzisz ten statek?” pokazał mi ręką średniej wielkości kontenerowiec, stojący w dokach.
„Jutro odpływa do Caracas, Wenezuela, ale zatrzymuje się też w Turbo. Jak chcesz się zabrać, to musisz przyjść tu wcześnie rano i się dogadamy”.

Niby świetna wiadomość, tylko nie wiem czemu, jakoś mu nie wierzę. Trzy lata w Ameryce Łacińskiej to trzy lata doświadczeń, że nie bardzo należy brać za pewnik słów, dopóki ich nie potwierdzą czyny. Później mój roczny pobyt w Wenezueli potwierdził w całości moje obserwacje. Wydaje mi się, że pan zwyczajnie wyczuł małe kłamstewka z mojej strony i chciał wykorzystać sytuację na kilka dolarów ekstra do swojej kieszeni. Jest jeszcze na tyle miły, że posyła jednego robotnika z drugiej strony siatki, żeby znalazł dla mnie transport do Colon.

„A czy w takim razie nie mogę zostać na noc w Coco Solo?” wyrywa mi się na odchodne.
Było to chyba pytanie nie na miejscu.
„Zabiją cię tu, musisz jechać do Colon, a tam też uważaj w nocy”.

Przed bramą nie ma już prawie nikogo, kiedy podjeżdża taksówka. Podchodzę do kierowcy i zaczynają się negocjacje w sprawie opłaty za kurs. Zdaję sobie sprawę, że wszystko jest przeciwko mnie – pora, miejsce, no i to, że pewnie jest to jedyna taksówka, która może zabrać mnie do Colon. Jestem przygotowany na jakieś 20 dolarów, chociaż mocno by to nadszarpnęło mój dzienny budżet. Szybko wyczuwam, że jest tu zdecydowanie taniej, niż w Panama City. Kierowca bardzo nieśmiało mówi coś o 15 dolarach. Widząc jego niezdecydowanie, wybieram arabski sposób targowania się – proponuję mu, powiedzmy, 2 dolary i 35 centów. Widzę, że różnica w taryfach i moja dokładność w określeniu ceny zrobiły na nim duże wrażenie. Zaraz obniża na 10 dolarów, ja wyrażam swoje wielkie rozczarowanie, że jest tak miłym człowiekiem, a nie rozumie, że ja mogę zapłacić tylko tyle, ile powiedziałem – no, może jeszcze liczyć za swoją dobroć na jakiś mały napiwek. To ze względu na jego szacowną rodzinę. Wśród ogólnego śmiechu, przystajemy wspólnie na 5 US. Odetchnąłem z ulgą.

Okazało się jednak, że do Colon było jeszcze jakieś 20 kilometrów. Tuż przed samym miastem przejeżdżamy koło wielkiego placu, otoczonego wysokim, długim i szerokim jak nieszczęście murem. Wielka, metalowa brama wjazdowa, potężne oświetlenie, budynki w stylu Targów Poznańskich. Szybko dostaję odpowiedź na niezadane jeszcze pytanie – jest to strefa wolnocłowa. Druga pod względem wielkości (po Hongkongu) na świecie. Już wcześniej w krajach Ameryki Środkowej dziwiłem się, dlaczego praktycznie na wszystkich opakowaniach towarów, począwszy od chińskich rupieci do komputerów, widnieją napisy „Imported from Panama, Colon” – teraz już wiem, dlaczego. Cała Isla Margarita i inne wysepki na Karaibach, będące strefami wolnocłowymi, sprowadzają towary właśnie stąd. Na teren strefy – znowu jakaś strefa – wejść mogą tylko cudzoziemcy po okazaniu paszportu. Ceny śmiesznie niskie, szczególnie elektronika, artykuły sportowe i wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, chociaż dominuje Daleki Wschód. Później w Wenezueli kupiłem sobie chiński rower, sprowadzony właśnie z Colon. Wydaje mi się, że gdybym chodził pieszo, to byłbym szybciej i oszczędziłbym sobie nerwów, po tym, co przeżyłem z tym rowerem.

Colon, Północna Panama

W mieście bez najmniejszego problemu znajdziemy miejsce do spania. W samym centrum znajduje się kilkanaście, a może kilkadziesiąt hotelików, gdzie za noc zapłacimy jakieś 7 dolarów, może trochę mniej, może trochę więcej. Niespecjalnie polecam te hotele z dolnej półki, bo możemy więcej stracić, niż zaoszczędzić, gdy okradnie nas portier lub sprzątaczka w czasie naszej nieobecności w pokoju.

Wchodzę do pierwszego z brzegu, 12 dolarów, to za dużo, kawałek dalej już tylko 10, ale spróbuję jeszcze naprzeciwko. Sześć. Zostaję. Wcześniej tylko obejrzałem pokój, chodziło mi głównie o to, czy mogę założyć własną kłódkę na drzwiach.
W recepcji poznałem dwóch miłych gości, długowłosy Julio z Włoch i wysoki jak Małgorzata Dydek Marc z Australii. Oni też właśnie dopiero co przyjechali, poznali się też dzisiaj w Panama City.
„Wychodzisz dziś wieczorem?” pyta Włoch „Palisz?”
Patrzę na Julio, chudy jak tyczka od fasoli, długie średnio czyste włosy i oczy. Jego maleńkie źrenice mowią mi, że jemu nie chodzi o palenie papierosów.
„Nie, ale po tym całym dniu muszę napić się piwa” odpowiadam.
„Ja też” odzywa się Marc.
„No, to co? Za 15 minut przed hotelem; muszę kupić coś do palenia i jestem bardzo głodny” mówi Julio.
Kiedy wspomniał o tym, że jest głodny, to już jestem pewny, że chodzi o marihuanę.

15 minut na zrzucenie brudnych szmat, wykąpanie się, ogolenie, wydobycie z plecaka perfurm i prezerwatyw. To wystarczająco dużo czasu, gdy właśnie przyjechało się do nowego miejsca i wszystko jest nowe i nieznane. Dodatkowo, gdy nowi koledzy czekają.
No, może niezupełnie. Kiedy wyszedłem przed hotel, zastałem tylko Marca. Julio tylko wrzucił swój plecak do pokoju i zaraz udał się na poszukiwanie jointów. Przeprasza i obiecuje, że nas znajdzie. Nie znalazł.

O mieście, w którym jestem, nie wiem praktycznie nic, dziwi mnie trochę, dlaczego ma taką złą renomę, w sumie to wejście z Atlantyku na Kanał, czyli powinno być to miejsce prosperity. Ale nie jest. Nawet kiedy amerykańscy marines byli w Strefie, Colon miał opinię miasta totalnego bezprawia i chaosu. Najwyższa w Panamie przestępczość, pełno prostytutek i handlarzy narkotyków. Ale także kwitł biznes, stąd dużo chińskich restauracji i arabskich sklepów, głównie jubilerskich.
Colon, panamskie wrota na Atlantyk. Przez to miasto przechodzi 14 000 statków rocznie. Załoga tych statków po nieraz tygodniach na morzu musi się trochę zrelaksować. Jak zaczarowani chodziliśmy z Marcem ulicami Colonu. Ile jest tam barów, trudno zliczyć, ale coś koło…, no, nie wiem na pewno, kilkaset. A w każdym barze, nietrudno zgadnąć. Wybór kobiet jest większy, niż, powiedzmy, gatunków piwa w Bawarii. Myślę, że to porównanie naświetla wystarczająco dobrze obraz nocnego życia w Colon. Do tego jeszcze na każdym rogu kasyna.

Kasyna mnie trochę rozczarowały, większość to same automaty, a jak już jest ruletka, czy Black Jack, to też automat. Grałem trochę na automatycznych ruletkach, ale szybko zrezygnowałem. Brak rzucanych na stół żetonów, miłej krupierki, no i przede wszystkim tego niesamowitego odgłosu toczącej się kulki, kiedy ona najpierw wiruje, potem zwalnia, spada na numerki, koziołkuje, przeskakuje coraz wolniej i wolniej, waha się, w której przegródce pozostać, no i ten niepowtarzalny stukot… Tego wszystkiego, mimo symulacji, nie może odtworzyć bezduszny automat.
Na ulicach jest też pełno naganiaczy, mających prowizję od każdego wciągniętego do baru klienta. Sporo handlarzy marihuany, kokainy i zwykłych alfonsów.
Zaglądamy do jednego baru – pusto. Do drugiego – pusto. Do trzeciego – może ze dwie osoby sączą piwo. Pisząc, że w barze jest pusto, mam na myśli liczbę klientów, nie uwzględniam więc jednego barmana, dwóch kelnerów, odźwiernego i jakichś 30 prostytutek siedzących w każdym z tych miejsc.

W końcu znajdujemy bar, w którym jest trochę więcej ludzi. Jest głośno, duszno, przyciemnione światła, a dwa stare wentylatory nie dają za wiele świeżego powietrza. Bar, oczywiście, prowadzony jest przez Chińczyków. Próbuję zagadać do barmana, ale on nie rozumie ani po angielsku, ani po hiszpańsku. Cała jego praca ogranicza się do podawania następnych butelek piwa. Siadamy przy barze, rozglądamy się. Dla Marca wszystko jest „amazing”.
Panamskie piwo jest całkem niezłe i w barze kosztuje 50 centów, więc pijemy jedno za drugim. Jesteśmy jedynymi cudzoziemcami w lokalu, więc wszystkie dziewczyny na nas skupiają swoją uwagę. Podchodzą, głaszczą po głowie, szepcą do ucha, proszą o drinka. Podchodzi do mnie wysoka Murzynka, ponad 1,80 metra wzrostu, fantastyczne włosy, splecione na afro, opadają do połowy jej pleców, duże oczy, długie sztuczne (chyba) rzęsy i niesamowite pazokcie pomalowane na wściekły, czerwony kolor. Ubrana jest w biały, skromny top podnoszący jej spore piersi, białe, bardzo obcisłe spodnie i wysokie szpilki. W ultrafioletowym świetle baru wygląda tak fantastycznie, że zamawiam jej piwo, zanim jeszcze do mnie podeszła. Uśmiech. Jak zwykle w takich sytuacjach nie bardzo wiem, co powiedzieć, z reguły kończy się to tak, że mówię coś bez sensu.

„Gringo?” ona sama tym pytaniem rozwiązuje moje niezdecydowanie.
„Nie, Europa” – nie powiem jej, że jestem z Polski, bo jak na początek za dużo tłumaczenia, co to jest i gdzie to jest.
Nie przypuszczam, żeby ona wiedziała, gdzie szukać Polski na mapie, jeżeli w ogóle umie posługiwać się mapą.
„Grasz w bilard?”
Nawet, jeżeli spytałaby mi się czy gram w krykieta, odpowiedź byłaby „tak”.
Bierze mnie za rekę, prowadzi do maleńkiej salki, gdzie stoi odrapany stół bilardowy, 25 centów za jedną grę. Ja zaczynam. Jak patrzę na nią, to czuję lekie drżenie rąk, żebym tylko chociaż trafił bile przy rozbiciu. Trafiam, ale nic nie wpada. Teraz jej kolej, ale ona zamiast grać pochodzi do mnie tak blisko, że czuję zapach jej perfum i zapach jej ciała. Tylko czarne kobiety mogą tak pachnieć, niezwykle gładka skóra, zapach tropiku, dżungli i jej oczy. Uśmiechają się, ona mówi oczami.
„Lubisz czarne kobiety?”
Co za pytanie? Musiałem pewnie mieć tak głupią minę, że sama wiedziała, że moja odpowiedź będzie jak najbardziej na „tak”.
Teraz jej kolej, w sumie gramy w bilard. Jej pierwsze uderzenie, bila wpada, drugie wpada, trzecie tak samo. A ona się tylko uśmiecha, chodzi dookoła stołu, przymierza się do bil, bawi się kijem bilardowym i to w jaki sposób się nim bawi! Salka jest mała, więc co chwila przechodzi koło mnie, jej zapach absolutnie mnie otumania. Patrzę na nią jak zaczarowany.
„Teraz twoja kolej” jej głos przypomina mi, gdzie jestem.
Patrzy się na mnie z triumfującym uśmiechem, doskonale wie, jakie wrażenie na mnie wywarła. Bilard nie jest moją najmocniejszą stroną, ale też nie gram najgorzej. Ale tego wieczoru kompromitacja, moje uderzenie zupełnie nieudane, kij schodzi z bili.
„To twoja wina” mówię.
Śmiejemy się, a ona w następnych kilku uderzeniach kończy partię. Przegrałem do zera. I tu przyszła mała refleksja. Oczywiście wiedziałem, że ona nie przyszła tu pograć w bilard po pracy w biurze, czy po lekcjach w szkole. Ona jest tu, żeby pracować, żeby zarobić kilka dolarów swoim ciałem. Z iloma facetami grała w bilard, że gra praktycznie jak zawodowiec? Jej gra jest lekka, na luzie, z uśmiechem, a bile toczą się tam, gdzie ona chce.

Patrzę po barze, Marc wydaje się być w siódmym niebie, 6-7 dziewczyn przy nim, a on stawia piwo za piwem. Teraz bar jest pełny. 90 procent klientów to czarni. Mocny, wulgarny angielski z którego nieraz nie wszystko mogę zrozumieć, na ścianach trzy telewizory, Playboy Channel. Widzę, że wszyscy dobrze znają moją czarną piękność. Dopiero teraz zauważyłem, że od miejsca, w którym stał bilard, odchodzi kilka drzwi przysłoniętych kotarami, a co za drzwiami, łatwo zgadnąć. Właśnie z jednego takiego miejsca wyszła młoda, ale już mocno zniszczona dziewczyna, ciągnąc za sobą zupełnie pijanego Chińczyka, który zataczając się próbował zapiąć sobie koszulę.

Patrzę na swoją znajomą, ona patrzy na mnie, ale już inaczej. Czas na flirt się skończył. W bilard przegrałem bardzo szybko. Jej oczy mówią. I jasno mogę z nich wyczytać, o co chodzi. Zresztą przecież wiedziałem od początku. Po co zgodziłem się na tę grę, skoro nie lubię płacić za seks.
Decyzja należy do mnie. Podchodzę do niej, wypity alkohol dodaje śmiałości, staję bardzo blisko niej, jej zapach again, wącham jej szyję, jej twarz, delikatnie dotykam jej piersi. I mówię jej, jaka jest piękna, pachnąca, cudowna, ale nie zapłacę jej za fałszywą miłość, bo tego nie robię… To wyraźnie na nią podziałało. Pewnie przeżyła małe rozczarowanie, że nic na mnie nie zarobi, ale z drugiej strony komplementy pochlebiły jej. Uśmiecha się, całuje mnie prosto w usta i odchodzi kilka kroków. Zaczyna tańczyć.
Ach, cóż to był za taniec. Prawdziwa eksplozja seksu i swobody ruchów. Początkowo jeszcze patrzy na mnie, później odwraca się i przyłącza się do grupki tańczącej koło niej. Ona wie, że ja ciągle jeszcze patrzę za nią, więc jej biodra, jej pośladki pulsują w rytm jakiejś dziwnej mieszanki samby i muzyki disco.

Cały bar żyje swoim życiem. Marc jest już kompletne pijany i mówi od rzeczy. Chiński barman krzyczy, po chińsku oczywiście, na faceta, co zamówił piwo i teraz nie ma pieniędzy, żeby za nie zapłacić. Widzę, że koło Marca kręci się dwóch czarnych, chcących wyłudzić od niego pieniądze. Jeden chce coś mu wcisnąć do ręki, mówią po hiszpańsku, on nic z tego nie rozumie. Podchodzę i mowię im, żeby się odczepili. Nie bardzo to im się spodobało, atmosfera robi się dosyć ciężka. Marc wyraźnie jest przestraszony i nie rozumie, o co chodzi. W czasie, kiedy ja grałem w bilard, a Marc poznawał kolejne dziewczyny, okazało się, że one nie tylko piły na jego rachunek, ale też zamawiały drinki dla swoich znajomych. Jak dla mnie, to już za dużo. Płacę za swoje piwa i bilard, łącznie 6 dolarów, i wychodzę. Marc rzuca 50 dolarów – barman chciał coś koło stu – i wychodzi za mną.

Jest koło pierwszej w nocy. Marc już ma dosyć i na szczęście idzie do hotelu. Mnie włączył się, niestety, poszukiwacz szczęścia, więc postanowiłem znaleźć jeszcze jakąś przytulną norę, gdzie można napić się piwa.
Wchodzę do kolejnego baru, a tam zaraz trzech Amerykanów, którzy byli jedynymi klientami w tym czasie, zaprasza mnie do swego stolika. Pewnie mieli potrzebę podzielenia się z kimś nowym swoją frustracją w zwiazku z nową sytuacją w jakiej się znaleźli. Dwaj z nich pracowali w Strefie Kanału, jako pracownicy cywilni, trzeci był oficerem marynarki. Po grudniu 1999 nie wyjechali z Panamy, w nadziei, że może jednak nic, albo przynajmniej niewiele się zmieni. Teraz mija dokładnie rok i trzy tygodnie od wycofania się Amerykanów z Panamy. Rok, w którym wszystko się przewróciło do góry nogami. Dwaj z nich znaleźli pracę w spółkach panamskich, które zastąpiły firmy amerykańskie, problem tylko, że ostatnio nie dostają za swoją pracę wynagrodzenia. Panamczycy wierzą, że skoro i tak wszyscy Amerykanie mają pieniądze, to nie trzeba im płacić pensji. Trzeci z nich, oficer, żyje z oszczędności i wybiera się wkrótce do domu do Miami.

Colon żył z Amerykanów. O ile Panama City była raczej centrum biznesowym, to Colon swoją złą sławę zawdzięczał właśnie tym kasynom, barom i burdelom stworzonym dla marynarzy, a przede wszystkim dla amerykańskich żołnierzy. Żołnierz nie będzie wiecznie siedział w koszarach i mimo że amerykańska armia płaci stosunkowo niewiele – jakieś 1000 dolarów z groszami, to na panamskie warunki jest to naprawdę dużo pieniędzy.
„Wiesz, jak tu było dawniej?” pytają mnie nowi koledzy.

Skąd mam wiedzieć? To miejsce i wszystkie inne podobne dookoła, było pełne żołnierzy każdej nocy do wczesnego rana. Piwo nie koszowalo 50 centów, tylko dolara lub dwa. Dziewczyny były dużo ładniejsze i dużo droższe. Żadna nie zgadzała się na seks poniżej 40-50 dolarów. A teraz?
„Popatrz na nie” wskazują grupkę prostytutek przy barze.
„Wiesz, ile one chcą? Podejdź do nich ,zapytaj. Powiedzą ci coś o około 20 dolcach, ale weź jedną na bok, postaw piwo bądź miły, a ona pójdzie do twojego hotelu za 5 dolarów”.
Teraz to miejsce jest jak martwe, dzisiaj tu już nikt nie przyjdzie, a konkurencja ogromna, w każdym barze tłumy dziewczyn. Czarne, białe, Mulatki, Azjatki, zupełnie jak w Amsterdamie. Tylko, że tu ruch w interesie trochę mniejszy, stąd ceny spadają.
„Wiesz, kto nawet wyjechał z Panamy do USA, konkretnie do Miami?”
Znowu nie wiem. Trochę mi głupio, że o sprawach Panamy wiem tyle, co nic, dopiero się uczę.
„Manuel Noriega” pada odpowiedź i wszyscy wybuchają śmiechem.

Najgłośniej śmieje się oficer, który, jak się okazało, sam brał udział w operacji pod kryptonimem „Just Cause” na przełomie 1989 i 1990 roku. Jak dotąd była to ostatnia amerykańska wojskowa interwencja w tym kraju, która zakończyła rządy oskarżanego o handel narkotykami prezydenta Manuela Noriegi.
Jest już naprawdę późno, a ja muszę wcześnie wstać. Wychodzimy z baru razem. Idę do swojego hotelu, to zaledwie jakieś trzy przecznice od baru. Wchodzę do swojego pokoju i gdy biorę prysznic, słyszę pukanie do drzwi. Okazało się, że to jedna z dziewczyn z baru szła za mną . Pozwalam jej wejść do środka. Mówi, że jak jej dam 10 dolarów, to zostanie do rana; gdy odmawiam, mówi już o 5 (rzeczywiście Amerykanie mieli rację). Ale jedyne, czego teraz potrzebuję, to sen – sen, który jest mocniejszy od jej ciemnego koloru skóry. Więc grzecznie jej dziękuję, prowadzę do drzwi i padam na łóżko. Zasypiam natychmiast.
Rano byłem bardzo z siebie dumny z tego, że nie przydarzyło mi się z nią żadne „nieszczęście”.

Odcinek poprzedni – Kanał Panamski
Odcinek następny – Morska podróż