Forma w kształcie głowy, Park Narodowy Yeliou, Tajwan

Ci, którzy przybywają na wyspę, aby ją pozwiedzać, wybierają zazwyczaj październik, bo wówczas jest najbardziej przystępna pogoda (choć przypomina ona ciągle upalne lato w Polsce). Jedynym mankamentem tej „gorączki” jest wilgotność, która powoduje, że człowiek porusza się niczym w rozrzedzonym cieplutkim kisielu.

Na moje rozżalenie względem pogody w tymże właśnie czasie, tubylcy reagowali z politowaniem, mówiąc, że „teraz to już przecież jest jesień”. Nie mając więc innego wyjścia, a pchana koniecznością zobaczenia jak najwięcej, zabierałam swą śliwkową parasolkę, chroniącą przed nieznośnymi promieniami słońca i ruszałam po przygodę.

Jednym z pierwszych miejsc, które zobaczyłam na Tajwanie, poza Tajpej, był Park Narodowy Yeliou na północy wyspy. Wybrałam się tam wczesnym rankiem, mając nadzieję, że nadciągające chmury zasłaniające błękit nieba ograniczą swój „tranzyt” jedynie do stolicy, nie pchając się dalej na północ. Wiedziałam bowiem, że moja wyprawa nad „Wybrzeże Złotego Błota”, jak nazwałam to miejsce, straci swój urok, jeśli zabraknie tam słońca.
Zanim wsiadłam do autobusu, spędziłam kilka denerwujących chwil z bileterką, która koniecznie chciała wysłać mnie na inną przystań autobusową tłumacząc, że tu nie sprzedaje się biletu bezpośrednio do Yeliou. To i ja wiedziałam, tylko nie mogłam jej wytłumaczyć, że zależy mi na bilecie do miejscowości Keelung, skąd, jak wyczytałam w przewodniku, kursują busy nad wybrzeże. Po serii rysunków mających wyrażać moje intencje, pani z okienka w końcu zrozumiała i sprzedała bilet. Ruszyłam i dalej już poszło w miarę normalnie, czyli przez jakiś czas byłam spokojna, bo wiedziałam, że podróż nie powinna trwać długo, ale po 40 minutach zaczęłam się zastanawiać, gdzie tak naprawdę mam wysiąść. I ponownie zaczęła się seria tłumaczeń moim współpasażerom, dokąd chcę dojechać. Problem z porozumiewaniem się, szczególnie, jeśli zasób chińskiego słownictwa jest dość ubogi, dostarcza niemało stresu, ale za to jak rozwija wyobraźnię!

Formy w kształcie babek piaskowych z kulami, Park Narodowy Yeliou

Kiedy w końcu dotarłam, moim oczom ukazał się widok ogromnych piaskowych rzeźb o formach przypominających grzyby, maczugi, kule armatnie, gąbki, czy nawet ludzkie głowy. To wdzierająca się latami w ląd woda budowała żywe muzeum pełne naturalnych dzieł sztuki. Tego dnia atrakcyjności dodawały im złote refleksy padającego nań słońca oraz błękitna barwa niebo-morza stanowiąca idealne, niczym niezmącone tło.

Formy nadbrzeżne w kształcie grzybów i maczug, Park Narodowy Yeliou, Tajwan

Jednakże nie była to jedyna, pobudzająca moje zmysły, atrakcja w Yeliou. Jest tam bowiem porosły zielenią przylądek, na który należy wdrapać się kamiennymi schodkami. Dalej czeka ścieżka prowadząca na koniec najbardziej wysuniętego w tym miejscu lądu. Widok zapiera dech w piersiach, bo otwarte morze  widziane z wysoka to rzecz porywająca. W dodatku żadnych ludzi, tylko cisza i ten kojący błękit.

Jaskinia, Park Narodowy Yeliou, Tajwan   W drodze powrotnej znalazłam inną, prowadzącą w dół, kamienną dróżkę, która przywiodła mnie do brzegu wyrzeźbionego „złotym błotem”. Siedziało tam jedynie kilku rybaków, wpatrzonych w zamyśleniu w lazurową wodę. Nie chcąc im przeszkadzać, maszerowałam sobie bliżej ściany urwistego klifu, w której zobaczyłam niewielką jaskinię. Powitałam to schronienie z ogromną radością, bo panujący w nim chłód pozwolił odpocząć. Rozglądając się po wilgotnych ściankach zauważyłam wyryte napisy. Jedne wyglądały na niezwykle stare, a inne – w rodzaju deklaracji miłosnych, potwierdzonych dodatkowo sercem przebitym strzałą – były całkiem świeże. Z uśmiechem dotykałam tych znaków, myśląc sobie w duchu, że bardziej romantycznego miejsca niż ta jaskinia, zakochani nie mogli sobie znaleźć.

Kierując się powoli do miasteczka, z utęsknieniem spoglądałam na piaszczystą plażę, na której, ku mojemu zdziwieniu, nikt się nie wylegiwał, co więcej – nikt się nie kąpał. Ale zaraz oprzytomniałam, w końcu to była jesień, a nie sezon letni! Tym niemniej, nawet latem rzadkością są tłumnie zaludnione plaże, jako że opalanie się „na czekoladę” jest czynnością zupełnie niezrozumiałą przez ludność Dalekiego Wschodu. Kobiety, jak i mężczyźni, preferują bardzo jasną karnację, co w dobie szkodliwego promieniowania słonecznego jest już nie tylko kwestią gustu, ale i zdrowego rozsądku.

Wybrzeże, Park Narodowy Yeliou, Tajwan

I tak z zachodem słońca wracałam niemal pustym busikiem do Tajpej. Z początku senność i poczucie „tumiwisizmu” wprawiły mnie w stan błogości, który bardzo szybko zamienił się w stan napięcia, a to za sprawą szalonego kierowcy, prującego z prędkością rakiety, bez względu na przeraźliwie ostre zakręty. I tak zamiast pięknego zachodu słońca, przed oczyma miałam nie zaktualizowaną jeszcze polisę ubezpieczeniową!
Tym niemniej, dotarłam cała i szczęśliwa, i zaraz po powrocie zabrałam się za planowanie kolejnych wycieczek na przepiękne wzgórza Yanmingshenu, Wulai oraz inne miejsca napawające radością i niezmierzoną wdzięcznością wobec życia…

Zdjęcia autory

Zapraszamy do części 1  i części 3 opowieści.

Zobacz też:
Chiny w filiżance zielonej herbaty
Przy okrągłym stole
Pośród chińskich ogrodów