Nikaragua
Jeszcze tylko kontrola paszportowa i jestem w Nikaragui. Jeżeli tylko nie spotka mnie jakaś niemiła niespodzianka na posterunku granicznym. Nikaraguański celnik już na sam mój widok zrobił minę zagniewaną, że ktoś mu przeszkadza w pracy, a właściwie w siedzeniu w fotelu z nogami na biurku. Nie wziął, tylko wyszarpnął mój paszport, następnie dał mi do wypełnienia jakiś formularz i kazał mi za coś tam zapłacić 11 dolarów. O nic nie pytam, płacę te 11 dolarów i dostaję pokwitowanie na 7. Jest to opłata za kartę turystyczną, z którą można przebywać w Nikaragui przez 30 dni. Pytam więc spokojnie dlaczego mam płacić 11, skoro karta turystyczna kosztuje 7?
No i zaczęła się komedia. Celnik zerwał się ze swojego fotela i zaczął wykrzykiwać, ażebym wracał do Hondurasu, jeżeli myślę, że on chce mnie oszukać. Najgorsze, że zabrał mi leżący na biurku paszport i zwyczajnie sobie gdzieś poszedł. Stoję tak ładnych kilka minut zastanawiając się, czym właściwie zawiniłem. W końcu jakiś inny celnik woła mnie, abym wszedł do małego pokoju, który okazał się biurem szefa. Zastałem tam mojego poprzedniego przyjaciela, który ponownie zaczął na mnie krzyczeć, bluźnić i coś nerwowo wypisywał na skrawku papieru. Następnie rzucił we mnie moim paszportem i następnym pokwitowaniem, tym razem na 4 dolary – za co miała być ta opłata, już nie pamiętam. Trochę zaszokowany podnoszę swój paszport z ziemi i wychodzę. Rozumiem, że nikaraguańską kontrolę graniczną mam już za sobą.
Zaraz po przejściu granicy, po lewej stronie, jest bardzo ładnie wyglądająca restauracyjka. Chociaż nie jestem specjalnie głodny, gdyż jadłem po stronie Hondurasu, to reklamy nikaraguańskiego piwa Tona mają przyciągającą moc. „Małe czy duże ?” pyta się kelnerka w resturacji. „Duże, proszę”.
Czysto i przyjemnie. Na piecu na otwartym ogniu coś tam się gotuje, pachnie bardzo ładnie, na grillu leżą wielkie porcje żeberek. Ładna drewniana weranda, dookoła dużo roślinności i słychać skrzeczące papugi, trzymane w ogrodzie na tyłach restauracji.
Po jakichś pięciu minutach pojawia się moje duże piwo. Okazało się rzeczywiście duże, jest to tzw. jarra, czyli dzbanek. Mój dzbanuszek ma dwa litry pojemności. Jako że obecnie w restauracji nie ma za wiele osób, kelnerka, która okazała się też być właścicielką, dosiada się do mojego stolika i zaczyna dopytywać się skąd jestem, co tutaj robię i tak dalej – cała reszta standardowych pytań. Piwo okazało się znakomite, idealnie schłodzone, o smaku najlepszego pilznera, ubywało z mojego dzbanka w szybkim tempie. Właścicielka była bardzo zadowolona, że tak mi smakuje piwo z jej kraju – kazała mi pić szybciej, to za darmo postawi mi następny dwulitrowy dzbanek. Przy trzecim dzbanku postawiła na stole duży talerz mięsnej zupy i spory kawałek żeberek. Do tego coś w rodzaju chleba, przyprawy. Gdy opowiedzialem jej o tym, co mnie spotkało na granicy, odpowiedziała, żebym się tym nie przejmował, a wszyscy policjanci to złodzieje… A jak chcę czwarty dzbanek piwa, to nie ma problemów, żebym nie myślał, że w Nikaragui wszyscy ludzie są tacy sami. Po czwartym dzbanuszku pożegnaliśmy się ciepło, za całość zapłaciłem 6 dolarów, chociaż normalna cena jednego dzbanka to 3 dolary.
Piwo w Hondurasie, piwo w Nikaragui, przeklęta granica. Muszę dostać się do Managui. Można złapać autobus z samej granicy, ale trochę dalej wzdłuż drogi zatrzymują się dużo tańsze, lokalne autobusy. Idę więc ze swoim bagażem około kilometra, akurat stoi przy drodze coś, co pewnie w latach 50. woziło robotników do pracy na amerykańskim południu. Kierowca mnie zobaczył i trąbieniem daje znak, że właśnie odjeżdża, więc muszę się pospieszyć. Mam się pospieszyć, łatwo powiedzieć, ale 35-stopniowy upał, mój plecak, torba no i tych kilka litrów piwa skutecznie utrudniają mi dotarcie do autobusu. Jednak udaje mi się.
Wsiadam i nie bardzo mogę powstrzymać uśmiechu na widok tego, co zobaczyłem. Wszyscy pasażerowie przyglądają mi się uważnie, w większości są pochodzenia indiańskiego, ale wyglądają już całkowicie inaczej niż Indianie w Gwatemali. Kobiety też co prawda noszą kolorowe chusty, za to mężczyzni wolą kowbojskie kapelusze, dżinsy i długie, skórzane buty. Wszyscy mają ze sobą duże kosze pełne jedzenia. Do tego jedzie z nami kilkanaście kur, kilka kogutów, kaczek i młoda koza. Poznać po odpadających kawałkach farby, że wnętrze autobusu było kilkakrotnie malowane na różne kolory. Znaczna część siedzeń jest dziwacznie powyginana lub zardzewiała. Chyba żadne okno nie ma szyb, niektóre straciły całe framugi. Ale pasażerowie tego pojazdu widać się tym nie przejmują. Bardzo bawią ich moje wysiłki pozbycia się plecaka i ulokowania się w miarę wygodnie. Nie jest to takie proste , bo jedyne miejsce, jakie jeszcze jest wolne, to połamane krzesło, więc dużą sztuką jest utrzymanie równowagi. Na szczęście sporo ludzi wysiada w wioskach zaraz za granicą, więc mogę zmienić miejsce.
Krajobraz za oknem typowo rolniczy. Dużo łąk, pastwisk, płasko. Prędkość autobusu zbliżona do 30 km na godzinę, co chwila postój. Jak już ruszamy, to kierowca walczy ze skrzynią biegów, szczególnie z drugim biegiem jest dużo kłopotów, więc sporą część trasy przebywamy na jedynce. Pasażer siedzący koło mnie wyjaśnia, że jak miniemy Leon to będzie lepiej, bo prawie wszyscy tam wysiadają. On sam jedzie do Granady, czyli tam gdzie ja mam nadzieję zatrzymać się na noc. Wydaje mi się, że mam szczęście. Przynajmniej znalazłem kogoś, kto jedzie tam gdzie ja, więc mam z głowy szukanie następnego autobusu.
Udaje mi się usnąć. Śpię może jakieś dwie godziny, kiedy budzi mnie rumor podnoszonych w pośpiechu rzeczy, gdakanie kur i prawie wszyscy wysiadają. Czyli jesteśmy już w Leon. Dworzec, a może raczej plac, gdzie zatrzymują się autobusy w Leon typowy jak w całej Ameryce Centralnej. Dużo kurzu, spalin, przekupek sprzedających pieczone kurczaki i miejscowe wynalazki, chłopców roznoszących napoje, biega dużo bezpańskich psów, w sumie nic nowego. Próbuję spać dalej. Od Leon podróż miała przebiegać sprawniej, i rzeczywiście.
Kierowcy jakoś udało się wrzucić drugi bieg, a nawet trzeci i czwarty i popędziliśmy ku stolicy, Managui. Mój sąsiad zapewniał mnie, że Managua nie jest taka zła, a już na pewno dużo lepsza, niż Tegucigalpa, skąd właśnie wraca. Ale jak nie chcę tam zostać, to nie ma żadnych problemów z transportem do Granady. Ja cały czas walczę z myślami, czy może powinem odszukać tę dziewczynę, która poznałem w San Salwador, ale ostatecznie daję sobie z tym spokój. Dzisiaj trochę żałuję.
Managua, całkiem niezłe, szerokie ulice, korki umiarkowane, dużo zieleni, ale może jest to spojrzenie fałszywe, gdyż byłem tam zaledwie mniej niż dwie godziny. Kiedy wysiadam na dworcu w Managui, to okazuje się, że autobusy lub furgonetki do Granady odjeżdżają z innego miejsca. Jak tylko powiedziałem Granada, to kilkunastu taksówkarzy zaoferowało kurs na właściwy dworzec. Cena – miła niespodzianka – jeden dolar. Co prawda nie jechaliśmy za daleko, ale za to byłem już prawie u celu.
Z Managui do Granady przejazd furgonetką kosztuje 5 dolarów, to naprawdę dużo, jak na transport w Nikaragui. W ośmiomiejscowym mercedesie jedziemy w jakieś 15 osób, droga trwa godzinę, a kierowcy pewnie się wydaje, że jest na jakichś wyścigach. Mimo że już robi się ciemno, prawie żaden samochód nie ma jeszcze zapalonych świateł, ale jest to reguła w tej części świata.
Nareszcie Granada; planując ten szybki przejazd na południe przez Amerykę Centralną, właśnie tutaj myślałem zatrzymać się na trochę dłużej. O samym mieście nie za wiele wiedziałem, ale wydawało mi się, że jest to dobre miejsce, aby zatrzymać się na kilka dni i poznać bieżące sprawy Nikaragui, kraju, do którego za wiele osób przecież nie jeździ. Gdzieś kiedyś czytałem o Granadzie jako perle hiszpańskiego kolonializmu, pięknym mieście, położonym nad największym jeziorem Ameryki Środkowej, Lago Nicaragua. I okazało się to prawdą.
Dużym plusem Granady jest to, że wszędzie tutaj jest blisko. Wysiadam przy kościele obok parku i od razu jestem na ulicy prowadzącej do jeziora. Przy tej ulicy i na bocznych uliczkach znajduje się większość hoteli miasta. Pokój można dostać już za 3 dolary dziennie, większość jednak ma ceny w granicach 5-7 dolarów za dobę. Zatrzymuję się w pierwszym hotelu z brzegu, zależy mi tylko na kąpieli, przebraniu się i będzie właśnie idealna pora, aby obejrzeć miasto nocą.
Około 22 wychodzę ze swojego hotelu na spacer po mieście. Na ulicach trochę ciemno, chodzę po starych uliczkach, brukowane ulice, ozdobne kraty w oknach kolonialnych domów. Chociaż zabudowa to hiszpański kolonializm, widać tutaj różnice w stylu między tym, co widziałem w Oaxace, Meridzie, czy Campeche. Więcej jest tutaj balkonów i ozdobnych draperii. Małych hotelików, często z uroczymi patio, pełnymi roślinności, jest naprawdę dużo. Niewielkie bary i restauracje, też urządzone w kolonialnym stylu, przypominają mi Antiqua w Gwatemali.
Koło parku znajduję dwa miejsca z internetem, ale ceny nieco zaskakujące, 4 i 6 dolarów za godzinę. Coś mi się to wydaje stanowczo za dużo.Wracam do hotelu, pora spać.
Następnego dnia budzę się dobrze po 12 w południe. Ostatnio nie spałem za wiele, więc te dodatkowe godziny snu bardzo dobrze mi zrobiły. W małej hotelowej biblioteczce znajduję kilka książek o Nikaragui, jest też kilka starych numerów Newsweeka z artykułami z czasów wojny domowej w tym kraju. To szczególnie mnie interesuje. Wcześniej wiedziałem tylko tyle, że był tu kiedyś prezydent Ortega i jacyś Contras, wspierani przez Amerykę. Jak było naprawdę, miałem się wkrótce dowiedzieć. Najpierw jednak musiałem zjeść śniadanie. Zaraz na rogu znajdowała się mała restauracyjka, zaglądam do środka – tanio, pachnie świeżo parzoną kawą i gorącym śniadaniem. Zamawiam coś w rodzaju nadziewanej tortilli, kawę, sok. Kawa świetna. Za wszystko razem jakieś 1,5 dolara. Teraz czuję się znacznie lepiej.
Zabytkowe centrum Granady obchodzę w jakąś godzinę, jezioro z górującym nad nim wulkanem Concepcion robi duże wrażenie. Chodzę po ulicach, trafiam na rynek – warzywa, owoce, niektóre z nich widzę po raz pierwszy w życiu, dużo hałasu, jednak od razu widać, że jest dużo biedniej, niż np. w Meksyku. Wypijam jeszcze dużą porcję soku ze świeżych owoców, wokół pełno ludzi robi poranne zakupy, nie wiem czy tak jest czy mi się tylko wydaje, ale myślę, że niektórzy nie patrzą na mnie zbyt przyjaźnie. Kilka dni później w małych miasteczkach na południu Nikaragui spotkałem się kilkakrotnie ze słowną agresją w stosunku do mnie. Najczęściej było to „fucking American”. Dopiero, gdy płynnym hiszpańskim wyjaśniałem, że nie jestem z USA, to już wszystko było w porządku i ludzie stawali się dużo przyjaźniejsi.
Skąd ta niechęć do Ameryki? To dla mnie coś nowego w tej części świata. Wcześniej jedynie podobne nieporozumienia miałem w Iranie i Pakistanie. Kto to byli ci Contras? O co poszło? Muszę jak najszybciej to sprawdzić.
Przez cały dzień czytałem historię Nikaragui, historię nieznaną, ale fascynującą. Tutaj, gdzie teraz jestem, w momencie przyjazdu Hiszpanów w 1522 roku (wcześniej Kolumb dotarł do wybrzeży w 1502 r.) znajdowały się główne skupiska ludności, osiedlonej na wybrzeżach Lago Nicaragua i pobliskiego Lago Managua. Ciekawostką jest, że była to ludność pochodzenia azteckiego, stąd pewnie tak duża kolekcja masek w miejscowym muzeum archeologicznym. Hiszpańska kolonizacja skończyła się w 1821 i Nikaragua znalazła się najpierw w obrębie Meksyku, a później była częścią luźnego tworu Federacji Państw Ameryki Centralnej. W 1834 uzależniła się na tyle, że można powiedzieć, że była państwem niepodległym, tyle że jak inne państwa regionu, jej własne położenie geograficzne wpędzało Nikaraguę w ustawiczne kłopoty.
Po ustąpieniu Hiszpanów, Nikaragua znalazła się na oku państw dużo bardziej niebezpiecznych niż Hiszpania, mianowicie Anglii i Stanów Zjednoczonych. Kiedy w Kalifornii w latach 40-tych XIX wieku wybuchła gorączka złota, Nikaragua na swoje nieszczęście znalazła się na linii najkrótszej drogi z Europy do Kalifornii. Do Nikaragui przybywało tysiące amatorów kalifornijskiego złota. Najkrótsza droga nad Pacyfik wiodła przez rzekę San Juan, która dzisiaj stanowi granicę z Kostaryką, i jezioro Nicaragua.
W 1848 roku Anglicy zajęli port San Juan i przemianowali go na Greytown. Jednak Anglicy przegrywają rywalizację o wpływy w Nikaragui z USA. Układ Clayton-Budwer wyrzuca praktycznie Brytyjczyków z gry. Amerykanie powołują Accesory Transit Company, kompanię, która ma odpowiadać za przewóz ludzi przez Nikaraguę do Kalifornii. Stąd już prosta droga do budowy transoceanicznego Kanału. Tak jak Hamburg z Monachium, Mediolan z Neapolem, Kraków z Warszawą rywalizują ze sobą od wieków, tak w Nikaragui mamy konflikt dwóch najstarszych miast – oba z 1524 roku – konserwatywnej Granady i liberalnego Leonu. Gdybym wiedział o tym trochę wcześniej, to zatrzymałbym się w Leonie chociaż na dwa dni, aby mieć lepsze porównanie, a tak to z Leonu znam tylko dworzec autobusowy.
W latach piećdziesiątych w Nikaragui mamy sytuację, jak z filmów o Dzikim Zachodzie. Trwa konflikt między Leon a Granadą, w sumie nic nowego. Ale słabszy Leon prosi kowboja i rozbójnika, pochodzącego z Tennessee Wiliama Walkera, o pomoc w pokonaniu Granady. Walker szybko skrzykuje jemu podobnych i w sile kilkuset ludzi, w 1855 roku, podporządkowuje sobie nie tylko Granadę, ale i Leon, który go ściągnął do Nikaragui. W 1850 roku mianuje się prezydentem Nikaragui. Gdyby liberaliści z Leonu uczyli się w szkole o Konradzie Mazowieckim i Krzyżakach, pewnie nie byłoby tego całego bałaganu, który nastąpił w następnych latach.
Walkerowi od początku objęcia władzy nie brakuje fantazji w rządzeniu. Jego pierwsze dekrety dotyczą zastąpienia języka hiszpańskiego angielskim oraz przywrócenia niewolnictwa. Następnie planuje inwazję na Kostarykę i Honduras.
Kres temu bałaganowi kładą Anglicy. W 1857 Walker zostaje schwytany, osądzony i skazany na śmierć. Wyrok wykonano natychmiast.