Światowy Dzień Turystyki  witałam w unikalnym miejscu – na Festiwalu „Śladami jedwabnego szlaku”, organizowanym w Palmirze, stolicy starożytnej krainy królowej Zenobii.
Przy okazji spotkałam się nie tylko z mityczną królową, lecz i z Ministrem Turystyki Syrii Sa’dAllah Agha Al-Qal’a, będącym gospodarzem tego festiwalu w kraju stanowczo zbyt rzadko odwiedzanym przez Polaków.
Karawany z czterech stron świata zatrzymywały się w Palmirze, mieście królowej Zenobii, jednym z najważniejszych przystanków na jedwabnym szlaku, pomiędzy najdalszymi, wschodnimi krajami Azji, zachodnim kresem Europy w dzisiejszej Hiszpanii a tajemnymi kopalniami króla Salomona w Afryce – i jeszcze bardziej tajemniczymi dla nas gośćmi z tego kontynentu.

   Było to spotkanie nie tylko kupców, lecz także różnych kultur, które mieszały się z lokalną. Karawany wiozły nie tylko towary, ale były posłańcami nauki, sztuki, religii. Poeci, uczeni, podróżnicy, muzycy, artyści podążając do swoich celów, przy odpoczynku w oazie na pustyni wymieniali się ideami, poglądami, wierzeniami, zwyczajami. Wśród bazarów i karawanserajów, w cieniu palm, ludziom w przerwie podróży z każdego krańca świata łatwiej było o dialog.

Mieszkańcy Palmiry zawsze słynęli z gościnności – teraz także  witają turystów z całego świata z otwartymi ramionami i częstują szklankami miętowej herbaty, czy filiżankami beduińskiej kawy.
Tak też przyjęli gości festiwalu „Śladami jedwabnego szlaku”, który odbył się w Palmirze w dniach 27 (Światowy Dzień Turystyki) – 28 września pod egidą syryjskiego Ministerstwa Turystyki. Aby wziąć udział w tym wydarzeniu, musiałam przejechać 250 km na wschód od Damaszku. Autobusy i taksówki trasę tą pokonują w 3 godziny. Nie była to podróż w nieznane, gdyż Palmira jest największą atrakcją turystyczną Syrii, wpisaną na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

W festiwalu uczestniczyli artyści i turyści z różnych stron świata, lecz jako jedyna chyba tam Polka, mogłam nie tylko wziąć w nim udział, ale i poznać przesympatycznego Ministra Turystyki, będącego wręcz wulkanem pomysłów, animatora nie tylko tego przedsięwzięcia, lecz i wielu innych projektów. Obiecał, iż festiwal w Palmirze na stałe wpisany zostaje do turystycznego kalendarza, więc zapraszam w to miejsce za rok. Tym bardziej, iż w Palmirze znaleźć można noclegi na każdą kieszeń – od pięciogwiazdkowego hotelu po bezpłatne miejsce na rozłożenie śpiwora w oazie. Są luksusowe apartamenty, tanie campingi, tworzone są osady dla współczesnych nomadów, oferujące im współczesny komfort – nawet z basenami. Zresztą w całej Syrii za ułamek polskich cen możemy przenocować, zjeść w restauracji – albo na ulicznym straganie. Wedle możliwości i zasobności portfela – ale wiele oszczędzając.

   Może niedługo w Palmirze ruszy kolejne, przynajmniej w czasie corocznego festiwalu, widowisko typu „światło i dźwięk”. W wyjątkowo starych i autentycznych dekoracjach. Zresztą nie tylko wtedy warto zobaczyć imponujące ruiny, lecz o każdej porze roku. Wielkie wrażenie robi też wschód słońca, gdy nie ma jeszcze turystów i cały ten teren ma się tylko dla siebie. Świątynię Baala, wielkie kolumnady, tak zwany „obóz Dioklecjana” wzniesiony na miejscu pałacu królowej Zenobii, Tetrapylon, amfiteatr, bizantyjską bazylika.

Zachód słońca oglądany z twierdzy arabskiej z czasów wojen krzyżowych jest jakby nierealny. Cienie wśród ruin zdają się ożywiać stare miasto każdego wieczora. Wtedy to Palmira rozpływa się w mroku pustynnej nocy, czystej i dziwnie spokojnej. Zabytki z różnych epok i kultur znajdują się tu w jednym miejscu.

Palmira to stolica jednej z najsłynniejszych kobiet świata, Zenobii, której jednak żaden portret się nie zachował – w przeciwieństwie do Nefertete, znanej głównie z wizerunku. A odnośnie roli odegranej w historii, porównywać  możemy Zenobię jeśli nie do Aleksandra Wielkiego, czy Juliusza Cezara, to do Kleopatry, królowej Saby albo Hatszepsut – kobiety faraona.

Starożytnej królowej Palmiry poświęcony był ten festiwal, a rolę jej sobowtóra odgrywała kobieta chyba podobna, gdyż równie piękna, jak nieprzystępna. Szybko natomiast zaprzyjaźniłam się z jej festiwalowym „dworem”, „mężem” i „synem”, podobnie jak z innymi artystami i licznymi dziennikarzami. Tylko szkoda, że niemal wyłącznie z krajów arabskich. Study tour polskich dziennikarzy zaplanowane było na później, akurat gdy wróciłam do Polski.

Życzliwy był nie tylko Minister Turystyki, lecz i cała jego ekipa, do której, trochę prawem kaduka, zostałam dopisana. Wraz z oficjalnym ministerialnym identyfikatorem niemal współorganizatora imprezy miałam taką samą swobodę poruszania się po kuluarach, jak obsługujący ją dziennikarze – co maksymalnie starałam się wykorzystać. Złośliwi powiedzieliby, że pomagał fakt, iż jestem blondynką – od razu wyróżniającą się z pozostałego, obecnego tam tłumu. Równie złośliwie im odpowiem, że bardziej wyróżniałam się, nie jako  zagraniczny gość, lecz jako gość znający język arabski. Język z całą pewnością  mniej popularny niż angielski wśród polskich podróżników i dziennikarzy, zresztą nieobecnych, nieusprawiedliwionych. Czyżbyśmy ciągle nie wierzyli, że szlak bursztynowy łączył się z jedwabnym?

   Na festiwalu główną, uroczystą trasą (wyznaczoną przez imponujące, starsze od państwa polskiego, kolumny) przeszły ponownie karawany z różnych ziem – ze wschodu i z zachodu. Obładowane wielbłądy, kupcy o różnych rysach twarzy, odcieniach skóry i szatach, oddziały wojska. Parada dotarła przed oblicze królowej Zenobii, która przywitała przybyszów; potem zaś nastąpiła wymiana darów. Te same nacje, które niegdyś się tu spotykały i bawiły, robiły to ponownie. Hiszpanie i Hindusi, Arabowie i Murzyni. A na pewno pierwszy raz od długiego czasu, jak wyjaśniał Minister Turystyki, takie spotkanie zorganizowane było w Palmirze – dotąd traktowanej tylko jako ogromne muzeum na świeżym powietrzu i teren wykopalisk.

Jak dawniej, na wielkim przystanku między Wschodem a Zachodem, Południem i Północą, w oczach wirowało – od tańca flamenco w wykonaniu artystów z Kordoby (Merengue de Cordoba), po pokaz indyjskiej trupy Musafir zakończony tańcem Kobry. Po Hindusach wystąpił zespół z Węgier, a potem wieczór zakończył się tradycyjną muzyką syryjskiej grupy Al Kassas z Aleppo. Następnego dnia prezentowała się kolejna część Europy (Bułgaria i Rumunia) i kraje arabskie: iracki zespół Maqam, syryjskie grupy Al Inshad i Al Raqa.

Ta ostatnia zrobiła na mnie największe wrażenie. Kilkadziesiąt dziewcząt i chłopców śpiewało i tańczyło z taką werwą, iż niełatwo było nawet uchwycić ich fotograficzną migawką. Paradoksalnie – jeśli szereg europejskich zespołów prezentował nieco sztuczny program folklorystyczny, to ze strony arabskiej pojawił się folk – muzyka i taniec, śpiew z wyraźnymi, etnicznymi inspiracjami. Nader nowoczesna była to forma, aż po oryginalne pomysły z ruchomymi dekoracjami.

Dlatego pytana w Ministerstwie Turystyki, jaki zespół mógłby za rok przyjechać z Polski, zamiast „Mazowsza” sugerowałam zaproszenie raczej Brathanków lub Golec u’Orkiestry.

   Usłyszałam, że podobno każdy ma dwie ojczyzny: swoją własną i Syrię – kolebkę cywilizacji. To tak, jak z powiedzeniem, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Ale to właśnie gdzieś tu, a nie koło „karczmy, co Rzym się nazywa”, na drodze do Damaszku, apostoł zadał tak znane w Polsce pytanie „Quo vadis?”
Dlatego na festiwalu przywitano gości nie słowami „Witajcie w Syrii”, lecz „Witajcie w domu”. Dokąd idę? Niedługo znowu do Damaszku, który stał się także moim domem. Z wielu powodów. Nie tylko dlatego, że to część krainy, gdzie zrodziła się cywilizacja judeochrześcijańska – i islamu. Nie tylko ze względu na klimat. Także z powodu ludzi. Znaczna część Egiptu czy Tunezji, odwiedzanych przez licznych Polaków, to albo skanseny dla turystów – albo dobrowolne turystów getta. A Syria nie jest jeszcze „zadeptana”, choć faktycznie równie dostępna – i piękna. Blisko stąd na turecką Riwierę i nad Morze Czerwone. Zdążyłam odwiedzić sąsiedni Liban, Jordanię, wykąpać się w Morzu Martwym. A ludzie? Studentkę z Warszawy bezinteresownie fetują nomadzi na pustyni, ministrowie, dziennikarze. Nawet miejscowi policjanci.

Dokąd idziesz? Do Syrii. Do Damaszku. I do Palmiry. Na pustynię i na gorące plaże. Do ludzi, wśród których bezpieczniejsza byłam niż na ulicach Warszawy. I szczęśliwsza.

Zdjęcia autorki