ilustr. Joanna Titeux
Jachtem z Panamy do Kolumbii, czyli 5 dni katorgi.
No to wypływamy. My – to znaczy ja i wcześniej poznany Marc z Australii, Julio z Włoch, dwóch Kanadyjczyków, co jadą lądem z Montrealu do Rio de Janeiro. Nasz „kapitan” i właściciel łodzi, amerykański alkoholik po pięćdziesiątce o imieniu Michael, zapewnia, że przez najbliższych kilka dni będzie trzeźwy, chociaż tego stanu rzeczy nie lubi, ale ma pracę do wykonania, tzn. dostarczenie nas do Cartageny.
Przy porannej kawie pyta tylko jak znosimy chorobę morską.
Ops, jakoś o tym wcześniej nie pomyślałem. Moje całe doświadczenie żeglarskie to prom z Gdańska do Helsinek, prom z Turkmenistanu do Baku, żaglówka na Bajkale i Mazurach i, z tego, co pamiętam, jakiś wodolot w Bułgarii. To wszystko. Nieśmiało pytam, czy będzie mocno bujać. Mike mówi, że najgorsze fale są zaraz przy wychodzeniu z Kanału na Atlantyk i jak to wytrzymamy, to już będzie dobrze.

Przynajmniej ja tego nie wytrzymałem i dalej wcale dobrze nie było. Ruszamy, początkowo tylko na silniku. Colon leży nad samym wejściem do Kanału, więc stosunkowo szybko wychodzimy na otwarte morze. Pełno statków stojących na redzie, korek jak na Kilińskiego w Łodzi w godzinach szczytu. Nasz mały jacht przypomina pchłę przy słoniu, gdy niebezpiecznie blisko przepływamy koło kilkudziesięciotysięczników. Czuje się napięcie na naszej łodzi. Nikt z nas nie ma żadnego doświadczenia na łódkach, a tu nagle znaleźliśmy się sami na piętnastometrowym jachcie, prowadzonym przez nieprzytomnego ze skacowania „kapitana”. Fale są na jakieś na 4-5 metrów i dokonuję nieludzkich wysiłków, ażeby nie wypaść za burtę. Chcę wejść do kajuty, ale Mike mówi mi, że potrzebuje wszystkich na pokładzie do pomocy i obserwacji przepływających statków.

A statków koło nas jest kilkadziesiąt, zastanawiam się, czy ich załoga w ogóle nas widzi, czasami jesteśmy tak blisko, że fale idące od statków dodatkowo rzucają nas na boki. Zastanawiam się, w którym punkcie jachtu najmniej czuje się bujanie. Pewnie pośrodku, ale tam siedzi Julio i Kanadyjczycy.
Po jakieś godzinie stres powoli ustępuje, Kanał i cały korek wokół niego poza nami. Po naszej lewej burcie wybrzeże Panamy. No dobrze, tylko dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak fatalnie się czuję. Pierwszy nie wytrzymał Pierre, Kanadyjczyk z Quebecu. Pierre siedział sobie spokojnie, oparty o burtę. Z każdą minutą stawał się bledszy i bledszy, gdy nagle wypadło z niego całe śniadanie, które zjadł rano. Śmiechu było co niemiara. Ja za długo się nie śmiałem, tylko zdążyłem podziękować mu, że był pierwszy i sam zacząłem wymiotować.

Ale nie była to taka zwykła podróż do Rygi. Wyrzucanie z siebie resztek jedzenia i napojów nie przedstawiało żadnych trudności. Gorzej było, gdy już nic nie miałem w żołądku, a jachtem ciągle bujało. Do mnie i do Pierra przyłączył się drugi Kanadyjczyk (też Michael) oraz Julio. Jedynie Marcowi i kapitanowi przez całą drogę nic nie było. Z tyłu łódki już nie siedziałem tylko leżałem, ostatkiem sił próbując utrzymać się na pokładzie. Mike rzucił mi linę, żebym się przewiązał i przypiął do czegoś, bo inaczej zmyje mnie fala. Chociaż w sumie było mi już wszystko jedno. Próbując pozbyć się resztek żółci, wydawałem z siebie ryki jak słoń morski. Marc przyniósł mi butelkę wody, żebym miał cokolwiek w żołądku i nie uszkodził sobie wnętrzności. Nie odpłaciłem mu się wdzięcznością, wymiotując na jego buty. Niedaleko ode mnie w konwulsjach wił się Pierre.

Mimo to żartujemy, próbujemy się śmiać, chociaż jest to śmiech przez łzy i jeszcze dodatkowo podrażnia żołądek. Najgorsze chyba jest to, że jestem cały mokry, ubranie robi się sztywne od soli. Sól podrażnia skórę i oczy.
Jestem całkowicie wyczerpany. A miało być tak pięknie. Piwo, przekąski, południowe Karaiby. O jedzeniu czy piwie nikt nawet nie wspomina. Ja nie jadłem nic przez pierwsze trzy dni podróży. Z lewej burty górzyste wybrzeże Panamy przypomina, że są miejsca na świecie, gdzie nie ma kołysania.
Nie wiem, jak długo trwała moja męka. Wydaje mi się, że w tamtych chwilach mógłbym obiecać wszystko wszystkim, byle tylko przestało bujać. Ale nie przestało. Pamiętam tylko, jak ostatni raz czołgałem się po pokładzie, żeby zwymiotować za burtę, później już mi było wszystko jedno, i tak fala zmywała wszystko, co ze mnie się wysypywało. Przeraźliwie bolał mnie żołądek, nie miałem już siły utrzymać w ręku butelki z wodą. W końcu zlitował się nade mną Neptun, Posejdon, czy jak go tam nazwać. Straciłem przytomność.

Kiedy powracała mi świadomość, wydawało mi się, że to aniołowie lub dwie rusałki opiekują się mną. Nie byli to aniołowie, ani, co gorsza, żadne rusałki, tylko Marc i Mike, którzy próbowali mnie ocucić. Jeden przecierał mi wodą czoło, drugi sprawdzał mi puls. Ale ja jeszcze żyłem. W drugim końcu łodzi leżał Pierre, blado-siny, z wyrazem pogodzenia się z losem na twarzy. Nieprzytomnym wzrokiem patrzył przed siebie.

Początkowo nie zdawałem sobie sprawy ze zmiany, jaka zaszła w naszym położeniu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że przestało kołysać. Powoli podnoszę głowę, rozglądam się dookoła i wracają wątpliwości, czy aby nie jestem martwy.
Było to ocknięcie się w prawdziwym raju. Puerto Bello, Piękny Port. Stoimy na kotwicy w zatoce, to dlatego nie kołysze. Dookoła wzgórza pokryte dżunglą. Maleńka wioska na brzegu, przy wyjściu na morze ładna willa z pomostem i słychać grzmot fal, rozbijających się o rafę koralową. Przypominam sobie, że na mapie Colon i Puerto Bello leżały bardzo blisko.

Jest dopiero południe, ale ze względu na stan mój i Pierra postanowiono zrobić tutaj postój do jutra. Kapitan Mike wyciąga butelkę kolumbijskiego rumu Caldas, częstuje nas, mówi, że to od razu nam dobrze zrobi. Na mój wymęczony żołądek kilka kropel czystego rumu podziałało natychmiast. Rzeczywiście poczułem się dużo lepiej. Miałem nawet na tyle sił, żeby przebrać się w suche ubranie. Spałem ponad 5 godzin, ale gdy się obudziłem, wszystko było w porządku. Gramy w karty, śmiejemy się z dzisiejszego dnia. Jakoś nikt nie chce myśleć o tym, co będzie jutro. Mamy do przepłynięcia znacznie większy dystans na archipelag San Blas. Mike, „kapitan”, pociesza mnie, że najgorszy jest pierwszy dzień, że jutro już będzie lepiej.

Rzeczywiście było trochę lepiej, chociaż nie można powiedzieć, że było dobrze. Ale to dopiero jutro.
Jeszcze dzisiaj miała być miła niespodzianka. Staliśmy na kotwicy pośrodku zatoki. Z jednej strony wioska Puerto Bello, z drugiej dżungla i jakieś małe zabudowania. Pomiędzy tymi zabudowaniami a naszym jachtem stoi coś w rodzaju kutra rybackiego.

Ja jako okularnik oczywiście zobaczyłem ją ostatni. Chociaż gdy już ją zobaczyłem, umocniło mnie to tylko w opinii, że Puerto Bello jest rajem. Stała na dziobie kutra, trochę jak na filmie „Titanic”. Gimnastykowała się, robiła skłony, rozciągała ramiona. Miała ciemną brązową skórę, nie tak czarną jednak, jak dziewczyna z baru w Colonie. Czarne miała za to długie włosy spadające jej daleko na plecy. Czarnego koloru było też jej małe bikini. Stanik mocno podnosił jej piersi, majteczki to zaledwie wąski sznurek. Wszyscy staliśmy na pokładzie łodzi gapiąc się na nią i wzajemnie wyrywając sobie lornetkę. Musiała doskonale zdawać sobie sprawę, że się na nią patrzymy. Dlaczego nas prowokowała? W pewnym momencie wspięła się na palce, podniosła ramiona, wybiła w górę i czysto weszła do wody. I zniknęła.

   Staliśmy jak zahipnotyzowani. Pierre kręcił głową, Marcowi ślina kapała z otwartych jak u niemowlaka ust, ja robiłem „sowę”. Wypłynęła jakieś 15 metrów od nas, uśmiechnęła się i zaczęła płynąć wzdłuż łodzi. Na plecach. Kanadyjczycy jeden przez drugiego, zaczęli coś do niej mówić. Zatrzymała się podpłynęła bliżej.
„No entiendo Ingles, solamente Espanol” powiedziała.
Czułem, że nadszedł moment mojego triumfu. Nikt poza mną nie znał hiszpańskiego, a ona nie znała angielskiego. Poczułem moc, teraz to, jak się potoczą sprawy, zależało praktycznie tylko ode mnie. Na pokładzie pojawił się Julio, który dotychczas był w kabinie. To mogło mi trochę pokrzyżować plany. Włosi na ogół rozumieją hiszpański i na odwrót. Na szczęście oczy Julio znowu się świeciły od wypalonej dopiero co marihuany. Julio usiadł sobie spokojnie w kącie łodzi i tylko obserwował.

Kanadyjczycy patrzyli na mnie błagalnie, ażebym „carpe diem”. Podałem jej rękę, żeby łatwiej jej było wejść na pokład. Mike popędził do kabiny przynieść jej ręcznik, Pierre zaoferował czystą koszulę, na wypadek gdyby było jej zimno. Marc przyniósł coś do picia. Kiedy przedstawiałem jej wszystkich na łodzi, prawą ręką delikatnie podtrzymywałem ją w biodrach. Sprawiało mi dużą frajdę patrzeć w pełne zazdrości oczy moich kolegów. Niestety, znowu nie pamiętam jej imienia.
Miała 23 lata. Mieszkała tylko z ojcem w domku na brzegu zatoki. Ten kuter, z którego skakała do wody, należy do jej ojca. Jego teraz nie ma w domu, pojechał na kilka dni do Colonu. Ma tam drugą rodzinę.

Kiedy tak nam opowiada o sobie, ja tłumaczę, wszyscy dostrzegamy sporą, dziwną bliznę na jej ramieniu. Musiała dostrzec nasze spojrzenia, gdyż sama mówi, co się stało. Od dziecka nurkuje i zbiera owoce morza. Pod wodą może przebywać 5 minut bez wynurzania. Pewnego dnia z kuszy ustrzeliła dużą ośmiornicę, kiedy się wynurzała, falujące macki ośmiornicy zaatakował rekin. Zahaczył także jej ramię, wyrywając kawałek ciała.
Kanadyjczycy z Marciem na migi opowiadają jej moje katusze związane z dzisiejszym rejsem, pewnie w ten sposób chcą mnie trochę zdystansować. Wszyscy się śmieją. Zaczyna robić się ciemno. Widzę, że jest jej zimno. Jeżeli teraz nic nie powiem, to ona wskoczy do wody i zniknie. Tylko co mam powiedzieć? Zapytać, co robi wieczorem? A co tu można robić? Jej dom jest po drugiej stronie zatoki, dookoła dżungla. Samo Puerto Bello pewnie wieczorem nie ma nic do zaoferowania oprócz jednego baru pełnego brzydkich kurew.
– Mogę pójść z tobą? – pytam cicho. Pójść? Chyba raczej popłynąć.
– Umiesz pływać? – śmieje się. To pytanie było jednocześnie odpowiedzią na „tak”.