Marianne w busie
3 marca miał być wielkim dniem. Dniem lądowania w Afryce! Już w „przednoc” wyjazdu słuchałam z niepokojem dramatycznych komunikatów o burzy śnieżnej, zatorach na drogach, poblokowanych autostradach.

Krótko po drugiej w nocy przyjechał szwagier i ruszamy na lotnisko. Do Hannoveru docieramy bez przygód, choć w głębokim śniegu. Sytuacja jest zła, ale na szczęście nie tragiczna. Szybko przechodzę przez kontrole Straży Granicznych i bezproblemowo „czekuję” się do samego Kamerunu. Nie mam, niestety, miejsca przy oknie. A tak bardzo chciałam patrzeć na Saharę!! Ale i tak wszystko idzie jak z płatka… Jakoś za dobrze…
Wśród podróznych rzuca mi się w oczy dwóch wagabundów. Ubrani podobnie jak ja, tylko i wyłącznie w rzeczy „funkcjonalne”. Podejrzewam, że mamy podobny cel podroży.
Nagle komunikat: Nie możemy wystartować. Nie mamy zgody z Paryża, ponieważ sytuacja na CDG jest tragiczna. Powiało grozą! W panice liczę godziny. Czy zdążę się jeszcze  przesiąść w Paryżu? Po godzinie oczekiwania wszyscy, którzy mieli dalszy lot z Paryża, zostają poproszeni o opuszczenie bramki. Z samolotu przywożą nasze bagaże. Jednym słowem: lot trzeba przełożyć. Nie polecimy dziś. No, ładnie się zaczyna. Szwagier odjechał, Axel w pracy, jak się dostanę z powrotem do domu? Następny lot Air France jest dopiero za dwa dni!
Podsłuchałam, że „moje” wagabundy lecą również do Kamerunu. Postanawiamy więc trzymać się razem. Od nich dowiaduję się, że lot z Paryża jest również opóźniony. Na wszelki wypadek, gdyby informacje o opóźnieniu się potwierdziły, robimy rezerwację na następny lot w sobotę.
Czas nerwowego oczekiwania spędzamy na poznawaniu się. Björn i Christian lecą w odwiedziny do kolegi Markusa, studenta teologii w Yaounde. W Paryżu mieli dołączyć do nich Mattihas i Janine, którym bliżej było do Frankfurtu niż do Hannoveru.
W końcu do poczekalni wpada jakaś pani z wiadomością: lecimy! Lot z Paryża faktycznie jest opóźniony! Wiec znów „czekowanie”, bagaże na taśmę. Jestem spocona jak szczur, ale szczęśliwa, że coś się dzieje! Żartujemy, że mamy przedsmak Afryki.

Po lądowaniu gubią się gdzieś moi studenci; zostaję sama. Postanawiam sprawdzić, o której mam wreszcie ten odlot, ale na monitorze nie ma lotu do Kamerunu… Czyżby został przełożony na dalsze godziny? W tym momencie Björn i Christian, odnalezieni niemal cudem, informują mnie, że samolot już odleciał… Czuję się po prostu bezsilna. Bez bagażu! Bez zmiany bielizny! Z ciężkim plecakiem wyładowanym prawie tylko i wyłącznie lekarstwami dla ojca Darka i dzieci z misji! Zaczynam żałować, że zdecydowałam się lecieć do Paryża, mogłam, kurka wodna, poczekać do soboty!

Rozpoczynamy poszukiwania pary z Frankfurtu. Przylecieli wcześniej i nawet widzieli przez chwilę samolot do Yaounde… mogli mu, niestety, tylko pomachać. Ucieszyli się na nasz widok, przekonani, że my jednak zdążyliśmy i będą musieli lecieć sami.

W długaśnej kolejce do informacji Air France wielu poszkodowanych jak my: każdy petent załatwiany godzinami; ludzie podenerwowani. A w poczekalni ciągnie jak w Irkucku na dworcu. Zaczynam drętwieć z zimna!
W końcu przychodzi kolei i na nas. Okazuje się, że samolot do Yaounde w sobotę, na który początkowo mieliśmy rezerwację, jest pełny! Następny w poniedziałek! Zaproponowano nam wobec tego lot do Johannesburga (sic!), stamtąd do Nairobi i kenijskimi liniami lotniczymi dalej do Yaounde. Nie możemy sobie pozwolić na taką podróż. Wobec tego wariant drugi: pociągiem do Brukseli, tam nocleg na własną rękę i rano samolot do Yaounde. Prawie do przyjęcia, ale nagle okazało się, że Air France nie ma przedłużonej umowy z Sabeną. Znów zostajemy na lodzie… i nie wiemy, co dalej.

Pomógł przypadek. Kameruńczyk – John, który też nie miał jak dostać się do rodzinnego kraju, proponuje nam lot do Douali, gospodarczej stolicy Kamerunu, która ma codzienne połączenia z Europą. Wiele złego naczytałam się o Douali! Zaśmiecone lotnisko, 98-procentowa wilgotność powietrza, klimat absolutnie nie do wytrzymania dla Europejczyka. Wysoka przestępczość! Każdy przewodnik odradzał pobyt w tym mieście, a już podróżującym po raz pierwszy do Afryki – szczególnie! Mimo to opcja lotu „już” następnego dnia wydaje się BARDZO pociągająca… John zapewnia, że z Douali jeżdżą ekspresowe autobusy do Yaoundy. Byliśmy jednakwystarczająco oczytani, żeby nie wierzyć na słowo i brać poprawkę na wszystko, co mówi Afrykańczyk.

W końcu dostajemy wejściówki na pokład i zdobywam nawet miejsce przy oknie! Tyle dobrego z tych przygód, że zobaczę przynajmniej Saharę!!! Dosjemy również świetny hotel, oczywiście na koszt linii lotniczych, choć szukanie wolnych miejsc trwało bardzo długo i Björn zaczął żartować, że zaproponują nam na pewno hotel w Hannoverze, dokąd mają tanie loty! Śmiejemy się, bo co nam pozostało? Uuuuf! Mam wreszcie pokój, przeznaczony normalnie dla dwóch osób. Z wielgachnym łożem i wanną! Żyć nie umierać.
Jakoś nie wierzę w lot następnego dnia. Robię sobie herbatę, plądruję minibar, kąpię się w gorącej wodzie, nacieram ramiona voltarenem. Bez skrupułów wykorzystuję wszystkie poduszki i kołdry. Mam wrażenie, że ktoś się ze mnie nabija. Taki luksus przed Afryką? Chyba po to, aby kontrast potem był jeszcze większy? Przepakowuję plecak. Będę miała jutro przedsmak Afryki. Muszę założyć całkowicie przepocone ciuchy.

04.03.2005
(w samolocie)

Lot nad Alpami   Lecę! Nie mogę jeszcze w to uwierzyć! We wspomnieniach zostaną mi cudnie ośnieżone Alpy, bliskie jak na wyciągnięcie ręki!! Przelecieliśmy już Saharę! Trzy godziny różnych odcieni żółtości! Jestem zachwycona!!
Jest godz. 15.17, zostało jeszcze jakieś dwie godziny lotu. Oglądam 2 część Bridget Jones. Wyschnięte rzeki i spalona ziemia w dole działają na moja podświadomość. Wołam stewardesę, bo BARDZO zachciało mi się pić. Towarzystwo w większej części czarne. Ubrane dosyć dziwacznie, biorąc pod uwagę „europejski standard”. Domyślam się, że u krewnych w Afryce zrobią duże wrażenie. Są elegancko ubrani, w kolorowe garnitury. Na pewno będą zadawać szyku. Jem pyszny obiadek z przystawkami (mozarela i suszone pomidory), kurczaka z kaszką kuskus, ciasto, sery, wino – w końcu to Air France. Przelatujemy nad Niamey (Niger), który znam tylko z literatury. Nie chce mi się wierzyć, że jestem już w głębi Afryki!!! Nie zdaję sobie zupełnie z tego sprawy! Tyle, że słońce mocno przygrzewa przez szybę i jest mi bardzo ciepło. Modlę się, aby mój bagaż doleciał razem ze mną, choć podświadomie czuję, że jest inaczej. Nie martwię się tyle o bagaż, co o formalności i utrudnienia. Języka też nie znam… Sahara z lotu ptaka
Wylecieliśmy z chmur. Jak okiem sięgnąć – wszędzie spalona żółtoczerwona ziemia. Zastanawiam się, czy ktoś tam na dole żyje? Przecież to niemożliwe w tych warunkach!
Wlatujemy znów w chmury. Robi się bardzo ciemno i niemiło. Nagle samolotem trzepnęło! Ale jak! Ludzie zaczynają  histerycznie krzyczeć. Bardziej przestraszyłam się tego krzyku niż trzepnięcia. Już tak mam, że w momencie największego zdenerwowania zachowuję absolutnie zimną krew. Dosłownie i w przenośni. Czuję, jaki mam zimny czubek nosa. I lodowate dłonie.
W końcu wylatujemy z chmur i zbliżamy się do lądowania. Jestem oszołomiona widokiem! Jak okiem sięgnąć – niesamowicie gęste i BARDZO zielone lasy  Wiem, że jest jedna definicja zielonego. Zielone to zielone i basta. Trzeba to zmienić! Proponuję więc nową nazwę: zielony tropikalny?
Las poprzecinany jest rzeczkami z brązową wodą, dymią się całe połacie, na „uwolnionych” od chaszczy powierzchniach dzieci grają w piłkę. Wszędzie boiska do piłki nożnej, dym i zieloność.

WYSIADAMY! W „rękawie” w Paryżu było mroźno. Rzuciłam ze śmiechem do studentów, żebyśmy pooddychali po raz ostatni orzeźwiającym powietrzem. Po opuszczeniu kabiny samolotu ZATYKA MNIE! Byłam przygotowana na gorąco, na duchotę, ale to przerasta moje wyobrażania!! Sauna to nic w porównaniu z Afryką! Łaźnia parowa to też nic! Mam wrażenie, że oddycham przez watę, nie mogę złapać powietrza. Duszny upał dosłownie zwala z nóg. Duchota jest podbarwiona nieznanym, egzotycznym zapachem… Nie potrafię go jeszcze sprecyzować. To są więc te słynne tropiki? Boże! Gdzie ja jestem?
Welcome to słynna Douala! W ciągu paru sekund jestem mokra. Nie wiem, jak ludzie mogą egzystować w takich warunkach? Obserwuję czarnych. Cierpią tak samo jak ja. Pracownicy na lotnisku są również ZLANI potem. Jasne! Do czegoś takiego nie można się przyzwyczaić.

Mimo to kontrola „żółtych papierów” (świadectwo zdrowia z wpisanymi obowiązkowymi szczepieniami, którym trzeba się poddać przed przyjazdem do Afryki jest koloru żółtego) przebiega bezproblemowo, dwie czarnoskóre kobiety zostały zatrzymane. Widoczny jest swoisty rasizm wobec swoich, żyjących w Europie… Celnik uważnie ogląda mój paszport, stempluje, głęboko i uważnie patrzy mi w oczy. Patrzę spokojnie i obojętnie. Kiwa, że mogę iść dalej.
Przechodzę do hali. Czasy świetności ma już dawno za sobą. Brak klimatyzacji. Jest tak samo jak na zewnątrz. „Okna” bez szyb. Robi się ciemno i, zwabione światłem, nadlatują roje moskitów. Na taśmę zaczynają wjeżdżać pierwsze bagaże. Mojego oczywście nie ma! Sprawdziły się najgorsze prognozy! Już wiem, dlaczego nie chciałam lecieć z Air France! Moi studenci też goli i weseli. Spędzamy godziny na lotnisku. Pracownicy biegają, szukają i oczywiście nic nie znajdują. Podświadomie cieszę się, że nie tylko mój bagaż zaginął. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym miała zostać sama… brrrr… Ciągle ktoś do mnie podchodzi, coś mi proponuje. Odpowiadam niezmordowanie: „Non, merci”, choć nie wiem, o co chodzi.
Po studentów wyjechał ich kolega z Yaounde. Bierze mnie w ramiona i mówi ze śmiechem: „Witamy w Afryce!”. O yeah!

Autorka z towarzyszkami podróży   Postanawiam sprawdzić, czy po mnie też ktoś wyjechał, zgodnie z obietnicą o. Darka, i wychodzę na zewnątrz. Celnicy od bagażu znudzili się już i poszli do domu. Można wynieść bezkarnie pół lotniska. Z daleka macha mi 17-letnia Yvette. Trzyma wyrwaną z zeszytu kartkę papieru z moim imieniem. Kiwam do niej i do żołnierzy na zewnątrz, pokazuję na migi, aby ją wpuścili. Yvette ściska mi rękę i mówi ślicznym niemieckim: „Serdecznie witamy”. Wchodzi z nią 27-letnia Marianne, katechetka z misji. Formalności przedłużają się. Z dziewczyn też leje się pot. W końcu mogę wejść do biura i zaczynam doceniać uroki cywilizacji. Jest klima! Wdycham całą piersią powietrze. Zbieram siły na opuszczenie lotniska. Urzędnik wystawia mi protokół o zaginięciu bagażu. Mowię mu, żeby wysłali walizkę do Yaounde. Obsługuje bardzo stary komputer, coś tam wstukuje jednym palcem, a ja nie wierzę, żeby miał jakiekolwiek połączenie ze światem i że kiedykolwiek zobaczę moje rzeczy. Zostawiam moje dane, numer telefonu, pod którym jestem w Kamerunie. Nie wiem po co, bo przecież i tak nikt nie zadzwoni. Niby jutro wieczorem będę mogła odebrać walizkę na lotnisku w Yaounde. Tym lotem miałam przylecieć, gdybym została w Hannoverze…

Temperatura na zewnątrz powala z nóg! Marianne jest bardzo niespokojna. Dzwoni o. Darek i mówi, że po zapadnięciu zmroku w Douala jest bardzo niebezpiecznie. Nie podnosi to mego nastroju. Ze zdenerwowania zaczyna boleć mnie brzuch. Lotnisko już dawno opustoszało. W końcu i my zbieramy się do wyjścia. Żegnam się ze studentami, Markus ostrzega mnie, abyśmy nie ważyły się podróżować po nocy. Mój nastrój jest całkiem do bani. Jestem bliska paniki. Pytam Yvette, co robimy. Odpowiada zdecydowanie, że jedziemy do Yaounde. Po czym patrzy na mnie uważnie i pyta: „Boisz się?” „TAK!” – prawie krzyczę. W odpowiedzi słyszę śmiech. No cóż. Afryka! Chciałabym być przynajmniej czarna! Boję się okrutnie. Z drugiej strony chcę jak najszybciej opuścić to straszne miasto!

dworzec autobusowy   Jedziemy taksówką na „dworzec PKS”. Wszędzie pachnie DYMEM, pieczonym mięsem, grillowanymi rybami i… czymś zupełnie nieznanym i nieokreślonym… Podoba mi się ten zapach. Dojeżdżamy do dworca. Nie widzę żadnego napisu, ale wszyscy widocznie wiedzą, że to tu, bo stoją tłumy z bagażami. Mamy wielkie szczęście, bo bus jest prawie pełny i zaraz ruszamy. Pan sprzedający bilety dyskutuje z Marianne. Nie wiem, o co chodzi – ale pokazuje na mnie. Coś mu się nie podoba. W końcu Marianne daje mu wypitą do połowy butelkę coca-coli i możemy wsiadać!

Autobus jest bardzo zniszczony, z siedzenia wystaje sprężyna, dziewczyny wciskają się obok mnie. W autobusie jestem jedyną białą. Pasażerowie lustrują mnie dokładnie, lecz nie natarczywie. Leje się ze mnie pot. Z nich również. Wachlujemy się. Yvette mnie pociesza, że w Yaounde jest inaczej. Wierzę jej na słowo. Po przedsionku piekła może być tylko lepiej! Moja białość aż razi, ale w duszy jestem już Murzynką. Siedzę cierpliwie i czekam. Co ma być, to będzie. Po co się denerwować? Jak autobus ruszy, to będzie jechał. Jeśli nie, to stoimy i czekamy dalej. Ha! Ruszamy! Powiewek wiatru! Rozsądek nakazuje mi założyć kurtkę, owinąć się szczelnie. Ale jestem tak spragniona „chłodku”, że nie myślę o ewentualnym przeziębieniu, za co odpokutuję… ale to będzie później. Kiedyś tam. Teraz najważniejsze, że jest trochę chłodniej!

Kierowca jeździ po mieście, trąbi, nawołuje pasażerów. Dziwne. Wydawało mi się, że autobus jest pełny, ale widocznie nie według standardów afrykańskich. Kierowca zatrzymuje się i idzie do pobliskiego baru na posiłek. A my? My się POCIMY!!! W końcu pasażerowie zaczynają nawoływać kierowcę, wyzywać go. Przychodzi powoli, żuje jeszcze coś, ale w końcu ruszamy. Mdli mnie trochę. Autobus zarzuca na wertepach. Biorę tabletkę i przysypiam. Yvette przytula się do mnie i kimamy! Budzą nas tylko policyjne kontrole, ostre światło stawia na nogi. Przykrywam się kurtką i udaję Murzyna. Obserwuję, że popaduje deszcz, przez to robi się jeszcze bardziej duszno.

W końcu bus stanął na dobre, a moja mała tłumaczka informuje mnie, że dojechaliśmy do stolicy. Wychodzę na zewnątrz. Nie widzę żadnych domów, jakieś pola i jak zwykle czuję dym. Wsiadamy do jednej z oczekujących taksówek i jedziemy do hotelu. Taksówkarz trąbi parę razy, wychodzi zaspany strażnik, Marianne idzie do środka i wraca z hiobową wieścią, że nie ma wolnych miejsc. Jestem już tak przyzwyczajona do złych wiadomości, że nie robi na mnie wrażenia to, że jest druga w nocy, że nie mamy gdzie spać, że po ulicach grasują gangi. Taksówkarz jest bardzo miły, wiezie nas dalej i nie chce zostawić samych. Przy kolejnym hotelu Marianne wychodzi i mówi, że miejsca są.
Zaspany portier prowadzi mnie do pokoju. Jest bardzo zniszczony, ale za to nawet z łazienką, co mnie bardzo cieszy, i dosyć czysty. Dziewczyny będą spać piętro niżej, więc zostawiają mnie samą. Najpierw dokładnie zaglądam w każdy zakamarek. Zaglądam nawet pod łóżko. Otwieram rozwalającą się szafę. Balkonu nie otworzę (KOMARY!), choć jest bardzo gorąco. Śmierdzę jak skunks! Koszulka, bielizna, skarpetki sa tak mokre, że mogę je wykręcać! Jedynie spodnie zdają egzamin. Zdążyły już wyschnąć na mnie. Piorę majtki i koszulkę kawałeczkiem mydła leżącego na umywalce i wchodzę pod lodowaty prysznic. Ciepłej wody oczywiście nie ma, ale nie liczyłam na to ani przez chwilę. Czuję się zdecydowanie lepiej i wreszcie mogę wyciągnąć się na łóżku! Poduszki są twarde, więc kładę pod głowę mój polar. Jak dobrze czuć coś swojskiego! Zasypiam w końcu.

Yaounde

   Budzi mnie zdecydowane pukanie. Wchodzą dziewczyny. Mówią, żebym się szykowała i idziemy na śniadanie. Jestem zapuchnięta z gorąca, ale wszystko to nic w porównaniu z wilgotnością w Douali! Wskakuję szybko pod prysznic. Bielizna zdążyła już wyschnąć. Koszulka jest nadal mokra i zdecydowanie śmierdzi. Nie mam wyboru, wiec ją wkładam. Przewiązuję torbę na brzuchu, łapiąc niezadowolone spojrzenie Marianne. Ruszamy!

Chaos, kolorowe ciuchy, smród z rynsztoków, dzieci noszone w chuście, banany, ananasy, papaje na ulicy. Kolorowo (znów nową definicję kolorowości poproszę), zielono, GŁOŚNO, kurz i spaliny – oto jest Afryka i taką ją znamy z obrazków. Idziemy spory kawałek i nie widzę ani jednego białego. Ludzie wytykają mnie palcami i krzyczą na mój widok „La Blanche”. Śmiać mi się chce, bo wiem już jak czuje się Murzyn w Europie. Próbuję nie łapać kontaktu wzrokowego i nie reagować na zaczepki. Dziewczyny prowadzą mnie jak ochroniarze. Marianne idzie przodem, ja za nią, Yvette osłania mnie z tylu. Zaczynam przeklinać moją białą skórę!

Rozgrzewka przed meczem   W końcu dochodzimy do hotelu. Naprzeciwko drużyna rozgrzewa się do meczu. Podziwiam ich, jak w takim upale mają ochotę na taki wysiłek. Ledwo dycham. Jest wcześnie rano, a gorąco już daje się we znaki. Na śniadanie podają nam smażone omlety z cebulą, świeżutkie bagietki i dżem truskawkowy. Tak mi zbrzydł zapach smażonego, że moją porcję oddaję dziewczynom. Zalewam gorącą wodą neskę. Drugiej filiżanki z mlekiem w proszku nie tykam. Za to Yvette się rozkoszuje i wrzuca do mleka parę kostek cukru.

Z powrotem jedziemy taksówką. Jestem za to bardzo wdzięczna, bo nie przestawiłam się z zimy na klimat zdecydowanie bardzo letni, zmęczenie daje mi się we znaki, krążenie świruje, a przede wszystkim zmęczona jestem ogólnym zainteresowaniem. O. Darek rozmawia z Marianne i mówi do mnie, że one boją się ze mną chodzić. Muszę torbę zostawić w hotelu, a pieniądze dać Marianne. Czuję się niepewnie. Drzwi do pokoju można otworzyć na pych, nawet nie trzeba specjalnie w nie kopnąć. Boję się kradzieży, ale zapewniają mnie, że mam zabrać tylko paszport i idziemy na targ. Muszę koniecznie kupić koszulkę, bieliznę na zmianę i jakieś gumowe klapki. W martensach za kostki długo nie pociągnę. Z tęsknotą myślę o koszulach funkcjonalnych, które są gdzieś w Paryżu. Ruszamy i znów ten obraz jak z książki: kolorowa ulica, zgiełk, hałas, trąbiące samochody, kosze, torby na głowach i nieśmiertelne „MADAME BLANCHE!!”, do którego już się przyzwyczaiłam. Co chwila ktoś łapie mnie za rękę. Niektórzy są bardzo agresywni i wyraźnie szukają zaczepki. Marianne ostro na nich pokrzykuje. Widzę, że chyba też ma dosyć. Kupujemy szybko to, co potrzebne, i do taksówki! Po drodze dosiada się bardzo młoda kobieta z może rocznym bobasem. Mały nie spuszcza ze mnie wzroku. Wpatruje się we mnie wielkimi, rozszerzonymi, czarnymi oczętami, w których maluje się niesamowite osłupienie. Matka się śmieje i zagaduje coś do Marianne. Z potoku słów wyławiam dobrze mi znane „blanche”. Malec nigdy nie widział białego człowieka!

W hotelu włażę pod lodowaty prysznic. Trochę boli mnie żołądek, nie ma czym oddychać, ale nie jest aż tak bardzo wilgotno! Po Douali nieprędko coś mnie wzruszy. Leżymy na łóżku. Marianne rozłożyła się na kaflowej posadzce. Myślę, że to niegłupi pomysł, jednak trochę obawiam się o moje nerki. Yvette ogląda Mangas i ślicznie podśpiewuje po francusku. Wypytuje mnie, co jemy w Europie, czy mam męża i dzieci. Widzę, że tak jak my postrzegamy Afrykę jako całość, tak Afrykanie postrzegają Europę.

Wieczorem jedziemy na lotnisko. Idziemy do restauracji. Jest klimatyzacja, lotnisko jest nowsze i o niebo czystsze niż w Douali, więc podoba mi się wszystko. Toalety w restauracji też czyściutkie. Jestem pozytywnie zaskoczona.
Wychodzimy na zewnątrz. Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Myślę o tym, że gdy przyleci walizka (w co intuicyjnie nie wierzę !!!), ruszymy w nocną podróż przez dżunglę do Bertoua. Robi mi się jakoś tak dziwnie w żołądku. Obawiam się trochę o tę jazdę po wertepach i do tego w nocy… Ciągle się zastanawiam, czy nie poprosić o. Darka, abyśmy zostali jeszcze dzień i jechali dopiero następnego.

Zaczyna robić się niewesoło. Samolot wylądował, próbuję przedrzeć się przez tłum. Żołnierze blokują przejście. Pokazuję zaświadczenie z Douali. Celnik patrzy znudzony, lustruje mnie od stóp do głów i wreszcie skinieniem ręki pozwala wejść. Pokazuję na Yvette, lecz on stanowczo ją odpycha. Wchodzę sama. Wjeżdżają bagaże. Mojego oczywiście nie ma! Stojący obok biały mężczyzna zaczyna dyskusję z pracownikiem Air France. Domyślam się, że jego walizka też nie dotarła. Wtrącam się do rozmowy i okazuje się, że Włoch też wczoraj przyleciał do Douali i jego bagaż też gdzieś wędruje po świecie. Włoch jest bardzo miły, tłumaczy mi z francuskiego na angielski to, co mówią znudzeni czarni pracownicy Air France. W końcu przychodzi celnik i mówi, że walizka mojego towarzysza niedoli się znalazła! Ale mu zazdroszczę! Bardzo niemiła Murzynka mówi do mnie, żebym zadzwoniła w PONIEDZIAŁEK (jest sobota), wtedy może przyleci mój bagaż. No, teraz już wierzę, że jestem w Afryce! Nikogo nie obchodzi, że muszę jechać dalej, że koczuję w stolicy. A teraz przede wszystkim musimy dostać się do miasta!!

Lotnisko leży jakieś 35 km za Yaounde. Na zewnątrz ciemna noc i Włoch proponuje, że nas odwiezie! Dzwoni o. Darek i zdecydowanie mówi, że mamy natychmiast wyruszyć do Bertoua, wyśle kogoś później po walizkę. Muszę załatwić upoważnienie. Oddaję telefon Włochowi i panowie obmyślają plan działania. Mam wszystkie kwity oddać Massimo. On pracuje w Yaounde i będzie co wieczór jeździł na lotnisko sprawdzić, czy nadeszły moje rzeczy. Zaczynam wierzyć w Opatrzność i wierzę, że spotkałam anioła. Kamień spada mi z serca! Nie musze jeździć więcej na lotnisko!
Massimo wychwytuje z naszej rozmowy „Bertoua” i pyta z niedowierzaniem, czy mamy zamiar w nocy jechać do Bertoua. Potwierdzamy, na co on stwierdza, że nie ma mowy! Zawiezie nas do swojego hotelu, mamy się tam przespać, o nic nie martwić i jutro po śniadaniu możemy ruszyć WRESZCIE do Bertoua! Czuję się, jakby mi ktoś z pleców zdjął furę kamieni. Dziewczyny też się cieszą! Wchodzimy do hotelu, dziewczyny chichoczą. To luksusowy hotel. Marianne obdzwania krewnych i opowiada coś z podziwem. Wychwytuję z nabożeństwem powtarzane co chwilę słowo TROPICANA (dzielnica, gdzie mieści się nasz hotel). Odkrywam klimatyzację. Włączam ją na maksa, ustawiam się pod nią z wyciągniętymi rękoma. Dziewczyny pękają ze śmiechu! Yvette wchodzi do łazienki. Po raz pierwszy widzi wannę. Vivat cywilizacja!

Rankiem z balkonu mam okazję bezpiecznie oglądać kameruńskie życie codzienne. Pranie w miskach przed glinianymi chatkami, gdzieniegdzie widzę umięśnionych młodzieńców uprawiających poranne biegi. Ludzie myją obtłuczone ze wszystkich stron auta. Robię parę zdjęć i schodzimy na śniadanie. Kelnerka jest znudzona. Przypominają mi się restauracje w Polsce z czasów głębokiej komuny. Dopiero gdy chwalę naprawdę wyśmienitą kawę, kelnerka rozjaśnia oblicze w uśmiechu.

   Zabieramy rzeczy i wychodzimy w upał… Jedziemy na dworzec. Marianne ma gęsią skórkę, trzęsie się z zimna mimo gorąca i boli ją brzuch. Martwię się o nią. Na dworcu, najpierw szukamy „toalety” dla Marianne. Jest to dziura w betonie, nad którą krążą stada much. Trzymamy z Yvette parę desek, które udają drzwi, aby ja osłonić. W końcu wsiadamy do małego busika i czekamy aż się zapełni. Moim zdaniem on jest już pełny!
Do okien podchodzą sprzedawcy. Towar mają ułożony na głowie i proponują nam różne rzeczy. Napoje, banany, orzeszki ziemne, zegarki, „złotą” biżuterię, radyjka etc. Kupuję futerał na telefon, Yvette nabywa kurtkę. Na dachu ląduje coraz to więcej bagażu. Jest już tam i motocykl, i „wózek inwalidzki”, kiście bananów, skrzynie, torby i walizki. Nie mam pojęcia, jak ruszymy z miejsca, ale WIERZĘ (chcę wierzyć) w doświadczenie kierowcy i mam wielką nadzieję, że nie ma on skłonności samobójczych… Jestem jak zwykle jedyną białą, ludzie patrzą na mnie ciekawie, lecz życzliwie. Uśmiecham się, oglądam towar oferowany przez sprzedawców, z grubą mamą przymierzamy bransoletki i wybuchamy śmiechem. Kameruńczycy to bardzo wesoły naród.

bus załadowany    Do busika wsiada matka z dwójką malutkich dzieci. Są bardzo brudne i obdarte. Chłopczyk ma może niecałe dwa latka, dziewczynka z roczek. Dziewczynka płacze, co wywołuje duże zniecierpliwienie i utyskiwanie mężczyzn. Kobieta milczy. Chyba nie zna francuskiego. Na pewno nigdy nie chodziła do szkoły. Na jej twarzy maluje się duma. Trzyma przy piersi dziewczynkę, która się poci! Ale jak! Nigdy nie widziałam, tak spoconego dziecka. „Woda” wychodzi jej wszystkimi porami. Myślę, że dziecko ma gorączkę. Chłopczyk siedzi obok mnie i ciekawie mi się przypatruje. Ma w ręku woreczek z wodą i co chwila pociąga z niego łyk wody. Jest bardzo poważny i się nie uśmiecha. W Afryce dorasta się wcześnie. Uczę się od niego cierpliwości. Podziwiam stoicki spokój. Europejskie dziecko wydzierałoby się już wniebogłosy.
Robi się dwunasta. Słońce przygrzewa coraz mocniej. Pomocnik kierowcy zagłada do środka, liczy pasażerów i mam wrażenie, że niedługo ruszymy… Biegnę do dziury z betonem na ostatnie „siku” i w końcu jedziemy! Bus trzeszczy i kwiczy. Jest załadowany do granic możliwości. Czeka nas 140 km asfaltowej drogi i ponad 250 polnej przez busz… Modlę się i wierzę, że dojedziemy cało i zdrowo, choć rozsądek mówi mi co innego.. Jestem już trzeci dzień w Afryce i jeszcze nie dotarłam do Bertoua… Zdaję się całkowicie na Opatrzność!

O dalszych przygodach i życiu misyjnym przeczytacie państwo w następnym liście.

Strona Parafii w Bertoua


Zdjęcia autory