Zakupy, krawcowa i seminarium

Przyprawy

16.03. Środa

Katar zelżał. Mogę oddychać. Po porannych modlitwach udajemy się do kuchni, gdzie czeka na nas „suto” zastawiony stół. Ojciec Darek żegna się znakiem krzyża i mówi:
– Pobłogosław, Panie, ten dżemik i musztardę!

Siadamy, patrzymy na siebie i wybuchamy głośnym śmiechem. Eee tam, gorsze rzeczy się jadło, ale trzeba znów jechać na zakupy. Darek, jak zwykle, nie dostał na czas pensji. Przelew gdzieś „utknął”. Wiadomo, Afryka. Tym razem jednak jest nadzieja, że wyrobiłam mu znajomości w banku. Dyrektor był wniebowzięty, że odzyskałam mu dane. Jako zapłatę dostanę samochód z szoferem (!), który odwiezie mnie na lotnisko. Ufff, odpadło zmartwienie, jak dostanę się do Yaounde. Boję się tylko, aby nie zaczęło na poważnie padać, bo wtedy zostanę odcięta od świata! Drogi będą rozmyte i nieprzejezdne. Deszcze popadują, ale i dosyć szybko wszystko wysycha… Już za sześć dni, w Wielkim Tygodniu odlatuję… Robi mi się nijako…

Aby mnie trochę rozweselić Darek daje mi dzień wolnego i każe wskakiwać do auta. Jedziemy do miasta. Wchodzimy do supermarketu – bardzo „ekskluzywnego”, jak na miejscowe warunki. Handel mają w swoich rękach Libijczycy, uznani w Kamerunie za very białych. Sklep przypomina ciemny magazyn, produkty są zakurzone, gdzieś tam przyświeca obsrana przez muchy żarówka.
Jesteśmy jedynymi klientami. Kupujemy czekoladę do smarowania na chleb. Oglądam produkty „europejskie”. Ceny przewyższają nawet czterokrotnie ceny w Niemczech. Pytam, kto tu kupuje. Słyszę, że biali krezusi z przemysłu drzewnego. Chcemy płacić, ale to nie taka prosta sprawa. Sprzedawca długo i mozolnie wypisuje FAKTURĘ! Kobieta sprawdza, podlicza, mamrocze coś pod nosem z poważną miną. Trzeci sprzedawca rzuca okiem na sprawdzoną fakturę i pakuje nam słoik w woreczek. Wszyscy siedzą przy jednym biurku! Śmieszy mnie groteskowość tej sytuacji.

Na ulicy zauważam sprzedawcę „instrumentów muzycznych”. Chcę kupić dzwony, ale sprzedawca, bezzębny Pigmej, rzuca taką cenę dla Blanche, że Darek mnie odciąga. Marianne przyjdzie za dwa dni i kupi mi te dzwonki. Jestem trochę zła i pytam:
– A jak ich już nie będzie?
Darek wybucha śmiechem:
– Zwariowałaś? Kto to ma kupić?
No, niby racja. Sprzedawca biegnie za mną, proponuje mi kupno spódniczki z trawy, w jakich tańczą pigmejskie kobiety. Nie chcę? To może bransolety na nogi? A może bęben? Bęben chętnie bym kupiła, ale jest takich rozmiarów, że musiałabym mieć tragarza.

Stoisko z materiałami   Zatrzymuję się dłużej przy stoisku z materiałami. Co za kolory! Ten „przemysł” należy do islamskich sprzedawców z północy Kamerunu. Muzułmanin zaprasza mnie, abym usiadła i pokazuje przeróżne materiały. Lydia wdaje się w rozmowę i wnioskuję, że postanowiono uszyć dla mnie nową kabę! Nie mam nic do gadania. Mam tylko wybrać materiał. Wybieram i idziemy do krawcowej! O, matko!
Słaniam się. Upał ścina z nóg. Idziemy między rozwalonymi budami. Wszędzie leżą odpadki, w rowach ścieki i brudne mydliny rozkładają się w prażącym słońcu. Niesamowite, jak każdy rozkręca interes, stara się coś sprzedać lub oferuje różne usługi. W jednej budzie odkrywam zamrażarkę! Nikt mnie nie zatrzyma! Wbiegam do środka, pochylam się nad wielką lodówą i wdycham zimny zapach ryb. Co za ulga! Sprzedawca śmieje się. Ach, ci biali…

U krawcowej   Krawcowa urzęduje w rozwalonej budzie. Ma pomalowane paznokcie tylko u lewej ręki. To zjawisko zauważyłam już wcześniej. Marianne wyjaśnia, że prawa ręka jest do pracy. Gotuje, zmywa, pierze, szyje, wobec tego bez sensu jest malować paznokcie u „pracowej dloni”. W ten sposób oszczędza się lakier!
Najpierw zaczynam targowanie. Krawcowa rzuca cenę. W odpowiedzi Marianne głośno PIERDZI! Oznacza to: „Do dupy z taką ceną!”. W końcu dziewczyny obgadały sprawę i gruba mama zaczyna mnie mierzyć. Siadam przy maszynie, aby trochę odpracować szycie kaby. Śmiejemy się głośno. Moje smutki odleciały precz!

Darek chce mi pokazać miejscowe „atrakcje” i jedziemy na lotnisko. Budynek jest w miarę nowoczesny, ale bez szyb. Nie widać nikogo. Pas startowy to zwykłe klepisko. Pytam, czy coś tu przylatuje? No, czasem. Raz na pół roku.
W drodze powrotnej u przydrożnego sprzedawcy kupujemy grilowane i wędzone mięso. Szukamy miejsca w cieniu. Lydia przynosi mięso z antylopy w pachnącym smakowicie sosie, Marianne kupiła gdzieś obligatoryjną kulę kuskusa. Jest pora obiadowa. Wszędzie płoną ogniska, każdy coś gotuje, miesza w wielkich kotłach. Przeważnie nie na własny użytek, a na sprzedaż.
Uczta   Siadamy przy stole pod parasolem. Po jakimś czasie wychodzi zaspany właściciel. Przynosi nam zimne piwo. Upał jest nieznośny. Jesteśmy mokrzy. Rozkładamy nasze zdobycze na stole. Próbuję wędzonego mięsa. Smakuje niesamowicie! Pytam Darka, co to jest, jednocześnie zastrzegam, że jeśli coś obrzydliwego, to niech lepiej mi nie mówi. Darek śmieje się głośno i mówi, że w takim razie jest to WOŁOWINA. Nie wnikam więc w szczegóły i jem ze smakiem. Po drodze kupujemy pieczone na węglach makabo. Pycha! Przypominają w smaku ziemniaki. Różnią się tylko kolorem i są bardziej sypkie.

Idziemy dalej. Wszędzie brud, upał, kurz i ten nieodłączny, specyficzny ZAPACH AFRYKI… Przy stoisku z przyprawami wybieram i przebieram. Rozkoszuję sę zapachem świeżego pieprzu. Po raz pierwszy założona koszulka Wolfskina sprawdza się w stu procentach. Chłonie wilgoć spoconego ciała i wysycha błyskawicznie. Następnym razem pojadę wyłącznie z taką odzieżą! Nic innego nie ma sensu. Śmieję się, bo w Europie rękawy koszulki wydawały mi się dziwacznie skrojone. W Afryce ten „głupi krój” chroni idealnie moje spalone słońcem ramiona.

Koncert   Zwiedzamy seminarium duchowne wybudowane na obrzeżach miasta. Wszędzie rozstawione są bębny i tamtamy. Płoszymy rozgrzane na betonie bajecznie kolorowe jaszczury. Darek pyta, czy nie chcę zrobić im zdjęcia. Odpowiadam automatycznie:
– Eee tam. Ładniejsze mam w pokoju.
Zdaję sobie sprawę z tego, co powiedziałam i wybuchamy śmiechem. Ale to prawda!
Seminarium jest puste. Studenci mają ferie. Wchodzimy do kościoła i jak zwykle lecę z Marianne do bębna. Co za dźwięk! Roznosi się po pustym kościele. Odstawiamy koncert na cztery ręce.

Wracamy przez dzielnice, kołysząc się po wertepach. W mieście, oprócz głównej ulicy, nie ma asfaltowych dróg. Spotykamy dzieci z misji, które właśnie wracają ze szkoły.
Kolejny dzień dobiega, niestety, końca…

Typowa miejska zabudowa

Zdjęcia autory

Zobacz też:
Misja w Kamerunie, cz. 6