Gladys otwiera bramę, dzieci zeskakują z pick-upa. Jestem! Jestem! Przepełnia mnie radość! Ostoja cywilizacji w środku lasu tropikalnego! Darek prowadzi mnie do mojego pokoju. Misja jest zbudowana w kształcie litery „U” i moje mieszkanie jest na samej górze, po prawej stronie literki. Po zapaleniu światła w pokoju budzimy popłoch w karaluchu wielkości MYSZY: ” O proszę! Tu jest łazienka, a to jest karaluch!” – mówi Darek.

Cieszę się na prysznic. Mam własną łazienkę! W pokoju stoi łóżko, szafeczka i szafa. Spartańsko, ale czego mi więcej potrzeba? Nie mam żadnych rzeczy do rozpakowania oprócz paru kosmetyków w plecaku. Błogosławię pomysł zapakowania moskitiery do podręcznego bagażu.

Darek stwierdza, że najpierw muszę coś zjeść i idziemy do kuchni. Przy bagietce z pomidorami i pasztetem upieczonym przez siostry zakonne Darek zwierza mi się, że rozmyślał już o…. transportowaniu zwłok do Europy!
– Tak długo jechaliście. Nie mogłem się nigdzie dodzwonić i już myślałem, że rozbiliście się w buszu – opowiada mi o swych „różowych myślach”. Tym bardziej dziękuję Opatrzności, że dojechałam cała i zdrowa.
Po kolacji dostaję na drogę latarkę i mogę udać się na spoczynek. W łazience widzę moje odbicie w lustrze i wybucham śmiechem. Widać mi tylko oczy! Jestem cała pokryta czerwonym kurzem: w nosie, w oczach, na całej twarzy mam czerwony pył. Myję się, rozwieszam moskitierę nad łóżkiem, gaszę światło, kładę się nareszcie i przyświecając sobie telefonem komórkowym (w latarce zamokły baterie) upycham szczelnie siatkę… i… zasypiam…

   Budzi mnie szczekanie psów i rozmowy. Wychodzę na werandę. Życie już się toczy, a Darek pyta, czy się wyspałam. Jest bardzo gorąco i wilgotno. Minie pewnie jeszcze trochę czasu, zanim się przyzwyczaję do klimatu. W kuchni czeka na mnie jajecznica. Wsuwam, aż mi się uszy trzęsą. Jestem bardzo głodna. Chwalę głośno pyszne śniadanko. Na mój przyjazd Darek kupił nawet Nescafe. Jakie luksusy! Marianne podskakuje i klaszcze w dłonie. Cieszy się, że mi smakuje. Postanawiamy jechać na targ. Trzeba kupić coś do jedzenia. Skończyły się zapasy i… pieniądze. Przelew nie dotarł na czas.
Jedziemy do biura parafialnego wydębić parę groszy. Poznaję Ewę Gawron – świecką misjonarkę, która miała po mnie wyjechać na lotnisko. Mogę już zacząć się śmiać z moich przygód. Ewa to cudowna osoba! Deklaruje, że może pożyczyć mi parę ciuchów. Ale to wydaje mi się nieważne, a nawet śmieszne. To co mam na sobie jest OK. Mam tabletki przeciw malarii, parę innych, niezbędnych leków, moskitierę, krem przeciw słońcu, szczoteczkę do zębów i jest OK! Śmieję się sama z siebie, że tak mnie przeraziło to zagubienie bagażu. Po wariackiej jeździe przez busz cieszę się po prostu, bez zbytniej egzaltacji, że ŻYJĘ.

Idziemy na targ. Jestem oszołomiona różnorodnością oferowanych towarów. Ludzie przyglądają mi się dyskretnie. Są zazwyczaj bardzo brudni, ale ja też jestem brudna. Po krótkim marszu już pokrył mnie wszechobecny kurz. Niektóre kobiety mają tylko jeden but, albo podarte i podniszczone kreacje sylwestrowe. Na pewno z darów. Nikomu to nie przeszkadza i nikt nie zwraca na to uwagi.
Bertoua leży na granicy lasu tropikalnego z sawanną i widać wyraźnie co oferuje busz. Ananasy, banany, papaje, różne rodzaje zielska, a także… wędzone w całości małpy! Pamiętam, że widziałam taki obrazek w GEO i zalewałam się łzami. Po paru dniach w Afryce, po dzikiej jeździe przez busz, przez bardzo biedne wsie, nie robi to na mnie wrażenia. Ludzie muszą przecież coś jeść. Zabrzmi to może banalnie, ale takie są prawa dżungli. Jedz albo będziesz zjedzony… Opowiadanie TUTAJ o ochronie środowiska, o wirusach przenoszonych przez małpy graniczy z absurdem. Gdy nie ma wyboru, trzeba jeść to, co się ma. Pardon, to co oferuje dżungla.

Zwracam uwagę na chłopca w podartej koszuli. Ma może 15 lat. Jest umysłowo chory. Bełkocze coś, ślini się, ssie kawałek trzciny cukrowej.
– To na pewno jego jedyne dzisiejsze pożywienie – mówi Darek. – I tak cud, że się do tego wieku uchował na ulicy.
Kupujemy warzywa, ryby, wędzone mięso. Mamy już pełne siaty. Upał wciąż nieznośny.

Wchodzimy do baru, czyli rozwalonego baraku. W emaliowanych miskach wnoszą gotowane mięso. Dostrzegam, że pokryte jest jeszcze szczeciną. Darek je ze smakiem. I na zdrowie! Mnie jednak odradza konsumpcję. Twierdzi, i wierzę mu na słowo, że przygotowanie „potrawy” nie ma nic wspólnego z higieną. On ma już żołądek ze stali i zahartowany przebytym durem, tyfusem i malarią. Marianne znów na mnie krzyczy, że muszę coś pić i jeść! Wypijam więc gęste i słodkie piwko karmelkowe. Gasi pragnienie i koi głód. Darek zamawia wino palmowe. Uzyskuje się je w bardzo prosty sposób. Wystarczy naciąć palmę daktylową i podstawić naczynie. Uzyskana w ten sposób ciecz fermentuje i – voila – wino gotowe. Mam spróbować, ale nie za dużo, bo może to się skończyć rozwolnieniem. Dostaję brudny słoik z oderwaną nalepką. Zamykam oczy, staram się nie myśleć o mikrobach i bakteriach na słoju i pociągam łyk. Wino jest białe, lekko musuje i przypomina mi w smaku sok z kapusty. Orzeźwia jednak doskonale.
W drodze powrotnej zajeżdżamy do „asocjacji” Gołąb Pokoju, w której działają Marianne i Lidia (pracownice misji). W samej Berotua jest ok. 200 „asocjacji”. Są to stowarzyszenia, kluby. Ich działanie jest właściwie niezgodne z zasadami… bankowości. Kobiety wpłacają składki i wypłacają sobie pieniądze raz na jakiś czas. Są to niebagatelne sumy, ale na taką wypłatę trzeba czasem czekać po parę lat.

Na mój widok kobiety klaszczą i śpiewają, że przygnał mnie „dzwon”. Nie wiem, jaki to dzwon pokierował mnie do Kamerunu, ale jestem szczęśliwa, że jestem z nimi. W dłonie wciskają mi motykę, to miotłę, maczetę – symbole ciężkiej pracy kobiet kameruńskich. Wykonuję symboliczne ruchy, wywołując mnóstwo śmiechu. Robimy zdjęcie.

   Śmieję się i podryguję w rytm. To niesamowite, ile radości i serdeczności jest w tych ludziach! Kobiety zapraszają nas na mecz piłki nożnej, który odbędzie się wieczorem w wigilię „Dnia Kobiet” (!!!) i pytają, czy wezmę udział w defiladzie, która odbędzie się nazajutrz. Pytanie okazuje się całkowicie retoryczne. Darek informuje mnie, że szyją mi już tradycyjną kabę. Czuję się zaszczycona i podekscytowana tym „wystąpieniem”.

W południe niespodzianka – telefon z lotniska w Douali. Jestem zaskoczona, że ktoś zadzwonił. Wylądował mój bagaż! Pytają, co mają z nim zrobić. Darek nakazuje wysłać go następnym samolotem do Yaounde, a ja po krótkiej euforii znów mam przeczucie, że bagaż tym razem przepadnie na zawsze. Szkoda mi przede wszystkim tych wszystkich rzeczy, które zakupiłam i zorganizowałam (w tym miejscu specjalne podziękowania dla  dziewczyn z gazetowego forum „30+”, które masowo nadsyłały mi paczki) dla dzieci z misji…

    Wieczorem jedziemy na „stadion”. Nie dowierzam własnym oczom, gdy widzę rozgrzewające się KOBIETY! Kibice śpiewają i walą w wielkie bębny. Jestem zachwycona! Co za dźwięki! Niesamowita atmosfera tego klepiska (eee…stadionu – przepraszam bardzo!) udziela mi się. Żałuję, że nie ma ze mną mojego Taty! On kocha futbol, a w takim miejscu i wykonaniu to prawdziwy rarytas!

Wychodzimy wcześniej, bo jedziemy na wieczorną mszę świętą. Odbywa się ona inaczej niż w Polsce. Inne pieśni, ludzie tańczą i grają na bębnach. Teraz wiem już na pewno, że jestem w Afryce.
Udaję się na spoczynek i widzę mojego „znajomego” karalucha. Budzi we mnie odrazę, ale i zachwyt. Jest taki wielki, porusza wąsami (?). Nie widziałam nigdy takiego „stwora”. Jednak spędzenie z nim wspólnej nocy nie wchodzi w rachubę! Mówię do niego głośno:
– Przykro mi, stary, ale zaraz zginiesz.
Pokonuję obrzydzenie i walę w niego gazetą. Teraz mogę się spokojnie umyć. Spływa ze mnie czerwona woda. Dostrzegam sens mycia się w Afryce. W Europie zmywamy najwyżej zapach potu (jeśli ktoś oczywiście nie pracuje w kopalni) i odświeżamy się. W Afryce zmywamy brud! Ze ścian przyglądają mi się jaszczurki. Żywią się moskitami, więc nie przeganiam ich. Ściągam przepocone spodnie, śmierdzącą koszulkę, piorę majtki kawałkiem szarego mydła. Wielką, przydziałową kostkę dostałam zaraz przy przyjeździe od ojca Darka. SZARYM mydłem myją się dzieci, piorze się rzeczy, więc i ja myję się „mydełkiem FA”, jak nazywa je ojciec Darek.

08.03.2005 – Dzień Kobiet.

Ktoś powiedział, że to święto komunistyczne. Tu nikt nie słyszał o takich wynalazkach, ale Kameruńczycy uwielbiają defilady i wszelkie „namacalne” święta.
Wczesnym rankiem ściągam ze sznurka skarpetki, które suszą się już trzeci (!) dzień i jeszcze są mokre. Przypominam, że temperatura otoczenia wynosi ponad 30°C. No, ale ta wilgotność… Rozwieszam skarpetki w pokoju. Przynajmniej jest (mała) szansa, że trochę podeschną.

   Po śniadaniu jak na złość chmury rozstąpiły się i nad nami rozciągnęło się niebieściuteńkie niebo. Będzie jeszcze większa smarówa! Na mopedzie przyjeżdża Marianne wystrojona w kabę uszytą specjalnie na Dzień Kobiet. Rzuca mi reklamówkę, w której jest moja suknia. Z pewną ulgą przebieram się. Zaczynam nienawidzić butwiejącej koszulki! Jedynie spodnie są warte swojej ceny. W stu procentach spełniają swoją funkcję, niemniej zaczynają również śmierdzieć, ale w końcu będę mogła je wyprać! Dzieci śmieją się na mój widok. A Darek z aprobatą stwierdza: „No, możesz tak chodzić!”. Zauważam, że obszerny krój kaby również spełnia swą funkcję. Jest przewiewna, chroni przed upałem i wszechobecnymi insektami. W fałdach odkrywam nawet kieszeń. Zmieści się tam litrowy bidon z wodą! W kuchni Lidia próbuje różne wersje wiązania chustki i narzeka na moje gładkie, lśniące włosy. Kunsztowne wiązania bez wątpienia lepiej trzymają się na głowach afrykańskich. Decyduję się na wersję à la żołnierz Legii Cudzoziemskiej. Chcę mieć dodatkowo  kark zasłonięty przed palącym słońcem.

Wyjeżdżamy. Mijamy tłumy kobiet wystrojonych w jednakowe sukienki. Darek objaśnia, że i po strojach poznać różnice w mentalności. Europejskie kobiety chcą być ubrane niepowtarzalnie, afrykańskie jednakowo. Rozróżnia je tylko kolor chusty na głowie – deklaracja przynależności do danego stowarzyszenia. Moja asocjacja nosi kolor żółty. Rozczulają mnie małe dziewczynki, przystrojone również w sukienki.

   Słońce pali niemiłosiernie. Co chwila pociągam łyka z bidonu. Czuję jak po skórze płyną mi kropelki potu, a jest jeszcze wcześnie rano. Wzbudzam niesamowity entuzjazm! Kobiety cieszą się, klaszczą w ręce, pokazują kciuka do góry. La Blanche jest jedną z nich! To słowo słyszę non stop, ludzie fotografują mnie. Nie lubię być w centrum uwagi, ale udziela mi się ich radość i serdeczność. Afrykanie są tacy inni niż „zimni” Europejczycy! Może to kwestia klimatu, ale zdecydowanie znalazłam się w innej strefie kulturowej.

   Główna „aleja” jest zapełniona kobietami, przygrywa głośno muzyka, skrzyżowania są obstawione policją, w loży honorowej zasiadł gubernator prowincji i miejscowi prominenci odstawieni w garnitury i LAKIERKI. Mam wrażenie, że znalazłam się w południowych Stanach po wojnie secesyjnej. Takie to wszystko nierealne i jak z obrazka. Kobiety obwieszone są sztuczną, złotą biżuterią. Marianne wciska mi również bransoletkę na rękę, abym nie wyglądała za biednie. Modlę się w duchu, żebym nie dostała uczulenia od metalu. Przecież nie będę tłumaczyła tym ludziom walczącym o przetrwanie, co to jest alergia! Nie zrozumieliby i tak, albo uznali, że to kolejne dziwactwo białych. Ojciec Darek tłumaczy, że miejscowi uważają za śmieszne wydawać pieniądze na prawdziwe złoto! Im tańsze i bardziej się błyszczy, tym lepiej. Gdy się znudzi, to kupuje po prostu nowe. Po co wywalać kasę na prawdziwe złoto? Po krótkim namyśle stwierdzam, że nie jest pozbawione to logiki.

Stoimy w tłumie. Jesteśmy numerem 80 (!) w kolejce. Cierpię w słońcu i obawiam się, że zemdleję. Kobiety widzą to i trzymają nade mną transparenty. Cień nie istnieje. Jesteśmy przecież prawie na równiku. Jestem tym bardzo wzruszona. Pocą się wcale nie mniej ode mnie. Tyle, że ich skóra jest przystosowana do tego cholernego słońca! Mam nieść transparent na przedzie. Boże! Ledwo powłóczę nogami, a tu takie coś! Transparent wykonany jest z kawałka drewna i waży swoje. Odmowa jest nie do pomyślenia, więc koncentruję się z całych sił, aby nie upaść pod ciężarem i z wyczerpania… Jestem mokra od potu, nie mam czym oddychać… Marianne pokazuje mi grupkę stłoczonych kobiet pigmejskich. Pigmeje traktowani są jak niewolnicy i pracują często za parę papierosów cały tydzień na polu „lepszego” czarnego, czyli Bantu.

   Wreszcie ruszamy! Na przedzie kobieta z flagą Kamerunu, za nią ja w rzędzie z Lidią, która ciągle psyka i pokazuje, abyśmy równały krok i do kogo obracać tablice. Po paru krokach czuję, że poruszam się jak w zwolnionym tempie, a do loży jeszcze tak daleko! NIE MOGĘ JEDNAK ZEMDLEĆ! Mobilizuję wszystkie siły i nawet udaje mi się kurczowo uśmiechać do wiwatujących tłumów. Wszyscy ciągają się za rękawy i w osłupieniu wskazują w moim kierunku. Towarzyszy temu nieśmiertelne La Blanche! Szczególny zachwyt wzbudzam w dziewczynkach w wieku szkolnym, które w ślicznych, aczkolwiek bardzo przybrudzonych szkolnych mundurkach, wykonują podskoki na mój widok.
   Przy loży uśmiecham się do kamery, według wskazówek odwracam transparent, z ulgą idę jeszcze parę kroków i wreszcie koniec! Obowiązkowe zdjęcie grupowe, pojedyncze to z tą koleżanka, to z tą. Jak małpka w ZOO daję się obracać i fotografować: uśmiech, skłon, objęcie – biała tu nieczęsto defiluje z czarnymi. Darek się śmieje jak wariat, a ja zauważam, że trzęsę się z wysiłku.

Idziemy do baru się napić. Co za ulga! Miejscowi jedzą lody, Darek również, ale mnie odradza. Zresztą nie ruszyłabym ich za nic na świecie. Od przyjazdu do Kamerunu „czuję” mój żołądek. Piję pyszny sok z pampelmuse, przykładam do szyi zimną butelkę.

  Wstępuje we mnie nowa energia. Ruszamy do baru, którego właścicielka jest szefową stowarzyszenia. Jest już pełny wiwatujących kobiet. Każdy podaje mi rękę życząc miłego święta. Przedstawia mi się żona ambasadora Kamerunu we Włoszech, która należy również do mojego „stowarzyszenia”. Nawet ambasador zaszczycił nas na krótko swoją obecnością. Darek proponuje mi wypicie piwa Guiness, które robi tu zawrotną karierę i pomaga na… żołądek. O tym, że ma rację, przekonałam się niejednokrotnie.
Jemy szaszłyki od przygodnego sprzedawcy, który ma towar  rozłożony wprost na… papierowym worku po cemencie. Mięso jest panierowane w orzeszkach ziemnych, a ja staram się nie myśleć o moim żołądku. Każdy kęsek mięsa zagryzam połówką cebuli i mam nadzieję, że są w nich „antybiotyki”, które zabiją bakterie w nieznanego pochodzenia mięsie.

Lidia wyciąga kulkę i podaje ją w obieg. Każdy odgryza kawałek i żuje z namaszczeniem. Darek szepcze mi do ucha, że to koka. Patrzę z przerażeniem na kawałek „korzenia” i stanowczo odmawiam. Przecież nie będę się narkotyzowała! Darek twierdzi, że to nic strasznego. Nie można tego zaliczyć nawet do „miękkich” narkotyków, nie muszę się bać. Jednak w obawie o mój żołądek nie mam ochoty na dalsze eksperymenty. Wieczorem czytam w przewodniku, że popełniłam OGROMNY nietakt towarzyski. Cholera!
   Po kilku leniwych godzinach spędzonych w cieniu drzewa wracamy do misji. Stwierdzam, ze zdumieniem, że koszulka powieszona rano jest wreszcie sucha!! Hallelujah!! Wchodzę pod lodowaty prysznic, woda robi się momentalnie czerwona. Myję się gruntownie w zimnej wodzie. Innej tu nie ma, ale to żaden problem. Co za odprężenie! Spływa ze mnie brud. Z niepokojem obserwuję, że dekolt, twarz i ramiona mam spalone słońcem.

Wieczorem…
   Pompa się zepsuła. Nie mamy wody. Hm… Przygód ciąg dalszy. W Afryce można bez ciuchów na zmianę przeżyć bez problemu, ale bez wody? Ojciec Darek stwierdza, że nieprędko naprawią. Niby ma jutro ktoś przyjść, ale pojęcie czasu w Afryce jest bardzo względne.
– Cholera jasna! – klnie całkiem nie po księżemu i bacznie obserwuje moją niepewną minę.
W końcu mówi, że podziwia mnie za stoicki spokój. Inna już na lotnisku w Douali dostałaby histerii, a ja z dwiema Kamerunkami przejechałam kraj z zachodu na dziki wschód miejscowymi środkami lokomocji. Teraz najważniejsza jest dobra organizacja. Dobrze, że mały „basen” w podwórzu wypełniony jest do połowy wodą deszczową. Będzie na codzienny użytek.
Wodę pitną trzeba zorganizować. W dzielnicy jest wspólna pompa, musimy chodzić po wodę kilkaset metrów. Każdy dostanie do dyspozycji po dwa wiaderka dziennie. Jedno z zieloną wodą na spłukiwanie „brudów”, drugie z wodą czystą do mycia. Błogosławię mój pomysł ścięcia długich włosów specjalnie na ten wyjazd. Jakbym coś przeczuwała. Dlatego może nie dziwi mnie nic? Wody tej jednak nie można pić. Należy ją przefiltrować i gotować 10 minut. Zastanawiam się, co z niej zostanie po takim długim gotowaniu?

Idziemy na kolację, którą specjalnie dla nas przygotowała Lidia. Robi się swojsko. Jemy gołąbki z nadzieniem mięsnym i… makaronem! A dlaczego właściwie nie? Smakuje super! Choć mój żołądek uciska, oj uciska… zapobiegawczo łykam Immodium.
Po wieczornej mszy uczę się historii plemion. Żyje ich w Kamerunie ponad 200! Ojciec Darek pokazuje mi wśród dzieci różnice w wyglądzie. Faktycznie, różnią się układem głowy, drobnymi bądź wydatnymi rysami, a dzieci plemienia Kepere mają dodatkowo blizny na policzkach. Są nacinane po urodzeniu żyletką, najczęściej przez babcie. Taki to sposób upiększania.
   Darek zarządza zbiórkę, bierzemy starsze dziewczyny i jedziemy na dalsze świętowanie. Chata wybudowana w polu, bez okien, służy za dyskotekę. Nikomu nic nie przeszkadza.
Najważniejsze, że głośno gra muzyka. Na ziemi śpią zmęczone dzieci. Tańcuje tu każdy! Maluchy nie potrafią chodzić, trzymają się ściany i wywijają bioderkami. Starsze, bardziej nieśmiałe i przeganiane przez dorosłych, stoją pod ścianami i przyglądają się wygibasom starszych. Tyle w nich radości życia, a ja po raz kolejny zastanawiam się czego właściwie chcę? Po co ta ciągła pogoń za dobrami doczesnymi w Europie? Przecież do szczęścia potrzeba tak niewiele.

   Zostaję entuzjastycznie powitana. Kobiety ściskają mi rękę i dziękują za przybycie. Przewodniczący rady parafialnej stara się prowadzić ze mną konwersację po angielsku i pyta, czy jadam jajka. Potwierdzam, na co on podaje mi jedno, obrane brudnymi paluchami. Gdy w przerażeniu odmawiam, on nie rozumie, co jest grane. Później w przewodniku czytam, że w języku Kameruńczyka nie istnieje przeszłość i przyszłość. Liczy się teraźniejszość. To wiele tłumaczy. Miejscowy policjant siedzi na parapecie i zaśmiewa się, a i ja się śmieję z mojej głupoty i strachów przed wyjazdem:
   Jadę z wieloma strachami, stereotypami, z wielką obawą aby nie zachorować. Nie wiem jak zniosę klimat. Ciekawe czy potwierdzi się „mój obraz” Afryki. Postanowienie numer jeden: nie jeść mięsa, co przez podróżników kwitowane jest śmiechem. W Afryce często można jeść tylko mięso… Pocieszam się, że w dżungli będzie wystarczająco owoców. Moje wyobrażenia są na pewno bardzo naiwne. Właściwie jestem przygotowana na najgorsze. Boję się kontroli celnych, częstych lądowań, nie wiem jak sobie poradzę bez znajomości francuskiego. Właściwie cała jestem strachem.
Nie wiem, czy zabrałam wystarczająco rzeczy na pobyt? Czy starczy mi lekarstw. Mam nadzieję, że dobrze zniosę malarię. Same wahania i mnóstwo wątpliwości.
We wschodnim Kamerunie popaduje już deszcz (pora deszczowa na całego zaczyna się w kwietniu). W mojej głowie powstaje natychmiast obraz: MNÓSTWO MOSKITÓW!
Ponieważ nie ma dużo białych, pewno wzbudzę niesamowite zainteresowanie (wśród moskitów). Autan powinien mnie skutecznie chronić. POWINIEN!

Potwierdziło się jedno. Faktycznie jestem bardzo naiwna:)

Zdjęcia z archiwum autory

Odcinek następny – Moje codzienne życie w Misji
Odcinek poprzedni – Misja w Kamerunie, cz. 2