Część I
Nowa ZelandiaW której dolatujemy do celu, przesypiamy osiemnaście godzin i magicznym autobusem wyruszamy na podbój Północnej Wyspy. A poza tym pada.

Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy wpadł nam do głowy pomysł wyjazdu do Nowej Zelandii. Chyba było to jeszcze zanim Peter Jackson zaczął kręcić zdjęcia do Władcy Pierścieni, w każdym razie z tamtych czasów pochodzi nasz przewodnik po tym kraju. Dużo czasu spędzaliśmy podczytując go i zastanawiając się, co by było, gdyby…

Nie tak łatwo jest po prostu spakować się i pojechać na drugi koniec świata. Zawsze znajdzie się wymówka: praca, brak funduszy, zbyt krótki urlop. Jednak grzechem byłoby nie skorzystać z okazji, gdy do kieszeni niespodziewanie wpada noworoczny bonus, w tym samym czasie Air New Zealand z okazji otwarcia połączenia Auckland-Szanghaj sprzedają bilety za połowę ceny, a szef każe mężowi natychmiast wykorzystać zaległy urlop. Mimo że na skrupulatne zaplanowanie wyprawy nie zostanie nam wiele czasu, decydujemy się natychmiast – lecimy!

Lot, choć długi i przez to męczący, przebiega całkiem przyjemnie. W samolocie, ignorując najnowsze filmowe hity, z zapałem oglądamy serię reportaży z różnych stron Nowej Zelandii, starając się zapamiętać co ciekawsze miejsca. Problem w tym, że – tak samo jak kiedyś przy czytaniu przewodnika – wszystko wydaje nam się ciekawe. Kto powiedział, że 6 tygodni to bardzo długie wakacje? Już widzimy, że nie uda nam się zwiedzić tyle, ile byśmy chcieli. Chyba że przyłączymy się do jednej z japońskich wycieczek.

Z lotu ptaka Północna Wyspa wygląda przytulnie i zachęcająco, niczym wielka, obciągnięta zielonym pluszem poducha. Tu i ówdzie wystaje wulkan albo górski szczyt, błyska tafla jeziora. I choć nasza wielka przygoda jest już na wyciągnięcie ręki, dopiero teraz zaczynamy się naprawdę niecierpliwić. Już teraz chcielibyśmy przedzierać się przez gęste paprocie, wspinać na wulkany, może nawet podejrzeć choć jednego z płochliwych ptaków kiwi? Gdy samolot podchodzi do lądowania naszym oczom ukazują się pierwsi mieszkańcy tej czarodziejskiej krainy – swojskie krasule, spokojnie pasące się w Auckland, największym mieście Nowej Zelandii.


Auckland z lotu ptaka

Przez kontrolę celną przechodzimy zadziwiająco sprawnie. Wystraszeni bardzo restrykcyjnymi przepisami, zabraniającymi wwożenia czegokolwiek, co kiedyś żyło lub rosło, spodziewamy się przynajmniej kontroli osobistej. Tymczasem celnik wita nas swojskim „Jak się masz?!” i wierzy na słowo, że nasz namiot nigdy nie był używany. Drugi zerka jedynie na podeszwy naszych buciorów i życzy przyjemnego pobytu. Jesteśmy w Nowej Zelandii, zmęczeni, ale w wyśmienitych humorach!

Na pierwszy nocleg wybieramy Auckland Central Backpackers, mając nadzieję, że w takim molochu znajdą się przynajmniej dwa wolne miejsca. Autobus z lotniska podwozi nas prawie pod drzwi ACB. To jedno z trzech miejsc, gdzie recepcjonista w ogóle będzie zawracał sobie głowę sprawdzaniem naszych paszportów i meldunkiem. Pewnie Nowozelandczycy wychodzą z założenia, że i poszukiwani listem gończym mają czasem prawo do spokojnego snu. Sen to jest to, czego i my w tej chwili potrzebujemy najbardziej. Zrzucamy plecaki i szybko wskakujemy pod kołdrę, planując ucięcie sobie krótkiej regeneracyjnej drzemki. Zapominamy jednak o włączeniu budzika i po przebudzeniu przerażeni stwierdzamy, że po pierwsze – pada, a po drugie – jest już następny dzień, a my przespaliśmy osiemnaście godzin!
By nie tracić więcej czasu, po szybkim obiedzie wstępujemy do Backpackers World Travel, pierwszego z brzegu biura podróży. Trafiamy na niezwykle sympatycznego Japończyka, cierpliwie obsługującego podobnych nam nieszczęśników. I choć, gdy wreszcie nadeszła nasza kolej, biuro miało być zamknięte już od godziny,  Japończyk cierpliwie nas wysłuchuje i zaczyna przedstawiać różne opcje podróżowania po Nowej Zelandii. W końcu ustalamy wspólnie, że najwygodniej i najtaniej będzie nam skorzystać z oferty jednego z przewoźników specjalizujących się w wożeniu backpackersów. Autostop wykluczyliśmy jeszcze przed wyjazdem, z czystego wygodnictwa, zaraz po przymierzeniu spakowanych plecaków. Wybieramy Magic Travellers Network i jak się później okazuje, jest to strzał w dziesiątkę!

Gdy wychodzimy z biura, jest niemal siódma i ze zdumieniem stwierdzamy, że prawie wszystkie sklepy są już zamknięte! Nawet w Starbucksie poustawiali krzesła na stołach i właśnie myją podłogę. Trochę czasu zajmuje nam znalezienie otwartego supermarketu, bo i nie ma kogo o drogę zapytać – ulice się wyludniły i to nie dlatego, że wciąż pada. Koniec dnia pracy.

Obładowani zakupami kierujemy się prosto do kuchni w naszym „schronisku młodzieżowym”. Auckland Central Backpackers i każdy następny hostel, w którym się zatrzymywaliśmy, wprawiały nas w zdumienie. W każdym była recepcja z prawdziwego zdarzenia i można było płacić kartą kredytową. Pokoje i łazienki, biorąc pod uwagę przewijające się przez nie tłumy, prezentowały się całkiem nieźle. Wszędzie do dyspozycji gościom udostępniano: pralnię, pokój telewizyjny, komputer z dostępem do internetu i kompletnie wyposażoną kuchnię, w której spokojnie można było zostawić torbę z jedzeniem i zastać ją tam następnego dnia. Wystarczyło do niej przyczepić kartkę z imieniem i nazwiskiem. Nieco rozczarowały nas tylko ceny – wyższe o jakieś 30% w porównaniu do podanych w naszym starym przewodniku. Wydaje mi się, że przynajmniej częściowo wina leży po stronie Petera Jacksona.


„Magiczny” autobus

Następnego ranka, z biletami w garści i w towarzystwie całkiem sporej grupy podobnych nam podróżników, czekamy na nasz magiczny autobus. Kierowca nie sprawdza nawet naszych biletów – wystarczy, że ma nas na liście, a my wiemy jak wymówić „to dziwne nazwisko”.
Przed opuszczeniem Auckland zostajemy jeszcze zawiezieni na Mt Eden, jeden z kilkudziesięciu wulkanów rozrzuconych po całym mieście, z którego rozciąga się wspaniały widok na okolicę. Na Mt Eden możemy popatrzeć z bliska na stada krów, które dostrzegliśmy wcześniej z okien samolotu. Jest słonecznie, ale chłodno i wietrznie. Prędko zbieramy się w dalszą drogę. Do Rotorua, gdzie planowany jest następny nocleg, jeszcze osiem godzin jazdy, a po drodze mamy się zatrzymać w Waitomo, by zobaczyć jaskinię zasiedloną przez świecące robaczki.

Muszę napisać kilka zdań, dlaczego tak bardzo byliśmy zadowoleni z podróżowania autobusem. Co niezwykłego może być w turystyce zorganizowanej? Przede wszystkim fakt, jak dobrze jest zorganizowana, zostawiając przy tym podróżnym maksimum swobody. Bilet Magic Travellers Network upoważniał nas do przejazdu określoną trasą (było ich kilkanaście do wyboru), ale pozwalał na dowolnie długie przerwy w podróży, oczywiście w ramach terminu ważności biletu, czyli do roku. Rezerwacji miejsc w autobusie na kolejne odcinki podróży można było dokonać bezpośrednio u kierowcy, telefonicznie, albo przez internet. Czyli łatwo, szybko i przyjemnie. My zobowiązani byliśmy jedynie do stawienia się o czasie we wcześniej wybranym przez nas miejscu. Kierowcy mogli też zarezerwować nocleg, dodatkową wycieczkę i inne atrakcje, a do tego byli kompetentnymi i niesłychanie sympatycznymi przewodnikami. Przez cały czas nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że wiezie nas stary dobry znajomy, a nie dopiero co poznany człowiek.

W Rotorua meldujemy się w Crash Palace, wybranym z firmowej książeczki-przewodnika to all things magic, dostarczonej nam razem z biletami; książeczka ta, wedle słów kierowcy, ma być od teraz naszą biblią. Rzeczywiście zawiera ona mnóstwo przydatnych informacji.
Nasz nowy hostel wygląda jak przytulny dom z dużą ilością sypialni. Nasz gospodarz – wytatuowany olbrzym, wyglądający jakby ukrywał się tu przed wymiarem sprawiedliwości – jest recepcjonistą, sprzątaczem i praczem w jednej osobie i zwraca się do mnie per „kochanie”. Właściwie to wszyscy tu mówią do siebie dear, sweetheart albo honey i nawet nie tak trudno się z tym oswoić.


Kukurydza gotująca się w gorącym źródełku

W ogródku odkrywamy jaccuzzi z gorącą wodą – żaden luksus, jeśli wziąć pod uwagę, że Rotorua to rejon dużej aktywności geotermicznej (pisał o tym w Pinezce Piotr Siennicki). Ale skłania nas to do przedłużenia naszego tu pobytu o kilka dni dłużej niż planowaliśmy. Chcemy przed dalszą drogą podleczyć przeziębienie i wygrzać kości. Nowa Zelandia zaskoczyła nas bowiem pogodą. Jest lato i wciąż pada, co jeszcze jesteśmy w stanie wybaczyć naturze, bo w końcu to dzięki deszczowi tak tu pięknie i zielono. Jest jednak zimno, co nam nieco miesza szyki, bo nie możemy biwakować. Niskie temperatury zdają się jednak nie zrażać stałych mieszkańców Nowej Zelandii, którzy biegają w szortach, koszulkach bez rękawów i często na bosaka, a w najlepszym wypadku w gumowych japonkach, zwanych tu jandals. Podobno nie wychodzą one z mody od ponad 20 lat. Dobrze, żeśmy takowe zabrali, co prawda przeznaczając je do chodzenia pod komunalny prysznic, ale w razie potrzeby będzie w czym zadać szyku.


Muzeum w Rotorua

Zdrowiejemy powoli, inhalując się powietrzem o zapachu siarkowodoru i wygrzewając w gorących źródłach. W cudowne moce tutejszych wód wierzono już od wieków, a w 1908 roku otwarto specjalny budynek, Bath House, w którym kuracjusze, specjalnie w tym celu przyjeżdżający aż z Europy, zażywali błotnych kąpieli. Dziś mieści się w nim doskonale utrzymane muzeum, w którym można się więcej dowiedzieć o historii regionu i zamieszkujących go do dziś Maorysach.

Współczesnych Maorysów spotykamy w Whakarewarewa, wiosce-skansenie, gdzie do dziś żyje się według starych tradycji (tak przynajmniej twierdzą jej mieszkańcy). Mocno tu pachnie Cepelią, ale odżałowujemy 46 dolarów na dwa bilety i pozwalamy przewodniczce oprowadzić się po wiosce. Obserwujemy, jak przygotowywane jest hangi, tradycyjny maoryski posiłek gotowany na parze wydobywającej się z ziemi, podziwiamy system wanien z gorącą wodą, w których, według przewodniczki, codziennie wieczorem kąpią się wszyscy mieszkańcy wioski. Wpadamy na pokaz tradycyjnych tańców i pieśni, w tym We wish you a Merry Christmas w wersji maoryskiej z towarzyszeniem gitary, a na koniec idziemy podziwiać wybuch gejzera Pohutu.


Gejzer Pohutu

W Rotorua dobiegł końca pierwszy tydzień w Nowej Zelandii. A najlepsze dopiero przed nami.

cdn

 

Zdjęcia autory

Następne odcinki:
Magicznej podróży część druga
Czysta, żywa Nowa Zelandia

Zobacz też, jak opisuje N. Zelandię Iwona Waluś:
Aotearoa czyli Kraj Długiej Białej Chmury
Chłopczyce, czyli jak stałam sie Nowozelandką

U nas przeczytasz też o nowozelandzkich zakupach i przyjęciach.