La Serenissima – Najjaśniejsza Rzeczpospolita Wenecka
Dwie są w historii znane – przynajmniej mnie – najjaśniejsze Rzeczpospolite: polska i wenecka. Polska jaka jest, każdy widzi, wobec czego zajmę się wenecką.
Wenecja dziś to turystyczne świecidełko.

Bezzębny lew z powyłamywanymi pazurami. Kiedyś jednak trzęsła połową morza Śródziemnego. Nie przypadkiem w tylu miastach dalmatyńskich stoją campanile podobne do tej na placu św. Marka i widoczne są tegoż Marka lwy. I nie przypadkiem trafił do pracowni Tycjana Kreteńczyk Domenikos Theotokopulos, znany z dala od ojczyzny jako El Greco. Wenecjanin Marco Polo rozpracowywał szlak jedwabny. Wenecja rywalizowała z Genuą, Bizancjum, a potem Turcją. Z czasem jednak jedwabne koronki wygrały z niewygodami wypraw po jedwab, a bohaterem został Giacomo Casanova, rycerz damskich komnat, lew z peruką i kokardką. W 1797 Bonaparte, który właśnie dawał przykład, jak zwyciężać mamy, obalił Republikę Wenecką. 9 maja abdykował Ludovico Manin, ostatni doża, 20 lipca odegrano w Reggio Emilia Mazurek Dąbrowskiego. Jednemu wstyd, drugiemu nadzieja – płonna. Tak zakończyło się 11 wieków Serenissimy. Potem nastąpiła dominacja austriacka i wreszcie włączenie w 1866 do zjednoczonych Włoch.
W programie wizyty miałem spotkanie z Wenecją jako taką, ale również z imigrantami – Grekami, Ormianami, Żydami. W pierwszy wieczór poszedłem zaułkami w kierunku placu św. Marka. Co pielgrzymka, to pielgrzymka, zacznijmy od miejsc świętych. I nie tyle świętych przez świętego Marka, ile przez sumę moich wspomnień i marzeń. Od Włoch i Wenecji zacząłem kiedyś moje wojaże. Szedłem zaułkami, mostkami nad kanałami i wreszcie pod łukiem kolumnady ukazała się fasada bazyliki, oślepiająca złotem w promieniach zachodzącego słońca.

Po latach byłem z powrotem. Wszystko było na miejscu – bazylika, campanila, kolumny na piazzecie,

gotycka fasada Pałacu Dożów. A na placu stoliki przed Caffè Florian i orkiestra grająca salonowe kawałki z Belle Epoque. Brakowało jedynie Tomasza Manna przeglądającego rękopis opowiadania o pięknym Tadziu.

A potem wieczór i spacer po nabrzeżu, Riva degli Schiavoni. Coraz ciemniejsze, granatowe niebo, naprzeciw wyspa San Giorgio powoli redukująca się do paru świateł. Błyszczące ostrza gondol, miarowy plusk ich kadłubów kołyszących się w kanale.

W zasadzie wszystko stoi jak kiedyś. Nawet pizzeria San Giorgio, w której z kolegą popijaliśmy pizzę czerwonym winem, aż właściciel zaczął dyskretnie gasić światło. Był to czas, gdy Polskę mroził stan wojenny, a my byliśmy w tym bajkowym mieście.
Wenecja literacka
Gdy wspominam Tadzia i Śmierć w Wenecji otwiera się szuflada, nie – cała szafa pełna skojarzeń. Tak się składa, że Wenecja działa jak wzmacniacz uczuć i natchnień. Ile par przeżywało w gondolach swe pierwsze wzruszenia, ile spędzało miodowy miesiąc, ile wracało po latach do wspomnień, ile wreszcie uświadamiało sobie pośród zbytecznego nagle piękna pałaców i kanałów chłód i pustkę, jak bohaterowie Smutnej Wenecji Aznavoura! A kto czuje Bożą iskrę, bierze notatnik, szkicownik, lub przynajmniej odkurza aparat fotograficzny, jak autor tych słów.

Niektórzy dostają tu jakiejś dziwnej melancholii. To tu Tomasz Mann spotkał w 1911 młodego Władzia Moesa z Polski, spędzającego z rodziną wakacje. Z Władzia (Mann usłyszał Adzio) zrobił się Tadzio, temperatura namiętności się podniosła, a zafascynowany chłopcem starzejący się pisarz umarł na cholerę. Wszystko musiało się odbyć w sferze wyobraźni, gdyż pan Władysław dopiero z filmu Viscontiego dowiedział się, jaką rolę odegrał w światowej literaturze jako chłopiec w marynarskim ubranku. To tu starzejący się pułkownik Cantwell w Hemingwaya Za rzekę, w cień drzew kocha młodziutką contessę Renatę ze sławnego rodu Dandolo, której praszczur Enrico (wrócimy do niego) złupił w średniowieczu Konstantynopol. Po czym (jakżeby inaczej) umiera. Sam Hemingway poznał w Wenecji uroczą dziewiętnastolatkę, a co było marzeniem w życiu, stało się faktem w powieści. Z mniej melancholijnych autorów wymienię Italo Calvino i jego Niewidzialne miasta, 55 miast, o których Marco Polo opowiada Kublaj Chanowi, a każde z nich jest inaczej widzianą Wenecją.
Wenecja wenecka
Znowu ugrzązłem w bibliotece, wyjdźmy do światła. Dużo chodziłem po mieście. Po Canal Grande pływa vaporetto, ale poza nim najszybciej porusza się na piechotę. Dobrze jest mieć sprawne nogi, a zwłaszcza kolana, bo nawet idąc po prostym przekracza się co chwilę poprzeczny kanał, nad którym jest mostek ze schodkami, bo musi przepłynąć pod nim gondola. Dlatego niepraktyczny jest duży bagaż, walizki na kółkach i wózki dziecięce. Dlatego też nie jest to za wygodne miejsce do mieszkania, zwłaszcza dla osób starszych, a takich jest coraz więcej. W całej Wenecji właściwej nie ma wielkiego supermarketu. Są restauracje, kanapkarnie, pamiątkarnie i muzea, między którymi biegają turyści z plecaczkami.
Jako kajakarz-amator podziwiałem technikę sterowania gondoli. Gondolier ma do dyspozycji jedno wiosło, którym łódkę napędza, hamuje i zmienia jej kurs. W wąskich kanałach z zakrętami pod kątem prostym nogą odpycha się od murów, żeby jej nie zniszczyć. Do tego płaskodenna łódka nie powinna się chybotać, że o wywrotce nie wspomnę. Z punktu widzenia fizyki i geometrii budzi to mój szczery podziw.

Z muzeów nie mogłem odpuścić Akademii, obowiązek to obowiązek. Bellini, Giorgione (Burza), Carpaccio, Tycjan, Tintoretto, Veronese i Tiepolo. Czyli głównie sztuka regionalna. Tyle że Wenecja to region szczególny. Mam problem z odbiorem sztuki manieryzmu i baroku, wydaje mi się zbyt egzaltowana. Jednak gdy przyłączyłem się do grupy zwiedzającej z przewodnikiem wystawę ostatnich dzieł Tycjana, zrobiła ona na mnie wrażenie. Fakt – gdy poszczególnym dziełom się uważnie przyjrzeć i zapoznać z kontekstem, nabierają innego życia. Dotarłem też do kościoła Santa Maria Gloriosa dei Frari zastanawiając się, jak coś tak wielkiego może się trzymać przez parę stuleci na palach. Centralny dziełem sztuki jest tam olbrzymi obraz Tycjana przedstawiający Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny (L’Assunta). Ma 668 na 344 cm, namalowany jest na 21 deskach (7 rzędów, w każdym 3 poziomo). Podobał się Napoleonowi, ale rozmiar uchronił go przez przymusowym wyjazdem do Luwru. Udało mi się w niego wczuć, mimo nadmiernej egzaltacji i kiczowatego dziś różu. Ale Tintoretto musi poczekać na kolejną okazję.
Barbarzyńcy
Nazajutrz po przyjeździe wybrałem się na wystawę Roma e i barbari w Palazzo Grassi. Bilet kupiłem przez Internet, z wejściem na określoną godzinę. Coraz częściej się z tym spotykam, pozwala to uniknąć kolejki. Problem w tym, że kolejki na ogół też nie ma, a stres z terminem zostaje. Wystawa niewątpliwie ciekawa, jak każda solidna retrospektywa. Główną ideą jest pokazanie płynnego przejścia między cywilizacjami, a zwłaszcza tego, że nie wpadł świat w czarną dziurę. Jak mawiał Szwejk – nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było, więc i za barbarzyńców świat jakoś się kręcił.
Barbarzyńców najbardziej interesowały sztuki wojenne i symbole statusu, wobec czego najpiękniejsze eksponaty to miecze, tarcze, ozdoby szat, puchary, wyroby złotnicze. Tymczasem ludy podbite zachowują co się da z dawnych umiejętności. Jeżeli coś z tego spodoba się nowym panom, tym lepiej. Fajnie przecież mieć w domu mozaiki jak Rzymianie. Tyle że w niektórych przedsięwzięciach więcej siły niż sposobu. Król Ostrogotów Teodoryk zbudował sobie w Rawennie (520 n.e.) mauzoleum. Chciał je mieć na rzymską modłę, z kopułą. A że widocznie nie było już nikogo w okolicy, kto potrafiłby skonstruować porządną, wobec tego wyrąbali z jednego kawałka – 300 ton, 11 m średnicy. Ale postawili. Mogę sobie wyobrazić tych muskularnych osiłków i ich podbechtaną ambicję (my ze szwagrem po pijaku nie takie kamienie podnosili).
Można by pomyśleć, że nic się właściwie nie stało. A tu w jednej z ostatnich sal pojawiają się nagle książki, gdzieś koło VIII wieku. Niektóre z Irlandii, tajemniczej odległej, wietrznej wyspy, skąd tyle światła wróciło we wczesnym średniowieczu na kontynent. Więc jednak czegoś brakowało. Lektura nie była ulubioną rozrywką Childeryków. Nawet Karol Wielki miał od tych rzeczy Alkuina, a sam potrafił jedynie wymalować swój monogram KAROLUS.
Na marginesie – niektóre znaleziska pochodzą z terenu obecnej Polski. Byli u nas Hunowie i Wandale. Niektórzy zostali do dziś.
Grecy
Wenecja i Bizancjum – cóż za historia! W roku 540 Belizariusz, generał cesarza Justyniana, zdobywa Rawennę, stolicę Ostrogotów (tych od Teodoryka i jego monolitycznej kopuły), gdzie ustanawia stolicę egzarchatu, obejmującego odbite od barbarzyńców Włochy. W mrokach średniowiecza powstaje miasteczko na peryferiach imperium. Tradycja mówi, że pierwszy doża (dux), zależny jeszcze od Bizancjum, Paolo Lucio Anafesto, obejmuje władzę w roku 697, co rozpoczyna dokładnie 1100 lat do abdykacji ostatniego. Miasteczko się rozwija i ma ambicje. Zbudowana w końcu XI wieku bazylika św. Marka staje do rywalizacji z bazyliką Hagia Sophia w Konstantynopolu – ponad 4000 m2 złotych mozaik. Wenecja rozwija handel, zakłada kolonie, zdobywa wybrzeże dalmatyńskie. Wreszcie w 1204, wykorzystując spór o tron bizantyjski, dowodzący czwartą krucjatą doża Enrico Dandolo skłania krzyżowców do obrania kursu na Konstantynopol zamiast do Ziemi Świętej. Rycerze Zachodu łupią metropolię Cesarstwa Wschodniego i zakładają tam marionetkowe państwo.
Jedną z konsekwencji było ułatwienie ekspansji Turkom, ale na razie dwóch się biło nie myśląc o trzecim. Inną były niepowetowane straty kulturalne. Takiego bibliomaniaka jak ja do dziś przechodzą ciarki na myśl o płonących rękopisach wtedy w Bizancjum czy dawniej w bibliotece aleksandryjskiej. Barwnie przedstawił te wydarzenia Umberto Eco w Baudolino, pełnej akcji powieści łotrzykowskiej. Wenecjanie nakradli też mnóstwo skarbów. Najbardziej znane są rumaki Lizypa, stojące niegdyś w hipodromie konstantynopolitańskim, które ustawiono na frontonie bazyliki św. Marka. Zwinął je stamtąd Napoleon i wystawił w Luwrze, ale że wojny przegrał, kwadryga wróciła do Wenecji po Kongresie Wiedeńskim.
W 1453 wymęczone wewnętrznymi konfliktami i podgryzaniem przez sąsiadów Imperium Bizantyjskie pada ofiarą Turków. Grecy uciekają na zachód, w tym do Wenecji. W bagażach wielu ma ocalałe z pożóg książki. Jak kiedyś greccy niewolnicy uczyli rzymskich młodzieńców filozofii, tak i teraz z Grecji przybywa ważny impuls dla nadchodzącego renesansu kultury antycznej. Ex oriente lux. Emigranci otrzymują kościół św. Jerzego, San Giorgio dei Greci, Άγιος Γεώργιος των Ελλήνων.

Przy kościele jest muzeum ikon. Dziś korzystają z kościoła również Rosjanie, Rumuni i Mołdawianie.

I ja tam byłem, śpiewów słuchałem, kadzidło wdychałem i kawałek chleba zjadłem, zapytawszy uprzednio kapłana, czy mogę.
Ormianie
Klikając na informacje o Wenecji doklikałem do ormiańskiego klasztoru św. Łazarza. Znajduje się (jak łatwo zgadnąć) na wysepce San Lazzaro degli Armeni. Vaporetto jeździ tam parę razy na dzień, przystając po drodze przy wysepce San Servolo, gdzie do niedawna był szpital psychiatryczny,

niegdyś o barwnej nazwie Manicomio centrale del Veneto, della Dalmazia e del Tirolo – oczywiście w byłym klasztorze, jak to w Wenecji. Klasztor św. Łazarza można zwiedzać jedynie w grupie. Należy przyjechać na 15:30 i zgłosić na portierni. Grupy oprowadza elokwentny i wielojęzyczny mnich, sam będący jedną z atrakcji. To jeszcze może nie Indiana Jones, ale jest atmosfera pewnej tajemniczości. Odizolowane od świata miejsce z innej epoki, krużganki i biblioteka ze starymi tomiskami w skórze,

iluminowane manuskrypty sprzed stuleci w niezrozumiałych alfabetach.


Same alfabety rozpoznaję jako ormiański i arabski, ale niewiele mi to pomaga. Poza tym szwarc, mydło, powidło, czyli nagromadzone przez wieki dary. A to cyzelowana kulka w kulce z kości słoniowej, a to świetnie zachowana mumia. Ktoś dał, zostało.

Cała ściana obrazów Iwana Ajwazowskiego, słynnego rosyjskiego marynisty, który, jak się okazuje, również był Ormianinem (Owanes Ajwazjan). Ormianie są wśród nas. Charles Aznavour, ten od smutnej Wenecji, to Shahnourh Varinag Aznavourian (Շահնուր Վաղինակ Ազնավուրյան dla wtajemniczonych), ma swój pomnik w Armenii, w Gyumri, dawniej Leninakan, dawniej Alexandropol, dawniej Gyumri. I w Polsce jest Ormian sporo, często trudno by było się domyślić. Przynajmniej w części: Lechoń, Kawalerowicz, Cybulski, Penderecki, Herbert, a nawet Słowacki.
Sam klasztor należy do zakonu mechitarystów, założonego w 1701 przez Mechitara z Sebasty. Jest to zakon ormiańsko-katolicki o regule opartej na benedyktyńskiej. Obrządek jest ormiański, także ormiańskie są księgi, którymi nasz przewodnik robił wrażenie na zwiedzających, zwłaszcza na Ormianach z Ameryki. Już w drugiej połowie I wieku apostołowie Bartłomiej i Tadeusz dotarli do Armenii z nauką chrześcijańską. W roku 301 (314?) ochrzczony został król Trdat III i Armenia stała się pierwszym państwem chrześcijańskim. Choć mechitaryści uznają zwierzchność papieża, a nie patriarchy wszystkich Ormian (katolikosa), tradycja taka jest nie do pogardzenia. A sam klasztor jest dla Ormian ważnym ośrodkiem podtrzymywania tradycji. Biblioteka posiada 200 tysięcy tomów, w tym ponad 4000 manuskryptów ormiańskich. Dla narodu gnanego po wszystkich kontynentach dziejowymi zawieruchami taka wysepka schowana gdzieś na lagunie jest bezcenna.
Żydzi
Idąc od dworca ulicą Lista di Spagna, za Campo San Geremia i kanałem Cannaregio docieram do Ghetta. Nieprzygotowanego turystę (jak mnie kiedyś), spacerującego z porcją lodów w dłoni wśród restauracji i sklepików może ten napis zaskoczyć. Tutaj? Na wakacjach? W pierwszej chwili rozglądam się, szukając SS-manów z psami i karabinami maszynowymi. Nie ma nikogo. To znaczy otacza mnie zgiełk turystów i handlarzy, ale nie ma nikogo takiego. Przez Sottoportego de Gheto opuszczam aryjską stronę.

Nic się szczególnego nie dzieje. Pojawia się pierwsza koszerna restauracja.
Tym razem wiedziałem, dokąd idę i po co. Pierwsze ghetto w Europie. Najpierw parę słów o nazwie. W dzielnicy tej były odlewnie, a getto (od gettare – rzucać, pewnie spokrewniane z niemieckim giessen – lać, odlewać) to odlew z surowego metalu. Właśnie znalazłem opis technik odlewnictwa na stronie pewnej firmy metalurgicznej spod Bolonii. Co chwilę występuje tam słowo getto – słowo jak każde. Getto czy ghetto? Oryginalne słowo pisane jest getto, co brzmi dżetto, ale osiedlający się tam aszkenazyjscy Żydzi nie potrafili tego wymówić, dodano więc w pisowni „h” (ghetto), by wymawiać getto, jak spaghetti – spagetti. A poza Włochami „h” jako nadmiarowe zanikło. W Wenecji piszą też na ogół przez jedno „t”, ale to pewnie dialekt (jak Giorgio -> Zorzi i inne).
W 1516 Rada Dziesięciu nakazała Żydom osiedlać się w Ghetto. Najpierw na miejscu nowej odlewni (Ghetto Nuovo), potem starej (Ghetto Vecchio).

Trochę to mylące. Nie należy sprawy demonizować, bo podówczas normalne było, że różne grupy żyły w różnych dzielnicach. Przez to też łatwiej jest zachować własne obyczaje nie działając na nerwy drugim. Polaków na Greenpoincie też nie trzymają siłą.
Zakazano Żydom uprawiania wszystkich zawodów oprócz handlu tekstyliami, pożyczania pieniędzy i medycyny. To też nie jest aż takie szokujące, bo dostęp do rzemiosł był obwarowany w tych czasach licznymi przepisami i kontrolowany przez cechy. Tak jak zakazano Żydom budowania z marmuru, potrafili władcy zakazać ludziom podlejszego stanu ubierania się w jedwab. Zestaw dopuszczalnych zawodów jest dość specyficzny. Nikt nie lubi lichwiarzy, nawet gdy procent niewysoki. Sam fakt, że pożyczyłem kiedyś, a oddać muszę teraz, pożyczyłem cudze, a oddać muszę własne, nie budzi sympatii do wierzyciela.
Trzeba uważać z przyczepianiem łatek, zwłaszcza według utartych schematów. W Bernie, stolicy tolerancyjnej Szwajcarii, po kilku pogromach zakazano Żydom w 1427 osiedlania się. Zakaz obowiązywał do roku 1846, choć i wtedy późniejszy prezydent konfederacji uważał, że prawdziwą katastrofą byłoby jego uchylenie. Po reformacji w 1528 został również zakazany obrządek katolicki. Jeszcze na początku XIX wieku byli katolicy ledwie tolerowani, a przejście protestanta na katolicyzm jako naruszenie porządku społecznego podlegało karze, jak dziś w Arabii Saudyjskiej.
W koszernej restauracji kuchnia izraelska, ale z obecnego Izraela, więc śródziemnomorska. Nic wschodnioeuropejskiego, niestety. Na pociechę rosyjskojęzyczny kelner.

Kto chce się o Ghetto czegoś dowiedzieć, powinien odwiedzić Museo Ebraico i dołączyć do wycieczki z przewodnikiem, bo na przykład do synagog inaczej nie wpuszczają. Strona muzeum jest warta odwiedzenia, nawet po wizycie w realu, ponieważ z kolei w synagogach nie wolno fotografować. Muzeum nie jest duże. Jest w nim sporo eksponatów związanych z kultem religijnym i obrzędami żydowskimi. Wśród rozmaitych sreber zrobiły na mnie wrażenie przenośne zwoje księgi Estery w ozdobnych futerałach, odczytywane podczas święta Purim. Można je nabyć i dziś, również przez Internet. Tu wyjątkowo piękny egzemplarz, nie za tani (Our Low Price: $7,400.00).
Z grupą można również zwiedzać synagogi. Widziałem dwie synagogi Żydów wschodnich (aszkenazyjskie) i jedną zachodnich (sefardyjską). Synagogi aszkenazyjskie są trochę schowane, na piętrach normalnych budynków, sefardyjskie przypominają architekturą barokowe kościoły. Widać w nich ciągły konflikt między chęcią wystawności – pieniądze w końcu były, a samo miasto nie grzeszyło skromnością – a zakazami administracyjnymi i religijnymi. Pieniądze pozwalały na zatrudnianie najlepszych weneckich architektów, ale na przykład nie wolno było Żydom używać marmuru. Zastępowano go marmorello, marmuropodobną masą. Religia zabraniała przedstawiania postaci, dlatego poruszano się na granicy zakazów, albo lekko poza. Przypomina mi to stary żydowski kawał, gdzie ktoś sprzedaje białe płótno jako Przejście Żydów przez Morze Czerwone: Żydzi już przeszli, Egipcjanie nadchodzą, a morze się właśnie rozstąpiło. W weneckiej synagodze płaskorzeźba przedstawia fale i koła tonącego wozu. Reszta jest w wyobraźni. A na posadzce regularny geometryczny wzór, lecz jedna płytka jest ułożona błędnie – tylko Stwórca może być doskonały.
Pouczająca wizyta. Jedno miejsce ściska jednak za gardło – wmurowana tablica dla upamiętnienia 204 Żydów deportowanych z Wenecji do obozów zagłady. Wróciło ośmiu.

Muzyka
Mówimy: muzyka, myślimy: Vivaldi. W młodych mych latach słyszałem w radiu cośi to cośmnie zachwyciło. Wreszcie się dowiedziałem, co to jest, kupiłem płytę, moją drugą po używanym Simonie i Garfunkelu. Ile musiała ona znieść! Potem wpadła mi w rękę książeczka Alejo Carpentiera Koncert barokowy o rudym księdzu, prete rosso i jego muzykujących sierotkach z Ospedale della Pietà. Idąc do greckiego kościoła znalazłem to miejsce,

lecz Piccolo Museo „Antonio Vivaldi”otwarte jest tylko dwa dni w tygodniu. Na razie zostało mi zdjęcie kartki na drzwiach.

To kolejny argument, by podróżować z otwartym budżetem czasowym i finansowym.
Upodobania ludzkie są zmienne – muzyka Vivaldiego została zapomniana do około połowy XX wieku. Wiem: był Beethoven i Chopin, ale wygląda na to, że w XIX wieku nikt nie grał i nikt nie słyszał Czterech pór roku. Obecnie zbłądziły pod strzechy, jak Słoneczniki van Gogha, ozdoba co drugiej stołówki pracowniczej w PRL. Słuchałem ich i w Wenecji. Wieczorem muzea są zamknięte, na vaporetto można się przeziębić (a ze środka mało widać), więc poszukałem muzyki. Miałem nawet ochotę się wykosztować na operę w Teatro La Fenice, ale był tylko gościnnie z Berna Andrey Boreyko z Musorgskim i Szostakowiczem. Nie po to jestem w Wenecji, by słuchać rosyjskiej muzyki pod berneńskim dyrygentem.
Skorzystałem więc z hotelowej broszurki i poszedłem na koncert barokowy. Odbył się on w stylowej sali na piętrze pałacu (w Wenecji trudno o budynek, który nie jest kościołem, klasztorem lub pałacem). Muzycy byli w strojach z epoki, w perukach i krynolinach. Grali znane każdemu kawałki – Vivaldiego, Albinoniego. Typowy koncert dla turystów. Obok mnie siedziały Japonki. Gdyby ci sami grali to samo (lub lepiej coś mniej melodyjnego) w normalnej sali, w normalnych strojach, byłby to normalny koncert. A tak trudno mi było powstrzymać się od wrażenia, że jestem na koncercie dla turystów. Bo turyści to coś poniżej krytyki, zwłaszcza dla podróżnika. W pewnym przewodniku ostrzegali: przyjedźcie tam wcześnie rano, zanim pojawią się turyści. Ale bez żartów – muzyka była dobrze grana i miła dla ucha.
Ale muzyka w Wenecji to nie tylko Vivaldi w pałacach. Wracając z ormiańskiego klasztoru z mniszą półgorzką naleweczką w plecaku, usłyszałem gitarę. Brzmiała nieźle. Jak dobra muzyka, to pewnie z Polski. Podszedłem, obejrzałem wystawione płyty.

Intuicja mnie nie zawiodła. Ulicznym muzykiem był Tadeusz Machalski. Porozmawialiśmy trochę o taktykach wyboru miejsca, czasu i repertuaru, rozkładających obok podróbki Louis Vuitton i Dolce&Gabbana czarnoskórych handlarzach oraz przepisach regulujących uliczne muzykowanie w różnych miastach. Kupiłem dwie płyty, spodobały się potem żonie, tygodniami słuchaliśmy ich na okrągło. Dwa lata temu we Florencji w podobny sposób poznałem niejakiego Piotra Tomaszewskiego. Też grał na placu świetne kawałki. Przez moje Berno latem przewijają się muzycy z Polski: wibrafoniści z Gdańska, kwartety smyczkowe z Krakowa i inni. Pewnego razu krążące kwartety trafiły na siebie, połączyły się w oktet i zagrały parę rzeczy, tych co wszyscy znają: Eine kleine, Wiosnę, Taniec węgierski. To jednak miłe, spotykać utalentowane młode kadry z ojczyzny.
Wenecja… Ile tu historii i historyjek! Ile losów się splata, losów ludzi, miast, narodów! Dziś nikt się już nie obawia weneckich zbrojnych okrętów, uroda jej przygasła, szata wypłowiała, lecz jest wciąż magnesem dla wielu. Póki jeszcze trzymają się pałace, póki jej jeszcze nie zalała acqua alta, odwiedzajmy ją – lub przynajmniej o niej marzmy.
Przeczytaj też artykuł o pewnej sławnej wenecjance oraz o karnawale w Wenecji