Witamy na Jamajce.

Po dwunastogodzinnym locie, z małą przerwą na Kubie (która dla mnie – i tylko dla mnie, była powrotem do przeszłości), lądujemy w Mobay. To znaczy w Montego Bay, ale tej nazwy i tak się tutaj nie używa. Jest ciepło, duszno i … mokro. Ba, pada nawet deszcz. Zupełnie jak w Düsseldorfie. Jesteśmy wściekli z rozczarowania. „My” to znaczy ośmiu znajomych Niemców i ja – niejako element rozrywkowy grupy. Rok 1999 dobiega właśnie końca, o przyjęciu Polski do EU nikt jeszcze nie słyszał, zaś paszport i wizę okazuję podczas całej eskapady w okienkach dla Trzeciego Świata. Ma to swoje plusy – w przeciwieństwie do moich towarzyszy nie muszę stać w kolejkach.
Ostatni stempel od szeroko wyszczerzonego jamajskiego urzędnika i już jesteśmy przed budynkiem lotniska, gdzie pakujemy się do czekającej na nas autobuso-taksówki. Według mapy Silver Sands leży niedaleko – 40 km, a droga oznaczona jest jako autostrada. Mapa jest niemiecka, autostrada zdecydowanie nie. W zasadzie jest to pełna wybojów, wąska asfaltowa szosa bez pobocza. Za to nasz kierowca jedzie nią jakby była czteropasmówką. Miły zwyczaj – przed każdym zakrętem trąbi się donośnie, by uprzedzić nadjeżdżającego z przeciwka, że nie jest sam na drodze. Szczególnie ważne jest to w nocy, ciemnej jak pieron, gdyż tubylcze auta niejednokrotnie ślepe są na oba oczy i wyposażone tylko w odblaski. Albo w latarkę. Naprawi się jutro, come soon man.

Przyznaję – już w trakcie lotu podejrzewałam, iż Jamajka nie jest najlepszym pomysłem dla ciężarnej. Autostrada do Silver Sands sprawia, że moje podejrzenie przepoczwarza się w głębokie przekonanie. Mam tylko nadzieję, że domek wczasowy będzie wyglądał tak, jak na zdjęciach.
Wygląda. Biały bungalow z małym basenem i ogródkiem. Późniejszy rekonesans po osiedlu wczasowym da nam, co prawda, pojęcie, że wynajęliśmy najskromniejszą willę, jaką Silver Sands dysponuje, ale po co więcej, skoro i tak czas będziemy spędzać na zwiedzaniu i wylegiwaniu się na plaży. O ile przestanie padać. Na razie nie przestaje, więc rozpakowujemy graty i szukamy źródła denerwującego szmeru w pokoju. Acha, wentylator. Wyłączyć dziadostwo. I otworzyć okno – świeże wieczorne powietrze ochłodzi nas lepiej niż hałasująca technika. Błąd. Widać, że nigdy przedtem nie byliśmy w tropikach. Powietrze z zewnątrz jest, co prawda, świeże. Ale prócz chłodnego powiewu, nasz pokój nawiedza hałas cykad i jakiś ptaków, oraz całe stado głodnych komarzysk, które kąsają nawet mnie… Zamykamy okno i włączamy wentylator.

Deszcz pada też i następnego ranka, więc każde z nas zaszywa się z jakąś książką w kąt i udaje, że tak właśnie planowało spędzić przełom tysiącleci. Na szczęście koło południa pogoda się poprawia i można się rozejrzeć po okolicy.


widok sprzed willi

     Wąska, wyłożona kamieniami ścieżka prowadzi w dół zbocza, ku plaży. Dwieście metrów i stoimy na piasku. Srebrnobiałym, miałkim, jedwabistym. Nic dziwnego, że dał nazwę osiedlu. Morze Karaibskie, nieco jeszcze skłębione po niedawnym sztormie, przebłyskuje szarawym błękitem, jednak im bliżej plaży, tym gładsze jest i… turkusowe. Aż trudno uwierzyć, że to jest prawdziwa woda, a nie podkolorowany obrazek. Po lewej, w kierunku Mobay, plaża biegnie płasko, zatacza łuk, który na cyplu ozdobiony jest małą drewnianą altanką. Jeszcze dalej na zachód położona jest dzika plaża, z grubszym piaskiem, kamieniami, śmieciami. Plaża tubylców, miejsce pracy rybaków. To ona będzie nam przez dwa tygodnie dostarczać pożywienia.

Na wschód od naszej plaży spiętrza się zaś masywne zbocze wzgórza, porośnięte palmami i lianami, kamieniste i jednocześnie niewiarygodnie zielone. Na tym wzgórzu mieści się kilka obramowanych murem rezydencji – to domy letniskowe Amerykanów. Któregoś dnia spróbujemy je obejrzeć, zarówno od strony morza, jak i osiedla. Pozostaną niezdobyte, zamknięte przed światem zewnętrznym niczym przed intruzem.

Plaża po deszczu jest wilgotna, a my, nie mając nic lepszego do roboty, postanawiamy wybrać się do pobliskiego miasteczka Duncans. Jeśli wierzyć niemieckiej mapie, mamy przed sobą maksymalnie półgodzinny spacer. Droga jest pusta, jeśli nie liczyć kilku czarnych koźlątek, które biegną za nami przez kilkaset metrów. Mijamy parę tubylczych domków, o ile można tak nazwać konstrukcje z drewna i liści bananowców. W każdym z tych domostw miga telewizor.


plaża w Silver Sands

     Dochodzimy do skrzyżowania dróg. Również tutaj garść domów, kościół metodystów, budynek wyglądający na sklep. Obieramy kierunek przeciwny do Montego Bay, licząc na to, że Duncans – przez które nie przejeżdżaliśmy w drodze z lotniska do Silver Sands, jest już całkiem niedaleko i że będzie tam można kupić coś do picia. Idziemy i idziemy wzdłuż jamajskiej autostrady, lecz nie jest to bynajmniej miły niedzielny spacerek, gdyż trzeba uważać na gnające z zawrotną prędkością gigantyczne amerykańskie ciężarówki. Po więcej niż godzinnej wędrówce mamy dosyć, zatrzymujemy przejeżdżające auto i pytamy o Duncans. Kierowca z rozbawieniem pokazuje kierunek, z którego przyszliśmy. A jakże, owych kilka budynków plus kościół to właśnie jest miasteczko Duncans. O czymś do picia możemy zapomnieć, jest niedziela, sklep jest zamknięty, w pobliskim barze można zaś kupić tylko ciepłą colę i jamajskie piwo marki Red Stripe. Piwo to budzi na razie nieufność naszych panów, mamy jeszcze kilka puszek przytarganych z Niemiec – kiedy te się wyczerpią, chłopcy zmienią zdanie.

Kilka następnych dni przepływa leniwie, między plażą a willą, dokładniej zaś – jadalnią. Wraz z bungalowem wynajęliśmy bowiem pomoc domową, ciemnoskórą Barbarę i jej towarzyszkę, Samanthę. Nie podobał nam się ten pomysł, za bardzo kojarzył się z feudalizmem, może i z nietzcheańskim nadczłowiekiem, jednak nie było innej możliwości. Albo willa z Babs i Sam, albo wcale. Po fakcie zrozumieliśmy, że wcale nie chodziło o to, by nam zrobić dobrze, ale żeby zapewnić dziewczynom zarobek. Na Jamajce to głównie kobiety utrzymują rodziny, mężczyźni za często bowiem hołdują zasadzie come soon, która dość dokładnie pokrywa się z latynoskim mañana. Babs i Sam zajmują się głównie kuchnią. I to jak. Nie mamy, co prawda, pojęcia jak nazywają się pochłaniane przez nas potrawy, są jednak smakowite, głównie na bazie ryb i warzyw, pikantnie przyprawione.


plaża w Silver Sands

     Tym, co jeszcze zawdzięczamy Babs, jest znajomość z taksówkarzem. Bob jest właścicielem granatowego vana, do którego mieści się cała nasza ekipa, do tego zna tu chyba każdą ścieżkę i każdą dziurę w tejże. Czego Bob nie zna, to skromność. Za każdą jazdę liczy sobie słono, za każdą według innej taryfy. Niekiedy wymiarem przeliczalnym na dolary jest czas, innym razem odległość, jeszcze innym – ilość pasażerów. Facet świetnie wie, że jedyną alternatywą są lokalne autobusy, w których niejednokrotnie prócz ludzi podróżują kozy, zaś pokonanie 40 km z Duncans do Mobay zabiera nimi pół dnia. A my nie chcemy spędzić całych czternastu dni na, przepięknej skądinąd, plaży w Silver Sands.

Na początek Bob proponuje nam Dunn’s River Falls. Te wodospady są jedną z częściej odwiedzanych atrakcji na północnym wybrzeżu Jamajki, co potwierdza wielki parking zastawiony autokarami i kolejka po bilety. Bilety mają różne ceny, w zależności od tego, czy jest się turystą czy tubylcem. Oczywiście te dla turystów są wielokrotnie droższe. Niemniej warto zapłacić za możliwość zobaczenia rajskiej scenerii i wspinania się po mokrych kamieniach w górę wodospadu. Zanim jednak to zrobimy, zatrzymujemy się na chwilę w Discovery Bay – zatoce, w której w 1494 roku wylądował Krzysztof Kolumb.

Godzinę później jesteśmy nad Dunn’s River Falls, zaś po kolejnej godzinie – całkowicie wyschnięci – w Ocho Rios, gdzie akurat odbywa się targ. Jamajka jest niezwykle bogata w różne gatunki roślin, z których wiele rodzi jadalne owoce. Nie potrafię nazwać nawet dziesięciu procent fruktów prezentowanych na straganach. Ocho Rios jest niedużo większe od Duncans, poza targiem raczej nie ma tam czego oglądać. Prosimy Boba by obrał inną drogę powrotną – przez Fern Gully, czyli Wąwóz Paproci. Jest to niezwykłe, tajemnicze miejsce, kręta droga przebiega dnem wyschniętego potoku, nad którym górują gigantyczne, ponad stuletnie paprocie i jeszcze większe, równie stare drzewa. Mimo że mamy jasny bezchmurny dzień, w Fern Gully panuje zielony półmrok, pachnący wilgocią. Aż żal, że takie miejsce zostało zbezczeszczone ruchliwą drogą, że codziennie przejeżdżają tu smrodzące cieżarówki czy choćby takie minibusy jak ten, w którym siedzimy. Fern Gully jest rezerwatem i, szczerze mówiąc, wątpiliśmy, czy uda się nam go zobaczyć, gdyż według przewodnika miał być dostępny tylko dla zorganizowanych grup. Cóż, ya man, pojęcie rezerwatu jest równie szerokie jak uśmiech i serce stojącego przy wjeździe do wąwozu strażnika.


Dunn’s River Falls

     W niedzielę Bob zawozi nas na nabożeństwo. Kościółek metodystów w Duncans jest już pełen, chyłkiem zajmujemy miejsca w ostatnim rzędzie, mając nadzieję, że nie będziemy za bardzo się wyróżniać, co jest o tyle bez sensu, że reszta przybyłych jest czarnoskóra. Faktycznie, nadzieja pryska prawie natychmiast, gdyż stojąca przed ołtarzem okazała pani pastor wita nas kolejno gromkim głosem, nie zapominając wspomnieć o moim baby. Całe zgromadzenie dołącza się do powitania, podają nam ręce i jednocześnie zaczynają śpiewać. Żaden chór gospel nie może się równać z tym, co przeżyliśmy podczas tego nabożeństwa. Chwalenie Boga całym sobą, śpiewem (przy czym tubylcy obdarzeni są zachwycającymi głosami) i tańcem, a także uśmiechem. Nawet ci z nas, którzy są nastawieni sceptycznie do wiary i kościołów, uważają że warto było zrezygnować z plaży.

Ta ostatnia zresztą powoli niektórych nuży, znów czas coś zobaczyć. Pytamy poznanych Amerykanów, którzy w Silver Sands spędzają rokrocznie wakacje, co warto zwiedzić. Niestety, nie są w stanie nam pomóc, wiedzą co prawda gdzie w okolicy jest najlepszy bar sushi, ale np. nazwa Port Antonio nic im nie mówi, nigdy też nie byli na wschodzie czy południu wyspy. Wertujemy więc przewodniki, palcem na mapie kreślimy trasy, krystalizują się cele – Kingston, Nine Miles, Blue Mountains. Ostrożnie pytamy Boba o koszt jednodniowej eskapady do Kingston. W odpowiedzi pada cena wynosząca pięciokrotną wartość miesięcznego dochodu wyspiarza. I prawie połowę tego, co zapłaciliśmy za wynajęcie willi. Próbujemy więc szukać innych rozwiązań, testujemy lokalną sieć komunikacyjną – dwuosobowa delegacja jedzie rozsypującym się blaszanym pudełkiem do Mobay, także po to, aby obejrzeć słynną Long Beach oraz miasto – może okaże się bliżej położoną alternatywą dla Kingston. Wynik wycieczki – Long Beach jest większa, co prawda, od plaży w Silver Sands, ale też droższa i bardziej zaludniona, a Mobay jest ciekawe tylko pod względem zakupów. Po drugie, jedyną zaletą komunikacji autobusowej jest cena. Ale do Kingston musielibyśmy jechać trzy dni. I beze mnie, gdyż autobus nie posiadał sprawnych resorów. Ani klimatyzacji oczywiście.


przydrożny domek, a może sklepik?

     Pytamy innego taksówkarza – też chce od nas jakieś koszmarne pieniądze, jeszcze więcej niż Bob. Wracamy do Boba, może się namyślił. Owszem, spuścił trochę z tonu. Nadal jednak za tę samą sumę możemy wynająć klimatyzowany samochód na dwa dni. Ma to sens także dlatego, że do Kingston chcą jechać raptem cztery osoby, do Nine Miles też cztery, ale inne. Dietmar zgłasza się na ochotnika, gotów prowadzić auto, niejednokrotnie bywał w Wielkiej Brytanii i lewostronny ruch na drogach nie sprawia mu problemów. To zdecydowanie ułatwia podjęcie decyzji – wynajmujemy auto.

Pierwszego dnia celem jest, wychwalane ze względu na urodę, Port Antonio. Miasto to, położone na wschodzie Jamajki, oddalone jest od Duncans o około 100 km. Zakładamy, że jamajska „highway” na całej trasie jest w podobnym stanie technicznym, jak na znanym nam już odcinku z Montego Bay do Silver Sands. Czyli 50 km/h jest czymś realnym. Dwie godziny jazdy. Jeśli nadłożymy 50 dodatkowych kilometrów, możemy po drodze zahaczyć o Nine Miles. Trasa do Muzeum Boba Marley’a oznaczona jest na mapie jako droga pierwszej kategorii, czyli nie powinno być źle. Ruszamy – Dietmar za kierownicą, ja obok, z tyłu jeszcze trzy osoby. Do Discovery Bay jedziemy tą samą trasą, którą jechaliśy z Bobem.
Wszystko idzie zgodnie z planem. Aż do chwili, gdy opuszczamy tak zwaną autostradę i wjeżdżamy na trasę pierwszej kategorii. Jest potwornie wąska, kręta, pokryta wiekowym asfaltem lub częściowo wyłożona kamieniami. Pięćdziesiątka okazuje się być utopią, Dietmar klnie, ja zaś po kolejnym podskoku na dziurawej nawierzchni zaczynam się modlić, aby nie zostać matką Jamajczyka. Żeby było ciekawiej, co rusz z naprzeciwka nadjeżdżają ciężarówki i musimy zjeżdżać na prawo, żeby zrobić im miejsce. Na lewo zjechać się nie da, gdyż jest tam przepaść. Wjechaliśmy bowiem w okolicę górzystą. Dry Harbour Mountains wyglądają jak zielone kopce gigantycznych kretów, mają strome zbocza i zaokrąglone szczyty. Między wzniesieniami ukrywają się głębokie, wymoszczone zielenią doliny, tu i ówdzie stoją pojedyncze domy lub małe wioski. Ujemny wpływ na nasze tempo poruszania się ma też specyficzny sposób zarabiania pieniędzy. Otóż widząc nadjeżdżający samochód, mieszkańcy wiosek wznoszą na środku drogi małą barykadę z kamieni. Za drobną opłatą usuwają ją w mgnieniu oka. W pierwszej wiosce uważamy pomysł za zabawny. Kolejne barykady irytują, staramy się więc je objechać. Jedną rozbieramy sami, ku wyraźnemu niezadowoleniu Jamajczyków. W głębi wyspy turyści nie są błogosławieństwem. Może dlatego, że mieszkający tu ludzie nie mają szans na dochodową pracę, jaką zapewnia turystyka. Żyją bardzo skromnie, pracując na plantacjach owoców lub warzyw.


widok na Dry Harbour Mountains

     Muzeum w Nine Miles jest bodaj jedyną atrakcją turystyczną w tej okolicy (nie licząc zachwycającej przyrody i krajobrazów). Zostawiamy samochód na poboczu i idziemy zwiedzać. Dom, w którym mieszkał Bob Marley, jest nadal pod opieką jego rodziny. Oprowadzająca nas kobieta jest ciotką Boba, siedzący na progu chłopak – jego kuzynem. Do you like some stuff? Wokół rozciągają się plantacje marihuany i to jest bodaj najbardziej interesujące.

Jedziemy dalej, w ślimaczym tempie. Droga wije się wśród wzgórz, w kierunku północy, teren się obniża, znów jesteśmy na wybrzeżu. Jest później niż planowaliśmy, niemniej nadal warto jechać do Port Antonio, tym bardziej że połowę drogi mamy za sobą. Za Ocho Rios rozciągają się ogromne plantacje bananów, które jednak nie są w stanie odwrócić naszej uwagi od stanu dróg. Autostrada wyraźnie traci na jakości – jest coraz węższa, coraz więcej dziur, ukoronowaniem zaś jest mostek z luzem ułożonych bali.
Do Port Antonio wjeżdżamy późnym popołudniem, słońce ma już niedaleko do horyzontu. Miasteczko jest rzeczywiście urocze, kręcimy się trochę po ulicach, szczęśliwi że możemy rozprostować nogi, ale nic z tego nie wynika. Co prawda spotkani wyspiarze chcą nas zabrać na imprezę, jednak ze względu na to, że mamy kawał drogi do domu, odmawiamy. Poza tym, chcielibyśmy zahaczyć o Błękitną Lagunę z filmu pod tym samym tytułem. Więc jeszcze kilka kilometrów na wschód. Spóźniliśmy się, laguna jest już zamknięta, ale skąpany w promieniach zachodzącego słońca luksusowy hotel Trident też jest wart zobaczenia. Robimy ostatnie zdjęcia i zmieniamy kierunek jazdy.

Zmrok zapada szybko. Jedynymi ziemskimi źródłami światła są mijane samochody – o ile mają funkcjonujące reflektory. Dietmar prawie nie zdejmuje ręki z klaksonu, przez co ochrypłe auto czasami wydaje z siebie już tylko skrzek. Przed każdym zakrętem na wszelki wypadek zwalniamy do 10 km/h. Wyobraźcie sobie najciemniejszą noc, wąską ulicę, na niej zaś amerykańskiego trucka wyprzedzającego samochód osobowy metodą „na baranka”. Z naprzeciwka nadjeżdża… inny truck. Uszliśmy z życiem – Dietmar w ostatniej chwili zauważył stację benzynową i skręcił, klnąc jak szewc.
Dalsze wydarzenia tej nocy umknęły mi na szczęście, gdyż ze spokojem właściwym ciężarnym zapadłam w głęboki sen. Moi towarzysze twierdzili, że tak było dla moich nerwów zdecydowanie lepiej. W Silver Sands byliśmy po dziesiątej wieczorem. Cali. Samochód też był cały. W najgorszym stanie był Dietmar, który wytoczył się z samochodu, wyjaśnił tej części ekipy, która miała jechać do Kingston, że rezygnuje z bycia szoferem i zwalił się do łóżka. Spał do następnego popołudnia. Pozostali – też mocno wymięci, poszli w jego ślady. Ekipę „kingstonowców” uprzedziliśmy, że muszą liczyć przynajmniej pięć godzin jazdy w jedną stronę. Odparli, że niekoniecznie, obrali bowiem skrót przez Blue Mountains, także ze względu na plantacje kawy i fabrykę rumu. Skrót drogą drugiej kategorii. Powinszowaliśmy im wyboru, kazaliśmy pozdrowić kozy, które zapewne utrzymują te drogi w przejezdnym stanie, i poszliśmy spać.

Następny dzień minął na byczeniu się. Ale wieczorem, po dziesiątej, zaczęliśmy się niepokoić. A nuż dojechali do Kingston Town, jednego z najniebezpieczniejszych miast w tej części świata, i coś im się stało? Albo utknęli jak nic na którejś z owych kozich ścieżek, noszących nazwę dróg drugiej kategorii? Przyzwyczajeni do telefonii komórkowej, pozwalającej skontrolować każdego o każdej porze dnia i nocy, poczuliśmy się nagle bezradni.


turkusowe morze

     Grubo po północy przed willę zajeżdża samochód. Trudno go poznać, wygląda jak po rajdzie Paryż-Dakar. Ale wysiadający są dużo mniej zmęczeni niż my dnia poprzedniego. Mają nawet ochotę opowiadać. Nie dojechali do Kingston, utknęli w niebieskich górach, na którejś z rozmokłych od deszczu kozich ścieżek. Zrobili więc piknik oraz odwiedzili fabrykę rumu Sangster’s. Mieli szczęście. Firma Sangster’s została bowiem właśnie przejęta przez potentata Appleton, a produkcję w dzikiej głuszy zamknięto. Sama fabryka była jednak jeszcze otwarta dla nielicznych zwiedzających. Co więcej, można się było za bezcen zaopatrzyć w kilka butelek rumu z masy konkursowej.

Następnego dnia przyjechał pracownik wypożyczalni odebrać samochód. Stan pojazdu nie był dlań wart najmniejszego komentarza. W końcu to tylko zaschłe błoto, come soon man.

Dwa dni później przyszedł czas i na nas.  Bob zawiózł nas na lotnisko w Mobay. Wyspa zaczęła maleć, Morze Karaibskie roztapiać się turkusową plamką w bezmiarze oceanu. Kilkanaście godzin później wylądowaliśmy w szarej rzeczywistości europejskiego lotniska i mokrej zimy. Znów byłam obywatelem drugiej kategorii przy pozbawionych kolejek okienkach do sprawdzania wiz. Przyznaję, że język mnie swędział, aby powiedzieć wyjątkowo sztywnemu urzędnikowi sprawdzającemu mój paszport i przyglądającemu się podejrzliwie mojemu obwodowi w talii: – ya man, i do have some stuff.

Zdjęcia autory