fot. jumbaugh_
Pamiętam ten dzień, gdy pod koniec października 1998 roku oglądałem telewizyjne wiadomości. Właśnie byłem w Polsce z moją kubańsko-meksykańską dziewczyną Patty. Jakieś migawki z Hondurasu. Powodzie, deszcze, huragan. Spiker mówi o kilkudziesięciu tysiącach ofiar. Oglądamy niusy i co? Nic.
Między telewizyjnymi wiadomościami o katastrofach, wojnie, ofiarach, a kolejnym odcinkiem naszego ulubionego serialu praktycznie nie ma różnicy. Nie ma różnicy, jeżeli to nas bezpośrednio nie dotyczy. Wisła podniosła się o kilka centymetrów, rolnikowi zalało piwnice, zgniły trzy worki kartofli, tragedia. Ale jakiś tam Honduras, gdzie to jest? Powódź, my też mamy powodzie. Huragan? Tam ciągle są huragany.

W ciągu następnych dni dowiadywałem się z gazet i Internetu o tym, co się właściwie stało. Nawet nie przypuszczałem, że za dwa lata nie będzie Patty, a ja będę szukał cienia właśnie w Hondurasie.

Tak, cień, to jest to, czego potrzebuję natychmiast. Jest samo południe i jest gorąco jak nieszczęście. Właśnie przeszedłem na stronę Hondurasu. Nie miałem żadnych kłopotów z wjazdem do tego kraju, nikt się o nic nie pytał. Tak naprawdę, to pewnie nie zostanę w Hondurasie dłużej niż dzień lub dwa, gdyż przede mną  jakieś 200 kilometrów zaledwie do Nikaragui, ale będę przejeżdżał przez południowe rejony Hondurasu, najbardziej dotknięte przez huragan Mitch. To, co zobaczyłem, zmienia spojrzenie na wiele spraw.

Ale najpierw kilka pozytywnych wiadomości o tym kraju. Jest to idealne wprost miejsce dla podróżnika z ograniczonym budżetem. Jedzenie w porządku, najczęściej to ryż, warzywa, fasola, kawałek mięsa – czytaj kurczaka, w cenie około dolara za sporą porcję. Piwo dobre i tanie. Przejazdy po kraju śmiesznie tanie i wszędzie blisko. Noclegi już od 3 dolarów za noc. Tylko pewnie wiele osób się pyta: „Honduras? Na wakacje, ale przecież nie ma tam nic ciekawego”
Nieprawda. Jak ktoś już był na Jukatanie i widział miasta fot. sxcMajów, to jeszcze powinien zobaczyć Copan, który właśnie jest w Hondurasie, tuż za granicą z Gwatemalą. Jest to najdalej na południe położone miasto Majów, podobnie jak inne, tajemniczo opuszczone około 900 roku n.e. Obraz stelli z tego miasta mamy na miejscowej walucie lempira, czyli w sumie możemy sobie darować podróż do Copan.
Lempira to nazwa waluty i imię bohatera narodowego Hondurasu. Lempira był władcą plemienia Indian Lenca, którzy walczyli z Hiszpanami. Sam Lempira został przez Hiszpanów zamordowany. Jest on więc kimś takim, jak Montezuma dla Meksykanów.

Ale Honduras to głównie wspaniałe plaże na północy. Po przejściu huraganu wiele tamtejszych ośrodków turystycznych zostało całkowicie zniszczonych, wiec mocno spadły tam ceny. Kilkadziesiąt kilometrów od północnego wybrzeża leżą trzy wyspy – Utila, Guanaja i Roatan. Piękne plaże, doskonałe miejsca do nurkowania i zdecydowanie taniej niż na innych wyspach Karaibów. Nawet na najbardziej nastawionym na turystykę Roatan można znaleźć urocze miejsca z dala od turystów.

fot. voill  Na wyspy najłatwiej dostać się awionetką z La Ceiba. Lot w dwie strony kosztuje coś około 60 dolarów. Chociaż tam nie byłem, są to informacje sprawdzone, gdyż tak się składa, że w chwili obecnej dzielę pokój z Anglikiem, który na Roatan prowadził restaurację. Gdy miejscowy urząd imigracyjny zorientował się, że interes idzie bardzo dobrze, zażądał zwyczajnego haraczu. Więc mój kolega Paul przeniósł się na Kajmany, gdzie wpakował się w jeszcze gorsze tarapaty.

Ale wracajmy do Hondurasu. Stolicę, Tegucigalpę, udało mi się ominąć. Ale jak ktoś tam będzie, to może niech nie idzie na mecz piłkarski. Ostatnio liga w Hondurasie zrobiła duże postępy, a Honduras nie zakwalifikował się do mistrzostw świata 2002 na własną prośbę, przegrywając u siebie z nieliczącym się w grupie Trynidadem i Tobago. Ewentualne zwycięstwo, którego wszyscy tutaj oczekiwali, wyeliminowałoby odwiecznego wroga, Meksyk. W eliminacjach w Tegucigalpie Honduras rozbił Meksyk 4-0 co wywołało tutaj narodową euforię. Ale może lepiej nie prowokować następnej wojny futbolowej. Ja skupię się na huraganie Mitch.

W pierwszej klasie liceum niespecjalnie lubiłem geografię, bo była to geografia fizyczna; zatem o wiatrach miałem dosyć mgliste pojęcie. Wiedziałem tylko, że mają one jakiś związek z ciśnieniem, masami powietrza itp. Czyli – skąd się wziął huragan Mitch, czy inne huragany? Dlaczego ciągle słyszymy o huraganach na Florydzie, cyklonach w Bangladeszu, a jakoś nie pamiętam huraganu na Syberii? Postaram się to wyjaśnić.
Do powstania huraganu, cyklonu, czy tajfunu – to jedno i to samo, tylko nazwa różna, w zależności od regionu świata – potrzebne są trzy składniki: niż atmosferyczny, dużo ciepła i wilgotność. Z fizyki powinniśmy pamiętać, że ciepłe powietrze wznosi się, a zimne opada. To dlatego latem na strychu jest najgoręcej. Gdy powietrze nagrzewa się i wznosi do góry, to przy ziemi go ubywa i ciśnienie maleje, mamy więc pierwszy składnik huraganu – niż.
W Ameryce Środkowej praktycznie przez cały rok jest stała, stosunkowo wysoka temperatura – prawie zawsze oscyluje w granicach plus 30° C. Jeżeli więc jesteśmy na plaży na Florydzie, w Cartagenie, czy na Bahama i woda w morzu jest dwa razy cieplejsza, niż w Bałtyku latem, nie cieszmy się za wcześnie, bo może to być początek huraganu.
Nagrzane wody oceanu parują i nasycają powietrze parą wodną, czyli powietrze też się nagrzewa i w centrum niżu wznosi się ku górze. Wznosząc się, stygnie. Para wodna kondensuje się w chmury, oddając ciepło do otoczenia. Ocean ciągle paruje, dodając więcej ciepła do atmosfery. Gromadzi się coraz więcej ciepła i wilgoci. Część ciepła zamienia się w energię mechaniczną, czyli w wiatr, a część w energię elektryczną, czyli burze z piorunami. Część wilgoci gromadzi się w coraz wyższych chmurach, część w postaci deszczu wraca do oceanu. W dole nad oceanem ciśnienie ciągle spada. W przypadku Mitch ciśnienie spadło do rekordowych 905 hPa.
W kierunku obszaru, gdzie ciśnienie jest najniższe, wieje coraz silniejszy wiatr. Na przemieszczające się masy powietrza działa siła Coriolisa, która powoduje odchylenie ich ruchu na półkuli północnej w prawo, a na półkuli południowej w lewo. Cały układ zaczyna wirować. Rodzi się tajfun, cyklon, huragan czy jak go tam nazwiemy.

Słowo huragan pochodzi z hiszpańskiego i z języków Indian karaibskich. Oznacza „diabelską siłę, wielki wiatr”. Huragan z rozgrzanego oceanu czerpie ciepło. Transportuje je (uwięzione w parze wodnej) z coraz większego obszaru do środka całego układu, a w następnie w górę. Para wodna skrapla się, zatem deszcz pada coraz intensywniej, wiatr wieje coraz mocniej i porywa coraz więcej ciepła z oceanu. W centrum jest spokojnie, bo nie ma tam powierzchniowych wiatrów. Silny prąd płynącego ku górze powietrza wydmuchuje chmury i tak rodzi się „oko cyklonu”. Wiejące spiralnie ku oku wiatry pociągają za sobą wody oceanu. Tworzy się słup wody. W 1970 roku taka potężna masa wody przetoczyła się nad nisko położonymi obszarami Bangladeszu, zabijając ponad 300 tysięcy ludzi.
Największym zagrożeniem ze strony huraganów jest więc nie tyle silny wiatr, co woda, niesiona w oku i spadająca w postaci deszczu. Huragan Mitch pod względem ofiar śmiertelnych w Basenie Karaibów ustępuje jedynie Wielkiemu Huraganowi, który w 1780 roku zniszczył Martynikę, Barbados i St.Eustatius, zabijając ponad 22 tysiące ludzi. Chociaż w przypadku zniszczeń dokonanych przez Mitch, siła wiatru też miała swoje znaczenie. Był to huragan piątego stopnia w pięciostopniowej skali. Czyli wiatr wiał z prędkością ponad 240 km/h!!!

Jak na razie ciągle jestem jeszcze na granicy. Od czasu do czasu odjeżdżają stąd autobusy do Tegucigalpy lub do Choluteca, gdzie ja się wybieram. Można też bezpośrednio pojechać do Nikaragui. Czekam już prawie dwie godziny na zapełnienie kilkuosobowego minibusa. Spodziewałem się, że na przepisowe 9 miejsc zmieści się znacznie więcej ludzi, więc małym przekupstwem zapewniłem sobie miejsce z przodu obok kierowcy. I miałem rację. W sumie do samochodu zapakowało się jakieś 16 osób. Z tyłu było naprawdę ciasno.

Południowy Honduras nie jest jakoś specjalnie ciekawy. Oprócz tego, że jest strasznie gorąco, to za oknem samochodu nagie, skaliste wzgórza, mało roślinności. Ludzie mieszkają w małych domach, często zbudowanych z kamienia. Koło drogi co kawałek małe, przydomowe restauracyjki. Najwięcej jest chyba różnej wielkości glinianych kogutów, sprzedawanych jako ozdoba do ogrodów. W ogrodach dużo kolorowych kwiatów, czyli w sumie nie jest tak źle. Po prostu zupełnie inaczej niż np. w Gwatemali.
Najgorsze jednak jest to, że jest przeraźliwie sucho. To kolejna ironia losu. Po przejściu huraganu Mitch, kiedy to w ciągu tygodnia spadło więcej deszczu, niż pada tu w ciągu całego roku, nastała największa od przeszło stu lat susza. Mitch zniszczył ponad 50 proc. upraw rolnych kraju, 30 proc. gruntów rolnych nie będzie już nigdy nadawało się pod uprawy. A teraz ta część plonów, która przetrwała huragan i deszcze, jest niszczona przez susze.

Susza dotknęła nie tylko Honduras, ale całą Amerykę Środkową. W 2001 roku w Salwadorze w wyniku suszy straconych zostało 80 procent plonów! Usychają plantacje bananów (Honduras to słynna na cały świat Chiquita), kawy, melonów, arbuzów, czyli wszystkiego, co można wysłać na eksport. Do żadnego innego kraju (może z wyjątkiem Ekwadoru) tak dobrze nie pasuje określenie „republika bananowa”, jak do Hondurasu. I nie ma w tym, żadnego ironicznego podtekstu. Zwyczajnie, eksport bananów stanowi podstawę gospodarki. Jeszcze do polowy XX wieku 75 proc. upraw w Hondurasie stanowiły banany.
Inna sprawa, to kto stał za tymi bananami. United Fruit Company, Standar Fruit, Cuyamel Fruit i inne miłe firmy. Tak na dobrą sprawę to amerykańskie firmy owocowe zawsze nie tylko były obecne w Hondurasie, ale praktycznie rządziły i rządzą tym krajem. Bez ich wiedzy nie odbył się żaden zamach stanu, których tutaj było bez liku. Także głosy w wyborach liczone są w sposób, jaki wskażą bananowi bossowie. Wiec kiedy kupujemy banany Chiquita, pomyślmy o Hondurasie.

Powoli zbliżamy się do Choluteca. Krajobraz niczym z filmówfot. clwatso2 s-f. Mimo, że to już ponad dwa lata od tragedii, wszędzie wielkie zniszczenia. Na tym, co kiedyś było polami, kilkumetrowa warstwa mułu. Kilkusetmetrowe wzgórza dosłownie jakby obcięte w połowie. Wygląda to tak, jak wówczas, gdy budujemy zamek z piasku na plaży, a fala go podmywa, aż w końcu połowa zamku obsuwa się do wody.
Spadające lawiny błotne niosły ze sobą miliony ton ziemi i kamieni. W Choluteca, w środku miasta, leżą głazy wysokie na kilka metrów. Te „kamyki” przetoczyły się przez domy z prędkością ponad 100 km/h. Co zostało z tych domów, łatwo się domyślić.

Około południa dojeżdżamy do miasta. Chcę zostać tutaj na noc, ażeby dowiedzieć się więcej o Mitchu. Pod koniec października 1998 roku w tej miejscowości spadło 912 mm deszczu. Przepływająca przez miasto rzeka o tej samej nazwie, w przeciągu kilku dni została zasilona dziesięciokrotnie większą ilością wody niż zwykle ma w swoim korycie. Gigantyczne masy wody błyskawicznie rozlały się po okolicy, porywając wszystko, co napotkały na swojej drodze. Do tego walące się wzgórza dodawały do rzeki tony ziemi, które tworzyły lawiny błotne. Budynki, które nie zawaliły się, zostały w całości przysypane mułem.