El Chorro – wędrówka po szalonej ścieżce
W zimowy czas jedni szukają śniegu, żeby pojeździć na nartach, inni obierają wręcz przeciwny kierunek – aby wygrzać się na słońcu. Istnieje też pewna odrębna kategoria ludzi – wspinacze, dla których sprawa jest dość jasna. Zima, lato, wiosna, jesień – jadą się wspinać. Interesują ich więc góry, wyżyny, ewentualnie inne tereny obfitujące w skały. Nie robią na nich wrażenia piaszczyste plaże oraz eleganckie kurorty, za to wpadają w zachwyt na widok pozornie niepozornej kupy kamieni, na której odkryją nowe drogi do poprowadzenia*. W zimie jest trudniej – siłą rzeczy trzeba się przetransportować z całym, niemałym i nielekkim ekwipunkiem – wraz partnerem lub partnerką do asekuracji – w cieplejsze okolice (chyba, że jest się twardzielem uprawiającym wspinaczkę zimową, ale autorka do takich nie należy).
Na szczęście miejsc takich jest w Europie sporo, a jednym z nich, znanym doskonale wspinaczom, jest niewielka osada El Chorro w Andaluzji, kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Malagi, blisko miasteczka o nazwie Alora. Choć El Chorro jest przede wszystkim mekką wspinaczy, wioska i jej okolice są bardzo atrakcyjne także dla „zwykłego” turysty – bowiem, jak wiadomo, Andaluzja to kraina z całym mnóstwem atrakcji, począwszy od pięknych krajobrazów, zabytkowych, malowniczo położonych na wzgórzach białych miasteczek z arabsko brzmiącymi nazwami ulic, na dobrym jedzeniu i winie kończąc.
Tam też wybrałam się ze znajomymi na wyprawę w drugiej połowie lutego. Jest to dobra pora na odwiedziny, będąca odpowiednikiem naszego maja – czas dojrzewania owoców cytrusowych (poza sadami wiele okazów rosło dziko przy drogach, z czego nie omieszkaliśmy skorzystać) i kwitnienia pozostałych drzew owocowych. Nie za gorąco, idealnie do wspinania się, za wcześnie za to na kąpanie się w morzu, które jest wtedy ciągle bardzo zimne.

Relacje z podróży często zaczynają się na dworcu lub lotnisku. W przypadku wyjazdu, którego celem głównym jest wspinaczka, opowieść powinna zacząć się dużo wcześniej – od momentu pakowania szpeju*. Szpej bowiem nie tylko jest ciężki i zajmuje dużo miejsca. Szpej jest też, zdaniem celników, podejrzany i niebezpieczny. Przede wszystkim lina, którą przecież można powiązać pasażerów, o metalowych ekspresach* i przyrządach asekuracyjnych nie wspominając. W dodatku wszystkie te akcesoria swoje ważą i zmieszczenie się w przepisowych 20 kilogramach w przypadku lotu samolotem wymaga konsultacji doświadczonych podróżników w kwestii tego, co można zabrać do bagażu podręcznego, a co do plecaka, wielokrotnego przepakowywania i ważenia bagażu, a i tak na końcu okazuje się, że bardzo niebezpiecznym narzędziem jest mała, podręczna patelenka, którą przecież można sterroryzować samolot.
Po zapakowaniu sprzętu, namiotów i karimat, a także latarek, menażek i konserw, na ubrania nie zostaje już wiele miejsca, trzeba więc je mieć niemal w całości na sobie. Co wydaje się być dobrym pomysłem – do czasu postawienia nogi na ziemi andaluzyjskiej, gdzie akurat przygrzało słońce i jest ponad 20 stopni.
Odnośnie wygody podróżowania, pozwolę sobie też na dygresję z powrotu. Otóż wracałam sama, wcześniej od reszty ekipy, która została w Hiszpanii kilka dni dłużej. Niestety, lot miałam tylko do Berlina, po czym musiałam dotrzeć do Warszawy pociągiem. Był to pociąg nocny z wagonami sypialnymi do Kijowa, który zrobił na mnie nie lada wrażenie i skłonił do refleksji na temat równości członków Unii Europejskiej i nie tylko. Długi pociąg złożony z trzech części – super luksusowych niemieckich wagonów intercity i dwóch pozostałych – polskiej i ukraińskiej, z wagonami rodem z PRL-u, z kuszetkami upakowanymi po sześć miejsc w jednym przedziale. Różnica poziomów cywilizacji była piorunująca, choć ceny biletów te same. Przejścia pomiędzy poszczególnymi częściami nie było, nawet pomiędzy polską a niemiecką, najwyraźniej o zniesieniu granic tam się jeszcze nie słyszało. Do ostatnich wagonów ukraińskich wsiadali jegomoście ubrani w czapki uszatki i kożuchy. Noc w tym pociągu była naprawdę surrealistycznym doświadczeniem.
Podróż sama w sobie bywa męcząca, ale mniejsza o to, przecież najważniejszy jest punkt docelowy. Zmianę scenerii z zimowej Warszawy na pełną kolorów, słońca, palm, drzew mandarynkowych Andaluzję uznaliśmy za bardzo korzystną i proces aklimatyzacji, gdy już ściągnęliśmy z siebie zimowe kurtki i bluzy, przebiegł błyskawicznie. Dla chcących zobaczyć wybrzeże informacja – z samej Malagi w linii prostej jest trzy kilometry do morza.

Nam jednak śpieszno było w skały. Do El Chorro z Malagi odjeżdża jeden pociąg dziennie, my wynajęliśmy samochód (warto zarezerwować go znacznie wcześniej przez internet – wyjdzie taniej). Tych, którym wydaje się, że wspinanie jest niebezpiecznym sportem, zapewniam, że to pestka przy jeździe wąskimi serpentynami opinającymi wzgórza tej pięknej krainy. Silne wrażenia gwarantowane. Umiejętność parkowania i ruszania wozu ustawionego na jezdni pochylonej pod kątem 45 stopni – obowiązkowa.
El Chorro to osada składająca się z (nie licząc domów prywatnych): mikroskopijnej stacyjki (pociągi jeżdżą tu raczej mało terminowo), trzech sklepów, w tym jednego ze sprzętem wspinaczkowym, i dwóch knajp. Znajduje się tutaj też schronisko oraz pole namiotowe. Wspinacze śpią jednak także gęsto w lasach oraz w wolnych chatkach pasterskich. Po większe zaopatrzenie trzeba jeździć do pobliskich miasteczek np. Ardales albo Walle de Abdalajis (tam robiłam zakupy w sklepach, w których wszystkie kasjerki obsługując klientów rozmawiały jednocześnie nieprzerwanie przez telefon komórkowy, uznałam to za miejscowy zwyczaj, ponieważ konwersacje odbywały się niemal za każdym razem, gdy tam byłam).
Do większych wieczornych atrakcji należy spowita dymem marihuany knajpa „Refugio”, gdzie zmęczeni wspinacze przychodzą wypić piwo lub wino. Tam miałam okazję zetknąć się z innym obyczajem, który tym razem bardzo przypadł mi do gustu – na własne uszy wysłuchałam lokalsów* śpiewających flamenco, grających na gitarze i wystukujących rytm na drewnianych stołkach, na których siedzieli. Choć Andaluzja to kolebka flamenco, niesamowitym było dla mnie, że muzyka, bądź co bądź ludowa, jest tak żywa, chętnie i spontanicznie śpiewana przez młodych ludzi. Nie wyobrażam sobie podobnej sytuacji w Polsce. Chociaż być może zdziwienie jest nie na miejscu, zważywszy na to, jak jest ona piękna i szlachetna.

Istotą wyjazdu wspinaczkowego jest, jak wiadomo, wspinanie. W El Chorro jest tyle wspaniałych skał z wyznaczonymi drogami różnej trudności, jedno i wielowyciągowych, że można by się tam wspinać i kilkadziesiąt lat, nie wyjeżdżając nigdzie poza okolicę. Koniecznie jednak trzeba pojechać i zobaczyć rezerwat przyrody w nieodległym El Torcal, robiący wrażenie nawet, jeżeli nie jest się miłośnikiem wielkich kup kamieni. Znajdują się tam, powstałe w procesie wietrzenia, niezwykle oryginalne formacje skalne, w postaci płaskich kamieni ułożonych jedne na drugich, niczym stosy talerzy, po których można chodzić jak po schodkach. Park jest obszerny, ale tylko niewielki fragment jest udostępniony turystom, ze względu na ochronę tak unikatowego zjawiska przyrody. Tym dziwniejsze, że i tam znaleźliśmy miejsce, w którym wolno było się wspinać!
Większość wspinaczy trudno odciągnąć od skał choć na chwilę, ja osobiście po trzech, czterech dniach łojenia* od rana do wieczora mam zwykle ochotę na dzień wypoczynkowy. Na szczęście dla mnie czwartego dnia, jak na zamówienie, spadł deszcz i bez problemu udało mi się namówić towarzystwo na zwiedzanie. Z El Chorro jest dosyć blisko do znanych miejscowości turystycznych – Rondy i Grenady, my wybraliśmy nieco mniej znaną Rondę, która okazała się być przyjemnym miasteczkiem, położonym częściowo na olbrzymiej, efektownej skarpie. Można tam zjeść owoce morza w jednej z licznych restauracji oraz napić się, pysznej w całej Hiszpanii, cafe con leche – kawy z mlekiem.


A następnego dnia deszcz przestał padać i wróciliśmy do istoty rzeczy.
Z tego powodu dopiero po kilku dniach trafiłam do miejsca, które dla mnie okazało się punktem kulminacyjnym całej wyprawy. Jest to jedna z najpiękniejszych okolic jakie widziałam, Hiszpanie sami nazywają ją swoim cudem, niemniej… cudem zamkniętym dla turystów i stąd mało znanym – co mnie dziwi ze względu na szczególną atrakcyjność tego miejsca, ale i nie martwi, gdyż dzięki temu nie zostało ono zadeptane i skomercjalizowane.

Droga królewska – Camino del Rey, bo o niej mowa, jest miejscem wyjątkowym. Jest to wąska kładka o długości kilku kilometrów, przyczepiona do pionowych, ostrych ścian gigantycznego wąwozu (Garganta del Chorro) w mniej więcej połowie ich wysokości, dzięki czemu można podziwiać go od środka. Ścieżka wybudowana została przez więźniów na początku XX wieku (1914-1921) na życzenie króla Hiszpanii Alfonsa XII – tak, aby mógł on przechadzać się wąwozem oraz obserwować trwającą wtedy budowę tamy w El Chorro.
Jak mówi legenda, król ów nie był w pełni władz umysłowych – niezależnie od tego czy to prawda, czy nie, kładka jest dzisiaj rzeczywiście miejscem nieco szalonym. Nieremontowana od lat jest bardzo niebezpieczna. Skruszały, cienki beton sprawia wrażenie przetartego materiału, czasem jest dziurawy, a miejscami całkiem go nie ma. Dlatego droga jest niemal w całości ubezpieczona metalową linką, do której należy przypiąć się za pomocą uprzęży i lonż* i asekurować się przez cały czas wędrówki. Ponieważ zdarzały się wypadki śmiertelne wśród osób, które bez przygotowania wchodziły na kładkę, władze wyburzyły jej początkowe kilkanaście metrów i obecnie można do niej dotrzeć trawersując* najpierw fragment ściany po specjalnych klamrach, a następnie podchodząc kolejny odcinek trasy ostro pod górę. To eliminuje z przechadzania się drogą osoby nie posiadające sprzętu asekuracyjnego oraz choćby podstawowych umiejętności wspinaczkowych. Dzięki asekuracji – poza wspomnianym początkiem oraz kilkoma miejscami, w których zabrakło betonu i trzeba pokonać opór psychiczny, żeby przejść po metalowej belce zerkając w przepaść, większość drogi przemierza się raczej swobodnie.


Kładka ciągnie się ponad cztery kilometry, co przy konieczności częstego przepinania lonż i uważnego stawiania kroków w trudniejszych momentach zabiera trochę czasu. Nosi ciągle znamiona dawnej świetności – znajdują się na niej podniszczone mostki, rozgałęzienia (schodzące niekiedy głęboko w dół wąwozu), balustrady i punkty widokowe. Ale najpiękniejsza jest oczywiście panorama wąwozu – pionowe, kilkusetmetrowe skały, wkomponowane w nie fragmenty tuneli, widoczne w dole zwały kamieni i płynąca woda, miejscami zamieniająca się w wodospady. Chwilami kładka ciągnie się wzdłuż wąskich przesmyków wąwozu, czasem zaś wędruje się przy dużej, napawającej lękiem ekspozycji.
To niezwykła przygoda dla osób lubiących ryzyko – ścieżka nieustannie zaskakuje i stawia przed koniecznością podejmowania decyzji: iść dalej czy zawracać, którędy w ogóle iść, itd. Sporo ludzi w połowie drogi wraca do wioski tunelami kolejowymi przebijającymi w kilku miejscach wzgórza. Ci, którzy dotrą do jej końca, ujrzą niewielki punkt widokowy w formie balkoniku, ale… nie zobaczą wyjścia z wąwozu. Jeżeli nie ma się ochoty na powrót przez wspomniane tunele, rozwiązaniem jest pójście kilkunastu metrów do góry po skale, przy asekuracji z kładki, ale do tego przezornie trzeba zabrać krótką, choćby 15-metrową linę i minimum trzy ekspresy. Droga jest ubezpieczona, tzn. znajdują się na niej spity*, choć w pierwszym momencie trudna do znalezienia. Następnie można już wrócić zwykłą, choć długą i okrężną drogą do wioski.

Zdając sobie sprawę z tego, że wyżej opisany sposób zwiedzania Garganta del Chorro nie jest ogólnie dostępny, turyści radzą sobie oglądając go z tunelów kolejowych. Trasa zabroniona i, rzecz jasna, bardzo popularna. Z tego co wiem, w gruncie rzeczy bezpieczna, ponieważ pociągi jeżdżą bardzo rzadko, co kilka godzin, a tunele są szerokie. Z opowieści znajomych, którzy przebyli drogę tunelami wiem, że takie zwiedzanie również gwarantuje atrakcje, wędruje się bowiem w ciemnościach, wynurzając się co jakiś czas na powierzchnię, gdzie ukazują się zachwyconym oczom za każdym razem nowe, bajkowe, zapierające dech w piersiach widoki.
Kończąc relację ze wspinaczki w Andaluzji, ogólnie więcej niż udanej, muszę jednak wsadzić łyżkę dziegciu do tego miodu i ostrzec wszystkich, którzy stacjonują lub mają zamiar choćby tylko chodzić po tamtejszych lasach. W Andaluzji można natknąć się się na wredne, bo inaczej nie da się tego określić, larwy, które zakłóciły nam nieco rytm obozowania. Nie było komarów, nie było kleszczy, nie było dzikich, niebezpiecznych zwierząt (chyba, że ktoś boi się kóz), były natomiast gąsienice, które któregoś razu oblazły nam śpiwory pozostawione pod drzewem. Zielone, włochate i potwornie uczulające swoimi włoskami. Zetknięcie z nimi powoduje swędzącą wysypkę utrzymującą się przez kilka dni, czego, niestety mieliśmy okazję doświadczyć na sobie. Udzielenie sobie pomocy okazało się trudne, ponieważ Hiszpanie co do zasady nie władają angielskim, jak się okazało – również w aptekach, my natomiast nie władaliśmy hiszpańskim, przynajmniej w potrzebnym w tym wypadku zakresie. Na szczęście bąble znikają po około trzech dniach samoistnie.
– – – –
* Szpej – sprzęt wspinaczkowy, lina, uprząż, ekspresy, karabinki, taśmy etc.
* Ekspres – kawałek taśmy z dwoma karabinkami umożliwiający wpięcie liny do punktu asekuracyjnego, najczęściej spitu.
* Lokalsi – czyli ludność miejscowa. Słowo nie wiedzieć czemu tak zakorzenione w żargonie wspinaczkowym, że zamiana ich na np. autochtonów w relacji ze wspinania w ogóle nie wchodzi w grę.
* Łojenie – wspinanie się po prostu, jw.
* Lonża – przyrząd służący do autoasekuracji składający się z kawałka liny i karabinków.
* Trawers – wspinanie się w poprzek skały, po drodze prowadzącej poziomo.
* Spity – nity wbijane w skałę, do których przyczepia się potem ekspresy.