Dziki Zachód
Część IV magicznej podróży
w której jedziemy koleją, podziwiamy kamienne naleśniki, śpimy w Arce Noego, odkrywamy mroczną naturę jeleni i składamy wizytę Franciszkowi Józefowi.
w opowiedzeniu dobrej historii
Steve, kierowca
Świat jest mały. W Picton namierza nas Karl, dawno niewidziany znajomy, rodowity Nowozelandczyk. Pyta, gdzie zamierzamy spędzić Święta i nie czekając na odpowiedź zaprasza nas do swojego domu w Queenstown. On co prawda wyjeżdża, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie byśmy korzystali z nowozelandzkiej gościnności, choćby i pod nieobecność gospodarzy. Możemy zostać tak długo, jak zechcemy. Takiej oferty nie wypada odrzucić, musimy tylko nieco zmienić plany. By dotrzeć do Queenstown przed Bożym Narodzeniem, przez zachodnią część Południowej Wyspy będziemy musieli przemknąć w tempie japońskiej wycieczki – jedna miejscowość w jeden dzień. I żadnych skoków w bok.
Nie mając czasu do stracenia, już następnego dnia po powrocie ze Szlaku Królowej Charlotty meldujemy się na stacji w Picton, skąd równo o pierwszej po południu odjeżdżamy pociągiem TranzCoastal. To jedna z trzech zaledwie linii kolejowych funkcjonujących w Nowej Zelandii pod wspólną nazwą TranzScenic. Jak można się domyśleć, główną ich funkcją jest nie tyle przewóz ludności, co umożliwienie żądnym estetycznych wrażeń turystom zobaczenia jak największego kawałka Nowej Zelandii w jak najkrótszym czasie.
Urokliwa przejażdżka z Picton do Christchurch zajmuje nieco ponad sześć godzin. Chyba nie da się podróżować przyjemniej. Pociąg jest niepokojąco czysty, kierownik zabawia pasażerów opowieściami o mijanych miejscach a my, sącząc z butelki lokalne Pinot Gris, podziwiamy przesuwające się za oknami widoki – z jednej strony góry Kaikoura, a z drugiej – Pacyfik, a nad nim wylegujące się na kamieniach foki i przemykające stadka pingwinów. Prawdziwym szczęściarzom udaje się nawet wypatrzeć w oddali ogon wieloryba. Przejeżdżamy przez niezliczone tunele i mosty, od czasu do czasu mijąc jakieś miasteczko lub farmę. Wcale a wcale nie mamy ochoty wysiadać! Przystanek w Christchurch jest jednak konieczny. Tu kończyć będzie się nasza magiczna podróż i stąd za kilka tygodni, gdy okrążymy już Południową Wyspę, odlecimy do Auckland. Teraz mamy szansę dostać powrotne bilety w korzystnej cenie.

Następnego dnia kontynuujemy krajoznawczą podróż koleją. Trasa alpejska jest jeszcze bardziej niezwykła i zupełnie odmienna od wczorajszej, nadbrzeżnej. Pogoda nie dopisała i znów marzniemy, ale majestatyczne szczyty Alp Południowych, między którymi niespiesznie przemyka pociąg TranzAlpine, i w deszczu wyglądają zachwycająco, a jednocześnie groźnie i tajemniczo. Po czerech i pół godzinach jazdy i krótkim postoju przy Arthur’s Pass docieramy do Greymouth, niedużego, ale i tak największego na Zachodnim Wybrzeżu, miasteczka. Na szczęście brzydka pogoda zostaje za nami, po drugiej stronie Alp i w Greymouth wita nas słońce i uśmiechnięty właściciel hostelu, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. Dzięki temu nie musimy błądzić z plecakiem w poszukiwaniu Arki Noego.
Noah’s Ark to chyba jeden z najoryginalniejszych hosteli na świecie. Pokoje w tym zaadoptowanym dla potrzeb turystyki klasztorze zaaranżowane są tematycznie, a każdy poświęcony jest innemu zwierzęciu. Nam trafia się pokój „krowi”, ze ściany łypią więc na nas wielkie łagodne ślepia wymalowanej nad kominkiem krasuli, spać zaś będziemy pod łaciatą narzutą. Udaje nam się też zerknąć do pokoju „owczego”, gdzie na ścianie, wkomponowany między owieczki napis:
przyjaznych ludzi, świeże powietrze,
owce, ładną pogodę,
owce,
piękne plaże,
owce,
szumiącą wodę,
owce,
owce
i jeszcze więcej
owiec.
przypomina nam, że jest to kraj, w którym żyje kilka razy więcej owiec niż ludzi. Sądzę, że liczba turystów, zjeżdżających tu co roku, mieści się gdzieś pośrodku.
Spragnieni szumu wód i kolejnych pięknych widoków jeszcze tego samego popołudnia jedziemy do Parku Narodowego Paparoa. Za kierowcę i przewodnika robi właściciel Arki Noego. Robimy kilka przystanków nad urwistym brzegiem Morza Tasmana, a to by podziwiać jego wzburzone wody, a to by przejść się biegnącym przez las deszczowy Szlakiem Trumana, który wychodzi na niezwykłą kamienistą plażę. W końcu docieramy do głównego celu dzisiejszej wyprawy – rezerwatu Punakaiki, którego nie można ominąć ze względu na niezwykłe skalne formacje m.in. pancake rocks, wyglądające jak sterty naleśników i blowholes (po polsku wodowytrysk), wypłukane w wapiennych skałach kominy, w których gwiżdże wiatr i wytryskuje morska woda. Widoki są spektakularne.

Koło siedemnastej wracamy do Greymouth, w sam raz, by zacząć myśleć o kolacji. Kierujemy się do centrum. Czy już wspomniałam o tym, że to największe na Zachodnim Wybrzeżu miasto? Po drodze nie spotykamy żywej duszy! Sklepy zamknięte, a gdy tak krążymy po ulicach, nie przejeżdża ani jeden samochów. W końcu, gdy zrezygnowani postanawiamy wracać do hotelu i zjeść coś z naszych zapasów, znajdujemy otwartą restaurację. Jest pełna, więc wnioskujemy, że tutaj schroniła się cała populacja miasteczka i wszyscy turyści – klientela dzieli się bowiem wyraźnie na dwie grupy, czerstwych i rumianych, głośno śmiejących się znad kufli piwa i kiełbasy z grilla brodaczy w kraciastych koszulach i skórzanych kamizelkach, jak sądzę tubylców, i grzecznie jedzących swoje zestawy obiadowe zamiejscowych. Pomimo trudności w porozumieniu się z kelnerką (ach, ten akcent!) i nam udaje się zamówić porcję pieczystego z jabłkowym sosem.

Po zaledwie jednej nocy spędzonej w gościnnych progach Arki Noego, znów dołączamy do wesołej gromadki podróżującej magicznym autobusem. Tym razem prawie wszystkie miejsca są zajęte, pewnie dlatego, że na drogach Zachodniego Wybrzeża trudno liczyć na inny niż wcześniej zarezerwowany transport. Nie jest to miejsce przyjazne autostopowiczom, bo na tzw. okazję można tu podobno czekać i kilka dni. Całą Południową Wyspę zamieszkuje niecały milion ludzi, to mniej niż na Wyspie Północnej liczy populacja samego Auckland. Może z tego powodu w Pukekura, na drzwiach kawiarni, znajdujemy anons o zapotrzebowaniu na chętną uciechom cielesnym i zręczną w sprawianiu upolowanej zwierzyny towarzyszkę życia. Zdolności kulinarne mile widziane. Zainteresowane o szczegóły mogą się dopytać w Bushman’s Café & Bar, u Pete’a i Justine.

– Did I tell you how lucky you are with the weather? – o tym, jak wielkimi jesteśmy szczęściarzami, regularnie co godzinę przypomina nam nazajutrz kierowca Steve. Już drugi dzień z rzędu świeci słońce, rzecz podobno niezwykła po zachodniej stronie Alp Południowych, gdzie deszcz zwykle pada nieustannie. Radzi jesteśmy, że lato jednak nie zapomniało o Nowej Zelandii, fakt ten wynagradza nam wczesną pobudkę. Przed nami długa, kilkunastogodzinna podróż z Franz Josef do Queenstown. Odjeżdżając, żegnamy się z lodowcem Franciszka Józefa, tym razem kłaniając mu się do stóp, w miejscu, gdzie jego czubek wdziera się do wiecznie zielonego lasu deszczowego.
Przez taki gęsty, zielony las wiedzie nasza dzisiejsza trasa. Po obu stronach szosy tłoczą się wysokie omszałe drzewa gęsto oplecione lianami. Niektóre stoją w wodzie, inne porastają skały. Na następnym przystanku mamy okazję zjeść śniadanie znowu najlepsze w całej Nowej Zelandii jajka sadzone na bekonie – i przejść się nad jezioro Matheson, zwane lustrzanym (Mirror Lake), w którego krystalicznie czystych wodach wiernie odbija się górski krajobraz. Na podziwianie widoków dostajemy zaledwie chwilkę i znów trzeba ruszać w drogę. Po kilku godzinach jazdy w kierunku południowym sceneria zaczyna zmieniać się z lesisto-górskiej w równinną. Na pożegnanie z zieloną gęstwiną rozprostowujemy nogi na krótkiej przechadzce do uroczego wodospadu.
Choć droga długa, nuda nie ma szans w starciu ze Steve’em, który bez ustanku snuje opowieści o mijanych, niezwykłych miejscach. Jak choćby jedno z jezior, jedyne takie na całej planecie, w którym żyją słodkowodne rekiny… Oszołomieni odmiennością fauny i flory Nowej Zelandii dajemy się zwieść przeprowadzanym z pełną powagą wywodom, na których poparcie Steve przytacza teorię ewolucji, Gondwanę i fakt, że w jeziorze nikt nie pływa, o czym przekonać możemy się na własne oczy, gdyż właśnie koło niego przejeżdżamy. Steve nie jest jednak tak okrutny, by po godzinie nie zdementować tych rewelacji. Słodkowodnych rekinów nie ma. Tak? Wikipedia mówi co innego.
Przy historyjkach Steve’a, w atmosferze niczym na szkolnej wycieczce z czasów liceum (a to głównie dzięki puszczanej w autokarze muzyce z lat osiemdziesiątych – kto jeszcze pamięta taki hicior jak Too shy Kajagoogoo?) dojeżdżamy do Queenstown. O dziwo, mimo zmęczenia po podróży, kilka osób ma ochotę skoczyć na bungy. Okazja ku temu jest niebylejaka, bo to z mostu nad rzeką Kawarau w Queenstown zaczęło się komercyjne skakanie na bungy. Obecnie to firmowana nazwiskiem jego prekursora A.J. Hacketta prawdziwa fabryka skoków z nieprzerwaną kolejką chętnych do podrygiwania na gumowej linie.
Nam pozostaje odnaleźć dom Karla.
Zdjęcia autory
Odcinek poprzedni: Czysta, żywa Nowa Zelandia
Więcej o nowozelandzkich pociągach w artykule Piotra Siennickiego.
—–
* tłumaczenie autory, oryginał brzmi tak:
A willy to be proud of, should be bright and sparkling clean.
Don’t worry if it’s small or large, as long as it has a gleam.
It should be nice and smooth to the touch – completely smelly free,
should you need to bring it out, quite unexpectedly.
Use this willy wash each morning and at night,
so if you bring your willy out, it will be shiny, clean and bright.