Oriental Pearl Tower; fot. Witek

Czy wiecie, że z okazji Święta Pracy Chińczycy dostają mnóstwo wolnego? Niektórzy nawet cały tydzień. Większość spędza ten czas na rodzinnych spotkaniach i dłuższych wycieczkach. Gdy po raz pierwszy od przyjazdu do Chin udało nam się wygospodarować na początku maja całe pięć dni, postanowiliśmy wykorzystać je na zobaczenie największej chińskiej metropolii – Szanghaju. Tym bardziej, że właśnie wtedy niektóre hotele w tym mieście znacznie obniżyły ceny. Jak tu się oprzeć promocji?

1 maja

Już na lotnisku w Szenjang czujemy się inaczej niż zwykle, bo po raz pierwszy chiński samolot z nami na pokładzie startuje o czasie. Po wylądowaniu, przemierzając lotnisko na Pudong, zerkamy wokół z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy na pewno dolecieliśmy do właściwego miasta. Bo to przecież nie mogą być Chiny…
Gdy podchodzi do nas młoda dziewczyna i widząc, że studiujemy tablice informacyjne, pyta, czy może w czymś pomóc, nasze zdziwienie nie ma granic. Przyzwyczajeni do traktowania miejscowych jak eksponaty w muzeum, które można pooglądać, wymienić na ich temat uwagi, ukradkiem dotknąć lub pstryknąć fotkę, nie jesteśmy przygotowani na tak bezpośredni kontakt z tubylcem. Szybko jednak opanowujemy zaskoczenie i korzystając z okazji pytamy o dojazd do centrum. Przemiła młoda osoba wskazuje nam miejsce odjazdu pociągu i żegna się, życząc przyjemnego pobytu w Szanghaju.

Superszybki pociąg Maglev, fot. Witek    Jedziemy Maglevem. To jeden z tych niewiarygodnie szybkich pociągów, poruszających się na poduszce magnetycznej. Uruchomiony niedawno w Szanghaju łączy tu lotnisko Pudong z jedną z linii metra. Bilet kosztuje niemało jak na chińskie warunki, bo 50 juanów (40, jeśli kupi się od razu powrotny), czyli około 25 złotych. Przejażdżka trwa raptem osiem minut, ale jakie osiem minut! Pociąg rozpędza się do 432 km/h, od której to prędkości co poniektórym może zakręcić się w głowie; zupełnie jak wtedy, gdy jest się pierwszy raz zakochanym… Szkoda, że na razie w Szanghaju jest tylko jedna linia.

Po przesiadce do metra znów zdziwienie. Czysto, wcale nie tłoczno, nikt nie pluje, a przed kasami, zamiast dobrze nam znanego dzikiego tłumu, ładnie uformowane kolejki. W wagonie jedyną przyglądającą się nam osobą jest kilkuletnie dziecko, które natychmiast dostaje od matki reprymendę. Poza tym jesteśmy niewidzialni, co za ulga!

Z mapy wynika, że nasz hotel oddalony jest od stacji metra o jakiś kwadrans piechotą, więc decydujemy się na spacer. Idąc, obserwujemy uważnie okolicę, ćwicząc mimowolnie naszą nową mantrę – „to nie mogą być Chiny”. Na placu przy stacji kręci się jeszcze sporo ludzi – puszczają latawce, sprzedają latawce…
Ale kawałek dalej puste i, co ważniejsze, czyste ulice. Chodniki równe, przy nich starannie przycięty żywopłot, zadbane, ukwiecone skwerki. Asfalt bez dziur, wydzielona część dla rowerów, a wokół same wieżowce. Cała dzielnica wygląda jak nie używany jeszcze, nowoczesny gadżet. Przez całą drogę do hotelu, oprócz policjanta w budce na skrzyżowaniu, nie spotykamy żywej duszy. Robi się jasne, dlaczego, mimo majowego święta, oferowano tak korzystne ceny. Centrum biznesu, jakim jest na co dzień dzielnica Pudong, teraz opustoszało.

Późnym południem wyruszamy do centrum. Głodni, udajemy się najpierw na Nanjing Donglu – główny deptak Szanghaju, niedawno odnowiony i zmodernizowany, na którym ciągle jednak czuć ducha komunizmu. Mamy w planach szybki posiłek, spacer i wieczorny rejs statkiem po rzece.
Deptak w Szanghaju, fot. Witek    Zaraz po wyjściu z metra wpadamy w niesamowity tłum. I nie jest to pochód pierwszomajowy! Zszokowani jego rozmiarami, zapominamy o obraniu właściwego kierunku i dajemy się porwać rzece czarnych głów. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że oddalamy się od rzeki. Trudno, postanawiamy zajść do pierwszej z brzegu restauracji i dopiero po obiedzie (czy też raczej kolacji) zawrócić. Łatwo powiedzieć – przed każdą restauracją, nawet fast foodem, kolejki.

Coraz bardziej głodni i źli zaliczamy kolejne kilometry, na lokal z wolnymi miejscami trafiając już w stanie skrajnego wyczerpania. Wchodzimy, nie patrząc nawet na jego nazwę. Przemiły kelner natychmiast przynosi menu po angielsku – nasz podręczny słowniczek kulinarny nie będzie tym razem potrzebny – i rekomenduje kilka dań. Zgadzamy się na wszystko bez mrugnięcia okiem, byle szybko.
Już po chwili na stole lądują jedne za drugimi: zielone warzywa w oleju sezamowym, zupa słodko-kwaśna, szaszłyki z baraniny, krabowa sałatka i smażony makaron. Tak, tak, kelner uprzedzał nas, że zamawiamy za dużo, ale kto by go słuchał. Zresztą zauważamy, że wszyscy zabierają ze sobą niedokończone dania.
Najlepszy jest szaszłyk, ale po uważniejszym przestudiowaniu karty dań okazuje się, że miejsce, w którym właśnie jemy, to słynna wegetariańska restauracja Gongdelin Shushichu, znana z doskonałych imitacji mięsa. Nasza „baranina” z tofu jest nie do odróżnienia od pierwowzoru.

Rejs statkiem po Huangpu, w tle wieża telewizyjna, fot. Witek
2 maja

Dzień drugi upływa pod hasłem intensywnego zwiedzania. Zaczynamy od symbolu Szanghaju – najwyższej w Azji wieży telewizyjnej o poetycznej nazwie Perła Wschodu. Jeśli jest to perła, to na pewno nie architektoniczna; za to widoki z niej podobno są nieziemskie. Odstrasza nas jednak olbrzymia kolejka zapowiadająca się przynajmniej na godzinę stania i zaporowa cena (100 juanów) wjazdu windą na najwyższy poziom.
A przecież zaraz za skrzyżowaniem znajduje się najwyższy w Chinach wieżowiec Jinmao, z tarasem widokowym na 88 piętrze i biletem wstępu tańszym o połowę. Dużo przyjemniej byłoby jednak wydać te pieniądze piętro niżej, w barze hotelu Hyatt. Tego ranka nisko wiszące chmury i tak znacznie ograniczają widoczność.

Stare Miasto, fot. Witek    Perspektywę z lotu ptaka zamieniamy więc na żabią i wybieramy się w rejs po rzece Huangpu. Mglisty ranek zmienia się powoli w skwarne południe, a płynący statek daje przyjemną ochłodę. Podziwiamy z jednej strony nowoczesną panoramę Pudong, z drugiej historyczny Bund – nadrzeczny bulwar, a wzdłuż niego neoklasyczne budynki z pierwszej połowy ubiegłego wieku, mieszczące niegdyś siedziby banków, hotele, firmy.
Po rejsie idziemy tam na spacer, żeby choć przez godzinę poczuć się jak w Europie. Taką potrzebę odczuwa chyba większość obcokrajowców, przebywających dłużej w Chinach.

Kierujemy się w stronę Starego Miasta. Tłum, przeciskający się wąskimi uliczkami, osiąga tu jeszcze większe zagęszczenie niż wczoraj na deptaku. Trzeba zapomnieć o planach zwiedzania i iść tam, dokąd podąża reszta. Jeśli tłum staje, żeby kupić pamiątki, przystajemy i my. Razem z innymi wchodzimy do restauracji i wcinamy dim sum na obiad.

Całe Stare Miasto to jeden wielki bazar, pełen małych i całkiem dużych sklepów oraz restauracji, wyglądający bardziej jak teatralna dekoracja niż autentyczny zabytek.

Ogród Yu Yuan, fot. Witek    Trafiamy pod wejście do Yu Yuan, ogrodu założonego w XVI wieku przez rodzinę Pan. To jedno z nielicznych tak starych miejsc zachowanych w Szanghaju. Tłum nieco tu rzednie, chyba dzięki 25 juanom za wstęp. Uff, wreszcie można wziąć głębszy oddech! Ogród otoczony wysokim murem daje trochę wytchnienia od zgiełku miasta. Można swobodnie pospacerować w labiryncie wąskich ścieżek między kolejnymi pawilonami, posiedzieć na kamieniach nad brzegiem stawu z kolorowymi rybami i podziwiać cuda ogrodowej architektury.

Wieczorem starcza nam sił jedynie na sprawdzenie, czy Gongdelin Shushichu tak samo dobrze jak baraninę „podrabia” inne gatunki mięsa.

3 maja

Aby dotrzeć do reszty ciekawych miejsc, postanawiamy skorzystać z polecanego przez Lonely Planet turystycznego autobusu, kursującego między atrakcjami Szanghaju. Niestety, po dotarciu do hotelu Jinjiang, skąd ów autobus miał ruszać, dowiadujemy się, że niedawno został zlikwidowany.
Ulica Starego Miasta, fot. Witek    Zamiast przejażdżki, wybieramy więc spacer po pobliskiej Dzielnicy Francuskiej, pełnej kafejek, małych sklepików, butików i nowoczesnych galerii handlowych. Błądząc po bocznych uliczkach czy siedząc nad filiżanką kawy znów czujemy się jak w Europie. Miejsce jest bardzo urokliwe, jednak ulewny deszcz nie pozwala nam się nim dłużej nacieszyć. Cóż, informując, że parasol przyda się w Szanghaju o każdej porze roku, nasz przewodnik się nie mylił.
Przez resztę dnia ulewa przybiera na sile, zmuszając nas do pozostania pod dachem (zakupy też mają swój urok). Reszta zabytków będzie musiała poczekać na naszą kolejną wizytę w Szanghaju.

4 maja

Na koniec zostawiliśmy sobie wycieczkę do Hangzhou. Nasi chińscy przyjaciele nie darowaliby nam, gdybyśmy je ominęli. „W niebie jest raj, na ziemi są Hangzhou i Suzhou” powiadają. Miliony turystów przewijają się przez to miasto, by zobaczyć najsławniejsze w Chinach jezioro Xi Hu.

Wstajemy wcześnie rano, bo chociaż podróż do Hangzhou nie powinna zająć więcej jak dwie godziny, musimy najpierw dostać się na dworzec na drugim końcu miasta. Postanawiamy zacząć od kolejowego, który znajduje się przy końcowej stacji linii metra nr 1. I znowu okazuje się, że podążanie za większością nie zawsze jest właściwe. Owa większość kupiła bowiem bilety wcześniej i idzie prosto na perony. Wycofujemy się z trudem i szukamy wejścia do hali z kasami biletowymi. Jest hala, jest nawet okienko z obsługą po angielsku! Niestety, nie ma biletów na wcześniej niż trzecia po południu.
Uruchamiamy plan B – jedziemy na dworzec autobusowy. Najpierw trzeba jednak złapać taksówkę, co w okolicy dworca nie zawsze udaje się zrobić szybko. Tu wymyślono usprawnienie: dwie kolejki – taksówek i ludzi. Obie sprawnie zarządzane przez odpowiednie służby. Nie ma mowy, żeby się przemknąć na początek, trzeba swoje cierpliwie odczekać. Przez błądzenie na dworcu i stanie w kolejkach straciliśmy ponad godzinę, mimo to jesteśmy szczęśliwi, bo taksówkarz, pomimo naszych lakonicznych wskazówek (Hutai Lu, bus, Hangzhou), dowozi nas we właściwe miejsce.

Tu mamy więcej szczęścia; najbliższy autobus (55 juanów) odjeżdża za niecałą godzinę. Kilkanaście razy sprawdzamy zgodność „znaczków” na bilecie z tymi w przewodniku i na autobusie, wreszcie jedziemy.
Autobus jest nowy i wygodny, miejsca ponumerowane, wszyscy pasażerowie dostają butelkę wody i plan miasta Hangzhou. Kierowca włącza film i większość pasażerów skupia się na akcji chińskiego dramatu kostiumowego. Popijam wodę, obserwując ciągnące się wzdłuż autostrady pola herbaciane. Mąż, uśmiechając się ironicznie, oddaje mi swoją butelkę. Czemu nie, jesteśmy już w połowie drogi.
Pół godziny później zaczyna się dramat. Autobus zwalnia i stajemy w korku. Autokar jest nowoczesny, ale nie na tyle, by posiadać toaletę. Z rozpaczą patrzę na mijane w żółwim tempie znaki drogowe – Hangzou 50 km, Hangzou 40 km…  Zapyziały dworzec witam jak zbawienie. Rozdzielamy się – mąż idzie kupić bilety powrotne, ja szukam dworcowej toalety. Pasażerowie dziesięciu innych autobusów też.
Skupiona na pełnym pęcherzu, przesuwam się powoli w kolejce, nie zdając sobie sprawy z czekającej za rogiem niespodzianki. Poszczególne toalety, czy raczej dziury w podłodze, pooddzielane są tylko niziutkim przepierzeniem. Wizja sikania pod bacznym wzrokiem kilkudziesięciu kobiet włącza mi sprzężenie zwrotne w nerkach. Do taksówki! Kierunek – pierwszy lepszy hotel! Oczywiście, po odstaniu swego w następnej kolejce i kolejnym korku.

Jezioro Xi Wu Hangzhou, fot. Witek    Jest godzina trzecia, ja – w nirwanie po pozbyciu się nadmiaru wody. Właściwie moglibyśmy zacząć podziwiać jezioro, gdyby nie kolejny zaniedbany narząd – żołądek. Jezioro poczeka, on nie. Na szczęście restauracje są blisko, a w nich lokalne przysmaki: krewetki marynowane w zielonej herbacie, ryba Xi Hu w sosie słodko-kwaśnym i dania z kaczki. Okazują się one większą atrakcją niż ta, dla której tu przyjechaliśmy.

Xi Hu jest raczej przeciętne, przynajmniej dla kogoś wychowanego w Krainie Tysiąca Jezior. Na pewno nie dodają mu uroku wybetonowane wzdłuż brzegów ścieżki i snujące się po nich tłumy turystów, zostawiających za sobą tony śmieci. Jezioro to było kiedyś częścią rzeki, wydzielone zostało w VIII wieku za pomocą tamy. Wokół niego stopniowo budowano pagody, pawilony i ogrody, zaś każda z tych budowli związana jest z jakąś sławną osobą – poetą, pisarzem, cesarzem. W przeciętnym turyście spoza Chin nie budzą one jednak żadnych skojarzeń.

Po dwugodzinnym spacerze wzdłuż brzegów i po groblach dzielących jezioro, wracamy na dworzec. Jest ósma wieczorem. Bez żalu żegnamy wizję pływania w świetle księżyca po zamglonym Xi Hu i wracamy do Szanghaju. Stanie w korkach umila nam dramat sensacyjny z Hongkongu (tym razem z angielskimi podpisami) oraz chińskie karaoke.

5 maja

Ostatniego dnia, a właściwie przedpołudnia, postanawiamy po prostu odpocząć i pójść do parku. Już z plecakami, siedzimy na ławeczkach i obserwujemy ludzi. Pary, częściowo ukryte za gęstymi krzakami, przytulają się i całują. Dzieciaki szaleją i wyławiają ze stawu złote rybki. Starsi spacerują dostojnie, z rękoma skrzyżowanymi na plecach. Ktoś  gra na nieznanym nam instrumencie, ktoś inny robi zdjęcia kwiatom. Dopiero tu udaje nam się poczuć prawdziwie chińską atmosferę.


Zdjęcia: archiwum własne autorki